sobota, 10 lipca 2010

Opinia specjalistów ws. urzędu wiceprezydenta

wczoraj, 16:58 MK / PAP
Urna wyborcza, fot. AFP
Urna wyborcza, fot. AFP

Urząd wiceprezydenta jest zbędny w polskim systemie parlamentarno-gabinetowym - tak konstytucjonaliści komentują pomysł szefa SLD Grzegorza Napieralskiego dotyczący powołania takiego urzędu. Posłowie PO, PiS i PSL są sceptyczni, ale nie wykluczają dyskusji.

W czwartek Napieralski zaproponował wprowadzenie w Polsce urzędu wiceprezydenta - nominowanego przez prezydenta wybranego w wyborach powszechnych - który mógłby jednocześnie być szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego.

Pozwoliłoby to też - zdaniem szefa SLD - na uniknięcie takiej sytuacji, jaka miała miejsce w czwartek, gdy obowiązki prezydenta sprawowały trzy osoby. Rano był to prezydent elekt Bronisław Komorowski, który jako marszałek Sejmu został p.o. prezydenta po śmierci Lecha Kaczyńskiego. Po zrzeczeniu się przez Komorowskiego funkcji marszałka, obowiązki prezydenta przejął marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, a po wyborze nowego marszałka Sejmu - w czwartek wieczorem - p.o. prezydenta został Grzegorz Schetyna.

- To nie jest dobry pomysł - ocenił dr Ryszard Balicki z Uniwersytetu Wrocławskiego. - Urząd wiceprezydenta wiąże się raczej z systemem czysto prezydenckim, gdzie prezydent skupia całą władzę wykonawczą, stąd tam jest bardzo potrzebny wiceprezydent, gdyby coś się stało z prezydentem - zaznaczył konstytucjonalista.

Jego zdaniem w polskim systemie - parlamentarno-gabinetowym - powołanie urzędu wiceprezydenta mijałoby się z celem. - To niepotrzebne tworzenie kolejnego urzędu, wysoko postawionej osoby, która tak naprawdę nie miałaby konkretnych zadań - zauważył. Pytany o pomysł, by wiceprezydent był jednocześnie szefem BBN, ocenił to jako próbę "znalezienia zajęcia dla nowo tworzonego urzędu".

Polska wypracowała własną tradycję - mówił Balicki - według której w szczególnych sytuacjach, określonych w konstytucji, prezydenta zastępuje marszałek Sejmu. Formuła ta sprawdziła się - według niego - po katastrofie smoleńskiej. - Ja bym tego nie zmieniał. (...) Działamy pod wpływem chwili, kiedy doszło do zastępstwa i to drugiego stopnia, kiedy wchodził również w grę marszałek Senatu. To jest jednak sytuacja wyjątkowa - zaznaczył.

Także konstytucjonalista Piotr Winczorek podkreślał w rozmowie z PAP, że "pewną tradycją narodową od okresu międzywojennego" jest przejmowanie obowiązków prezydenta przez marszałka Sejmu. Jak mówił, po tragedii smoleńskiej sytuacja skomplikowała się, bo marszałek Sejmu - p.o. prezydenta - Bronisław Komorowski był jednocześnie kandydatem na prezydenta. - Ale gdyby tak nie było, gdyby ktoś inny kandydował, nie marszałek, wszystko by się odbywało w sposób bezgłośny - ocenił.

Winczorek, podobnie jak Balicki, jest zdania, że urząd wiceprezydenta "nie przystaje" do polskiego ustroju parlamentarno-gabinetowego. - Chyba że (Napieralski) chce ten ustrój zasadniczo zmienić i wprowadzić system prezydencki, to wtedy można o tym mówić - dodał konstytucjonalista. Podkreślił, że wiceprezydent jest "instytucją systemu prezydenckiego, a nie systemu parlamentarnego czy parlamentarno-gabinetowego". - Wiceprezydenci są w tych krajach obecnie, w których jest system prezydencki. Stany Zjednoczone to typowy przykład - dodał.

Parlamentarzyści PO, PiS i PSL - pytani przez PAP, jak oceniają propozycję Napieralskiego - byli raczej sceptyczni, choć nie wykluczali dyskusji na ten temat.

Wiceszef klubu PO Waldy Dzikowski powiedział, że Platforma Obywatelska nie uchyla się od dyskusji na ten temat. Jak dodał, wydaje się jednak, że to "lekko amerykański sposób". Zaznaczył, że państwo polskie po tragedii smoleńskiej "dało sobie radę", a ciągłość władzy została utrzymana.

Zdaniem Dzikowskiego propozycja Napieralskiego to "kolejny element do debaty konstytucyjnej, rozmów na ten temat". Jednocześnie - mówił poseł PO - propozycja szefa SLD może wynikać z jego chęci podtrzymania zainteresowania swoją osobą. "Kampania się skończyła, a Grzegorz Napieralski ją kontynuuje" - zauważył.

- Pomysł Napieralskiego jako jeden z wielu pomysłów mógłby być np. omówiony przez konwent konstytucyjny" - mówił z kolei rzecznik PiS Mariusz Błaszczak. Jak przypomniał, PiS proponował powołanie konwentu zajmującego się tematem zmian w konstytucji, w którego skład weszliby politycy, naukowcy i eksperci. "Ten projekt został odrzucony przez PO, szkoda - zaznaczył.

W opinii Błaszczaka w czwartek "wywołano chaos na zapotrzebowanie polityczne PO". "Równie dobrze przecież pan Bronisław Komorowski mógł nie zrzekać się mandatu poselskiego i mógł być marszałkiem do czasu zaprzysiężenia, ale widać chodziło o to, w naszej ocenie, żeby odsunąć uwagę opinii publicznej od spraw naprawdę ważnych na takie sprawy, które nie są istotne" - powiedział.

Eugeniusz Kłopotek (PSL), pytany o propozycję szefa SLD, powiedział: - Na dzisiaj nie zawracajmy sobie tym głowy. - Póki co naprawdę mamy ważniejsze sprawy w naszym kraju niż się zastanawiać, czy ma być wiceprezydent w naszym kraju czy nie - zaznaczył. Jak dodał, "w przyszłości" można dyskutować także i o tym pomyśle przy okazji rozmów nad kształtem konstytucji.

Urząd wiceprezydenta istnieje w 59 państwach, m.in. w Stanach Zjednoczonych, Argentynie, Brazylii, Kolumbii, Nigerii, Kenii, RPA i Indiach. W Europie wiceprezydenta ma tylko Bułgaria, Cypr i Szwajcaria.

W Stanach Zjednoczonych kadencja wiceprezydenta trwa cztery lata. Wybierany jest on wraz z prezydentem. Wiceprezydent zastępuje prezydenta w przypadku jego śmierci, rezygnacji lub usunięcia z urzędu; jest też przewodniczącym Senatu.

W Bułgarii wiceprezydenta wybiera się razem z prezydentem w wyborach bezpośrednich na pięcioletnią kadencję, a w Szwajcarii wyboru wiceprezydenta i prezydenta dokonuje na rok Zgromadzenie Federalne. Następnie wiceprezydent zastępuje prezydenta.

Na Cyprze zgodnie z konstytucją wiceprezydent powinien być Turkiem, a prezydent - Grekiem.

Autor: MK Źródła: PAP

niedziela, 4 lipca 2010

Afera szpiegowska. Agenci czy oszuści?

Eksperci prześcigają się w wyjaśnieniach

Afera szpiegowska: Agenci czy oszuści?

11 głęboko zakamuflowanych rosyjskich szpiegów zatrzymanych przez FBI - taka sensacyjna informacja trafiła w mijającym tygodniu na pierwsze strony gazet. I to zaledwie kilka dni po tym, jak u Baracka Obamy gościł rosyjski prezydent Dmitrij Miedwiediew. Do dziś nie wiadomo, czy to przypadek.

A jeśli nie, dlaczego afera szpiegowska wybuchła właśnie teraz? Publicyści i eksperci przedstawili co najmniej kilka interpretacji tego zdarzenia.

Wiadomo tyle, że siatka składała się z tzw. nielegałów. To wywodzące się ze slangu specsłużb słowo oznacza agentów, którzy nie działają pod przykrywką dyplomatów, ale są wtopieni w społeczeństwo danego kraju, prowadzą normalne życie, często posługują się zmyślonymi życiorysami. – Nielegałowie są częścią systemu – poznają społeczność i jej problemy, a następnie wystawiają ich fachowcom z ambasady – mówi w rozmowie z „DGP” amerykański strateg, były doradca George’a H.W. Busha Edward Luttwak. – Nielegałowie funkcjonują na trzech poziomach. Pierwszym jest po prostu życie – mieszkanie

w określonym miejscu, praca, dzieci. Drugi to działalność społeczna czy zawodowa, która pozwala poznawać ludzi stanowiących techniczne, intelektualne i polityczne zaplecze decydentów w Waszyngtonie. I trzeci – powolne zaprzyjaźnianie się, rozwijanie sieci
kontaktów, tak by w końcu poprzez sąsiadów czy kolegów
z pracy poznać kogoś, kto pracuje w Departamencie Stanu, CIA czy innej kluczowej instytucji. Charakterystycznym elementem działania rosyjskich służb jest idealne identyfikowanie ludzi, którzy mają informacje i słabostki – potrzebują pieniędzy
, ukrywają jakiś skandal – opowiada Luttwak.

Im więcej jednak czasu mija od aresztowań, tym mniej jasne stają się ich motywy. Członkowie siatki nie zostali formalnie oskarżeni o zdradę. Po prostu przez dziesięć lat działalności 11 szpiegom nie udało się wykraść ani jednej tajnej informacji. Pojawia się pytanie, dlaczego w ogóle zostali zatrzymani, skoro – jak twierdzi FBI – od dekady ich działalność była dyskretnie obserwowana przez amerykański kontrwywiad? Jak dowodzą eksperci, dekonspiracji agenta dokonuje się w ostateczności – łatwiej bowiem obserwować rozpracowaną już siatkę lub spróbować ją przewerbować na swoją stronę

, niż zaczynać od zera z siatką, która powstanie po rozbiciu tej pierwszej. Dlaczego FBI wybrała akurat moment, gdy stosunki z Rosją uległy radykalnemu ociepleniu? Wreszcie dlaczego Moskwa – mimo rytualnego pogrożenia palcem w pierwszej chwili po ujawnieniu skandalu – tak szybko przeszła nad nim do porządku dziennego? Gdy nic nie wiadomo na pewno, pojawiają się dziesiątki wersji rozwijanych przez rosyjskich i zachodnich publicystów, politologów i znawców wywiadu.

Teza 1: Rosjanie sprzedali swoich

„Wygląda na to, że agenci to prezent od moskiewskich przyjaciół” – taką tezę postawiła włoska „La Stampa”. W sytuacji gdy administracja w Białym Domu coraz lepiej dogaduje się z Kremlem, tak rozbudowana siatka (w dodatku całkowicie bezwartościowa, jeśli wziąć pod uwagę efekty jej pracy) stała się zbędnym balastem. Jedenastu nielegałów otrzymywało regularne pensje, więc na ich utrzymanie Rosjanie musieli wydać sumy liczone co najmniej w setkach tysięcy dolarów. Możliwe, że byli uśpionymi agentami, którzy czekali na sygnał, aby wzorem Lee Harveya Oswalda (zabójcy Johna Kennedy’ego) kiedyś wyjść z uśpienia i zabić kolejnego amerykańskiego przywódcę. W sytuacji nowego otwarcia relacji rosyjsko-amerykańskich takie zadanie jawi się jako niebywały anachronizm – dowodzi włoska gazeta.


Teza 2: Rosyjski wywiad to amatorzy

Afera szpiegowska świadczy o rozsypce rosyjskiego wywiadu jako takiego – twierdzą inni publicyści. Szpiedzy popełniali podstawowe błędy, demonstracyjnie posługiwali się hasłami i odzewami, a centrala w Moskwie wydawała krocie na informacje, które mogła znaleźć na plotkarskich stronach internetowych

czy w gazetach. „Irish Times” zauważa, że jedynym efektem wielu lat pracy
agentów była penetracja „klasy plotkującej”. Zdaniem Anne Applebaum, publicystki „Washington Post”, Moskwa mierzy Amerykanów własną miarą. „Jako że to Kreml określa, jakie materiały ukazują się w kontrolowanych przez państwo mediach w Moskwie, przypuszcza, że taka jest rzeczywistość i w Waszyngtonie. Zgodnie ze starym sposobem myślenia KGB tajna informacja jest 'lepsza' lub przynajmniej bardziej godna zaufania niż cokolwiek, co rząd amerykański ogłosi publicznie” – napisała Applebaum we wczorajszym numerze gazety.

Teza 3: Prowokacja FBI

Byłego dyrektora Federalnej Służby Bezpieczeństwa

, a obecnie deputowanego Jednej Rosji Nikołaja Kowalowa najbardziej zszokowała informacja, jakoby cała grupa
pozostawała w stałym kontakcie. – Jedenastu ludzi, którzy pracowali razem i znali się nawzajem. Dla zawodowca to śmieszne – dowodzi Kowalow w rozmowie z agencją Nowosti. Jego zdaniem rzekomi szpiedzy są zwykłymi oszustami, a afera jest prowokacją FBI. Jastrzębie w amerykańskich resortach siłowych mieliby
w ten sposób storpedować reset stosunków z Rosją, bo Obama pozbawiał ich zewnętrznego wroga, który miał być uzasadnieniem dla utrzymywania olbrzymich budżetów specsłużb. I będzie to działanie skuteczne. – Cała sprawa uderza w najważniejszą wartość: zaufanie – mówi „Moskowskiemu Komsomolcowi” Wiktor Kriemieniuk z Rosyjskiej Akademii Nauk. Amerykanista sądzi, że w efekcie może zostać odłożona ratyfikacja umowy post-START o redukcji arsenałów. – Adresatem tego przekazu jest Obama, którego służby pokazały w takim świetle: młody, niedoświadczony, dał się nabrać i chciał współpracować z ludźmi niegodnymi zaufania – dodaje Kriemieniuk.


Teza 4: Agenci są na wolności

Nie lekceważmy tej siatki – apeluje część zachodnich publicystów. Szpiedzy dysponowali pieniędzmi i najnowocześniejszą techniką wywiadowczą. Być może agenci zostali zatrzymani, bo przygotowywali w Ameryce niespodziankę w stylu Jamesa Bonda – spekuluje brytyjski „The Independent”. Zdaniem Edwarda Lucasa z „Economista” to tylko wierzchołek góry lodowej. 11 aresztowanych mogło zbierać z pozoru nieistotne informacje, które następnie wykorzystywali inni działający w USA szpiedzy. – Agenci zajmujący się prawdziwą pracą pozostają na wolności – mówi Lucas w rozmowie z rosyjską agencją Rosbałt. Jego zdaniem po zakończeniu zimnej wojny zachodnie wywiady uznały

, że nie ma już potrzeby zajmować się Rosjanami. To natychmiast wykorzystał Kreml do zwiększenia zakresu infiltracji, rzadziej dotyczącej sił zbrojnych, a częściej wielkich koncernów i banków. – W tej sferze wywiad ma ułatwione zadanie: wprowadzenie agenta jest o tyle proste, że należy znaleźć młodego człowieka, który najpierw zdobędzie stosowne wykształcenie, a potem pracę
w interesującej wywiad branży – twierdzi Luttwak.

Teza 5: Uspokoić Amerykanów

Zdaniem Wiaczesława Nikonowa, szefa fundacji Polityka, a prywatnie

wnuka Wiaczesława Mołotowa, zatrzymanie 11 agentów to gest na użytek zwykłych obywateli zaniepokojonych nagłym ociepleniem stosunków z Rosją. Jest to o tyle prawdopodobne, że – według Gallupa – aż 3/4 Amerykanów sądzi, że rosyjska siła militarna może stanowić w przyszłości zagrożenie dla bezpieczeństwa
narodowego. Jak podał instytut ORC, 28 proc. uważa, że Senat nie powinien się godzić ratyfikację traktatu z Rosją o ograniczeniu zbrojeń strategicznych. – Władze amerykańskie muszą pokazać, że mimo resetu nadal stoją na straży interesów kraju – dowodzi Nikonow w rozmowie z rosyjskim „Trudem”. A Kreml rozumie, że to tylko gest, więc nie należy oczekiwać, iż cała sprawa doprowadzi do nowej zimnej wojny. W ostatnim czasie w USA zdekonspirowano też kilku izraelskich szpiegów, ale w niczym nie zaszkodziło to tradycyjnemu sojuszowi Waszyngtonu z Jerozolimą.


środa, 30 czerwca 2010

Co zeznał porucznik Wosztyl

Wojciech Czuchnowski, Roman Imielski
2010-06-30, ostatnia aktualizacja 2010-06-30 11:51

Szczątki polskiego samolotu na lotnisku w Smoleńsku
Szczątki polskiego samolotu na lotnisku w Smoleńsku
Fot. AP/

"Jak na wysokości 50 m nie zobaczycie pasa, odlatujcie" - taką komendę miała wydać wieża lotniska w Smoleńsku załodze prezydenckiego Tu-154, który rozbił się 10 kwietnia. Śladu po komendzie nie ma w stenogramach z czarnych skrzynek

Ułożone szczątki Tu-154
Ułożone szczątki Tu-154

Czekamy na Wasze listy. Napisz: listydogazety@gazeta.pl



O takim poleceniu zeznał w prokuraturze por. Artur Wosztyl, pilot polskiego jaka-40, który w Smoleńsku lądował godzinę przed tupolewem.

Wymianę zdań między wieżą a Tu-154 słyszał na odsłuchu przez radio, bo kanał porozumiewania się kontrolerów z pilotami jest publiczny.

Według portalu Niezalezna.pl zeznania Wosztyla znajdują się na karcie 1165 w aktach śledztwa prowadzonego w sprawie katastrofy przez polską prokuraturę wojskową. Porucznik mówił, że polecenie z wieży miało paść tuż po godz. 8.40 (czas lokalny 10.40), gdy tupolew znajdował się na wysokości około 80 m, a system ostrzegawczy (TAWS) od ponad 40 s alarmował o niebezpiecznym zbliżaniu się do ziemi.

Piloci lądowali w tragicznych warunkach - przy widoczności poziomej 200-400 m, a pionowej poniżej 50 m (minimalne warunki dla Tu-154 to 1000 i 100 m). Załoga nie wiedziała, że w gęstej mgle samolot leci nad głębokim na 60 m jarem. W dodatku nawigator odczytywał wysokość z radiowysokościomierza, wskazującego faktyczną odległość od ziemi, a nie jak powinien - z wysokościomierza barycznego pokazującego wysokość nad poziomem morza.

Kontrolerzy przed prokuratorem składali sprzeczne zeznania o tym, czy widzieli wtedy samolot na monitorze radaru.

Osoba znająca materiały śledztwa potwierdza nam, że Wosztyl rzeczywiście złożył takie zeznania. On sam odmówił wczoraj skomentowania informacji o tym, co mówił w trakcie przesłuchania, zasłaniając się tajemnicą śledztwa. Komentarza nie uzyskaliśmy także od płk. Zbigniewa Rzepy z Naczelnej Prokuratury Wojskowej.

Śladu komendy, o której zeznał Wosztyl, nie ma w stenogramie rozmów pilotów z wieżą kontrolną zapisanych w czarnej skrzynce, a przekazanych Polsce przez stronę rosyjską. Kontroler mówi w nich, że zezwala na zniżenie do 100 m (tzw. wysokość decyzji), a jeśli załoga tupolewa nie zobaczy ziemi, odleci. Potem dodaje komendę "Pasadku dapałnitielno" ("Lądowanie warunkowo") używaną tylko w Rosji. Oznacza ona, że jeśli na wysokości decyzji wszystko jest w porządku, kontroler musi wydać jeszcze ostateczną zgodę na lądowanie. Taka zgoda jednak nie pada.

Zapis mówi też, że pomiędzy godz. 8.39,52 a 8.40,39 s kontroler kilka razy potwierdził, iż samolot jest "na kursie i na ścieżce", czyli prawidłowo podchodzi do lądowania. Gdy o 8.40,53 tupolew był na 50. m, kontroler po raz pierwszy krzyknął: "Horyzont", co oznacza natychmiastowe wyrównanie kursu.

Samolot nadal zbliżał się jednak do ziemi - nawigator odczytywał wysokość aż do 20 m. O 8.41,04 Tu-154 zahaczył o pierwsze drzewo.

Od momentu, gdy kontroler po raz pierwszy potwierdził "kurs i ścieżkę", do chwili rozbicia się samolotu w stenogramie jest tylko jedno zdanie określone jako "niezrozumiałe". Ale zostało ono wypowiedziane, gdy maszyna była około 250 m nad ziemią. Poza tym z całego stenogramu wynika, że wszystkie komendy kontrolerów nagrały się wyraźnie.

Czarne skrzynki polskiego samolotu zostały szybko odnalezione na miejscu katastrofy przez Rosjan. Na prośbę polskich władz Rosjanie ich nie otwierali. Zrobili to dopiero w Moskwie w obecności polskich prokuratorów i specjalistów. Nagrania czarnych skrzynek zostały wtedy zgrane na cyfrowy nośnik, a oryginały ponownie zaplombowane i zdeponowane w sejfie.

Polscy specjaliści od fonoskopii oraz piloci z 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego (do niego należał tupolew) cały czas uczestniczyli w pracach nad zapisem czarnych skrzynek, m.in. rozpoznając nagrane głosy.

Mecenas Rafał Rogalski reprezentujący część rodzin ofiar katastrofy pod Smoleńskiem (w tym Jarosława Kaczyńskiego) uważa jednak, że "wiarygodność stenogramu i kopii nagrań od początku budziła wątpliwości i że od początku był zwolennikiem zweryfikowania tego materiału. Zdaniem Rogalskiego nie ma żadnego powodu, by przypuszczać, że Wosztyl może kłamać. - A jeżeli jego zeznania okazałyby się prawdziwe, to by znaczyło, że strona rosyjska co najmniej mataczy w tej materii, by ukryć odpowiedzialność za katastrofę własnych służb - dodaje Rogalski.

Kopie nagrań z tupolewa są obecnie badane w krakowskim Instytucie Ekspertyz Sądowych. Nie wiadomo, kiedy badania zostaną zakończone.

Piloci 36. pułku anonimowo mówili mediom po publikacji stenogramów, że kontrolerzy źle naprowadzali tupolewa, sugerując, iż prawidłowo podchodzi do lądowania.

Wielu pilotów podkreślało jednak, że lotnisko w Smoleńsku nie ma tzw. radaru precyzyjnego podejścia. A w takiej sytuacji załoga wie, że musi polegać głównie na przyrządach samolotu, bo kontrolerzy mogą tylko pomagać w lądowaniu, a nie kierować nim.

Źródło: Gazeta Wyborcza