niedziela, 6 listopada 2011

Wylądowali na dachu, bin Laden zginął już po 2 min.?

17:33, 06.11.2011 /israelnationalnews.com, FOX News


REWELACJE W KONTROWERSYJNEJ KSIĄŻCE

Wylądowali na dachu, bin Laden zginął już po 2 min.?
Fot. sealswcc.com/wikipedia.orgBin Ladena zabito znacznie szybciej, niż głosi oficjalny raport?
Komandosi Navy SEAL's zabili Osamę bin Ladena natychmiast, po 90-120 sekundach od lądowania w jego kompleksie, a nie po kilkudziesięciu minutach, jak to pierwotnie ogłoszono. Taką tezę przedstawił Chuck Pfarrer, były dowódca oddziału SEAL Team Six - tego samego, który przeprowadził akcję w Pakistanie i zabił lidera Al-Kaidy.
Rewelacje przedstawione są w książce "Seal Target Geronimo", po rozmowach Pfarrera z kilkoma członkami zespołu, który 2 maja przeprowadził operację w Pakistanie (on sam był dowódcą SEAL Team Six wiele lat temu).
Niepozorny mężczyzna w bladożółtym krawacie - czy tak wygląda John, cichy... czytaj więcej »


Jak to możliwe, że komandosi tak szybko dotarli do najbardziej poszukiwanego człowieka na świecie? Według Pfarrera, komandosi nie wylądowali na ziemi i nie zaczęli stamtąd szturmu, ale spuszczono ich bezpośrednio na dach kompleksu, gdzie ukrywał się Osama bin Laden.

W innym przypadku, gdyby akcja przebiegała tak, jak twierdziła CIA, lider Al-Kaidy miałby czas na przygotowanie się do obrony. Pfarrer potwierdził przy tym twierdzenie zawarte w oficjalnym raporcie, że żona bin Ladena - Amal - została ranna w nogę, gdy weszła na linię strzału chcąc osłonić męża własnym ciałem.

Nie chcieli od początku zabić bin Ladena
Gdy 2 maja komandosi Navy SEALs zabili Osamę bin Ladena, mówił o nich cały... czytaj więcej »


Komandosi wcale nie byli na misji zabicia bin Ladena, ale o jego przesądziły okoliczności. Komandosi zastrzelili go dopiero w momencie, gdy zaczął sięgać po znajdujący się w pokoju karabin AK-47 - twierdzi b. dowódca Seal Team Six.

Przedstawiciele władz USA odrzucili rewelacje zawarte w książce Pfarrera, a dotyczące kierunku ataku i czasu trwania akcji. W tej chwili przedstawiciele armii USA mają przesłuchiwać członków SEAL Team by ustalić, czy rozmawiali oni z pisarzem.

Książka "Seal Target Geronimo" miała już na dniach ukazać się w księgarniach, ale jej publikację wstrzymano ze względu na możliwe pozwy.

jak//gak

Awaria Boeinga mogła nastąpić zaraz po starcie samolotu

18:30, 06.11.2011 /tvn24.pl

TVN24.PL DOTARŁ DO ZAPISÓW Z "CZARNEJ SKRZYNKI"

Awaria Boeinga mogła nastąpić zaraz po starcie samolotu
Fot. Kontakt24Kiedy nastąpiła awaria centralnego systemu hydraulicznego LOT-owskiego Boeinga?
Awaria centralnego układu hydraulicznego Boeinga 767 nastąpiła już po kilkudziesięciu sekundach od startu, ponieważ pękł przewód doprowadzający płyn do systemu - wynika z zapisów rejestratora parametrów lotu, do których dotarł portal tvn24.pl. Ustaliliśmy również, w jaki sposób ekspertom badającym samolot po awaryjnym lądowaniu na Okęciu, udało się wypuścić podwozie, które nie wysunęło się podczas lotu.
Boeing 767, który awaryjnie lądował na warszawskim lotnisku, dwa tygodnie... czytaj więcej »
Boeing 767, który we wtorek lądował awaryjnie na Okęciu, wyposażony jest w dwie główne „czarne skrzynki”. Pierwsza (rejestrator CVR – Cockpit Voice Recorder ) zbiera rozmowy z kokpitu, druga (DFDR – Digital Flight Data Recorder) rejestruje parametry lotu. Oprócz tego w samolocie znajduje się jeszcze produkowany w Polsce Rejestrator Szybkiego Dostępu (QAR - Quick Access Recorder) alternatywny dla drugiego z tych urządzeń. On również rejestruje dane dotyczące lotu.

Według naszych informacji, zespół ekspertów Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych rozpoczął już analizowanie zapisów rejestratora parametrów (DFDR). Jak się dowiedzieliśmy ze źródeł badających incydent, odnotował on w sposób wyraźny moment awarii centralnego systemu hydraulicznego samolotu. Z zapisów „czarnej skrzynki” wynika, że nastąpiło to tuż po schowaniu podwozia albo nawet w jego trakcie.

Pęknięty przewód, spadek ciśnienia

- W momencie rozpoczęcia chowania podwozia ciśnienie instalacji było w normie, czyli wynosiło ok. trzech tysięcy PSI (pound per square inch – funt na cal kwadratowy). Natomiast po minucie rejestrator zanotował gwałtowny spadek ciśnienia do poziomu ok. 400 PSI i wyciek ok. 90 proc. płynu z instalacji hydraulicznej do jednego z luków. Z ok. 40 do nieco ponad trzech galonów – mówi nasze źródło zbliżone do prac komisji.

Co spowodowało wyciek i w konsekwencji spadek ciśnienia? Eksperci ustalili już, że pękł przewód hydrauliczny, który doprowadza płyn do systemu. Teraz badają, dlaczego tak się stało.

      W momencie rozpoczęcia chowania podwozia ciśnienie instalacji było w normie, czyli wynosiło ok. trzech tysięcy PSI (pound per square inch – funt na cal kwadratowy). Natomiast po minucie rejestrator zanotował gwałtowny spadek ciśnienia do poziomu ok. 400 PSI i wyciek ok. 90 proc. płynu z instalacji hydraulicznej do jednego z luków. Z ok. 40 do nieco ponad trzech galonów      
źródło zbliżone do prac komisji
Awaria tuż po starcie

W Boeingu 767 komunikat o spadku ciśnienia hydraulicznego rejestrowany jest z częstotliwością 1/64 Hz, co oznacza, że załoga powinna dostać informację o niesprawności systemu najpóźniej minutę po schowaniu podwozia. Piloci i prezes spółki, podczas pierwszej konferencji prasowej, mówili jednak, że do usterki doszło dopiero 30 minut po starcie z Newark. Jak to możliwe? Rzecznik PLL LOT Leszek Chorzewski wyjaśnia, że do rozbieżności mogło dojść z prostego powodu.

- Sytuacja stresowa, emocje i ogromne zmęczenie pilotów po rejsie mogły spowodować, że podczas pierwszych rozmów z dziennikarzami padły słowa nieco rozbieżne z tak szczegółowymi zapisami, jak te zawarte w "czarnej skrzynce" rejestrującej parametry lotu. Teraz jest właśnie czas na to, by je zweryfikować na podstawie konkretnych danych - tłumaczy Chorzewski. Jak dodaje, słów pilotów o czasie wskazania usterki przez komputer pokładowy "nie należy traktować jako źródła wiedzy, ponieważ miały one odzwierciedlić tylko, że coś stało się szybko".

- Wkrótce powstanie raport komisji, który przyniesie odpowiedzi na pytania stawiane dzisiaj przez dziennikarzy. Do tego czasu PLL LOT nie będą komentowały pojedynczych informacji płynących z mediów, a odnoszących się do możliwych przyczyn wypadku. W naszej ocenie nie służy to bowiem jego wyjaśnieniu - zaznacza rzecznik.
Eksperci badający wypadek LOT-owskiego boeinga, który lądował awaryjnie na... czytaj więcej »


Ważny system hydrauliczny

Przewodniczący komisji płk Edmund Klich nie chce odnosić się do naszych ustaleń. Nie ujawnia też, jakie pytania zadawano kapitanowi i drugiemu pilotowi. – Komisja bada szereg wątków, ale na tym etapie na pewno nie będzie przedstawiała efektów swoich prac – zaznacza Klich.

O tym, jak poważnymi usterkami są awarie systemów hydraulicznych, świadczą zalecenia Boeinga. W przypadku, gdy awarii ulegnie jeden z nich. Tak jak było to w przypadku naszej maszyny (są trzy – lewy, prawy, środkowy), decyzja o kontynuowaniu lotu należy do pilota. W sytuacji, kiedy komputer wskaże jednak niesprawność drugiego systemu hydraulicznego (w połączeniu z systemem centralnym) zalecenie producenta jest kategoryczne: „ląduj na najbliższym możliwym lotnisku”.

Wypadnięty bezpiecznik

Członkowie komisji Edmunda Klicha milczą także w kwestii bezpiecznika elektrycznego systemu awaryjnego wypuszczania podwozia. O tym, że w kokpicie Boeinga 767 technicy z USA zastali ten bezpiecznik "wyciśnięty", informowały media.

Wiadomo, że aby system awaryjny zadziałał, bezpiecznik, który znajduje w kokpicie pilotów, musi być „wciśnięty” (jego „wybicie” na panelu oznacza, że jest niesprawny). Z wypowiedzi pilotów wynika, że podchodząc do lądowania podejmowali próby uruchomienia system awaryjnego wypuszczania podwozia, ale z jakichś powodów były one nieskuteczne.
Pierwsze oględziny uszkodzonego Boeinga, który we wtorek awaryjnie... czytaj więcej »


Według informacji, do których dotarliśmy, gdy po awaryjnym lądowaniu technicy weszli do LOT-owskiego Boeinga, faktycznie zobaczyli na panelu „wybity” bezpiecznik systemu. Pierwszy test, który przeprowadzili polegał na jego „zresetowaniu”, czyli po prostu wciśnięciu. Zgodnie z obowiązującymi przepisami to samo, nawet w trakcie lotu, może zrobić pilot, ale nie więcej niż jeden raz. Efekt testu? System awaryjnego wypuszczania podwozia udało się uruchomić za pierwszym razem.

Jeden z najważniejszych wątków badanych dzisiaj przez ekspertów dotyczy tego, czy systemy – w tym system awaryjnego wypuszczania podwozia – były dokładnie sprawdzone przed startem z Newark przez techników i załogę oraz kiedy doszło do „wybicia” wspomnianego bezpiecznika. Czy stało się to jeszcze przed startem, w trakcie lotu, a może dopiero na skutek przyziemienia?

Ustalenie tego ostatniego, kluczowego faktu, nie będzie jednak łatwe. Jak się okazuje, główny rejestrator parametrów lotu nie wskazuje w Boeingu 767 momentu przerwania zasilania elektrycznego w alternatywnym systemie opuszczania podwozia. – Rejestrator odnotowuje zmiany tylko na dwóch głównych instalacjach elektrycznych. Z rejestratora DFDR nie da się zatem ustalić, kiedy bezpiecznik został wybity. Natomiast - oprócz głównego rejestratora - niektóre parametry są rejestrowane przez pamięci własne poszczególnych agregatów i tam może uda się znaleźć odpowiedź – mówi ekspert, który zajmuje się analizą danych z czarnych skrzynek.
Eksperci Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych przeprowadzili już... czytaj więcej »


Prokuratura milczy

O sprawę feralnego bezpiecznika zapytaliśmy też w warszawskiej Prokuraturze Okręgowej. - Nie możemy teraz mówić o wątkach postępowania. Nie skończyliśmy badań przy współudziale Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i nie znamy ich wyników – usłyszeliśmy od Moniki Lewandowskiej, rzecznik stołecznej prokuratury.

Śledztwo wszczęto dwa dni po awaryjnym lądowaniu Boeinga 767-300 ER PLL LOT lecącego do Warszawy z Newark w stanie New Jersey. Prokuratorzy prowadzą je w sprawie sprowadzenia bezpośredniego niebezpieczeństwa w ruchu powietrznym. W pierwszej kolejności badają, czy dochowano wszystkich procedur w trakcie lotu. PKBWL prowadzi niezależne badanie zgodnie z załącznikiem 13. do Konwencji Chicagowskiej i jej zadaniem nie jest wskazanie ewentualnych winnych, a ustalenie przyczyn wypadku lotniczego.

W awaryjnym lądowaniu nikt nie ucierpiał.

Łukasz Orłowski, mdo//ola, mat

MINUTY GROZY NA OKĘCIU - CZYTAJ RAPORT SPECJALNY TVN24.PL

Duszą się pod wodą. Są wśród najlepszych na świecie

  •  
Remigiusz Jaskot
03.11.2011 aktualizacja: 2011-11-03 23:01
A A A Drukuj
Pierwsze cztery minuty są przyjemne. Oddychać nie ma potrzeby. Nurek leży nieruchomo na powierzchni wody twarzą w dół. Relaksuje się
Adrian Kwiatkowski (z lewej) i Robert Cetler trenują na basenie Bryza.
Fot. Arkadiusz Wojtasiewicz / Agencja gazeta
Adrian Kwiatkowski (z lewej) i Robert Cetler trenują na basenie Bryza.
Obaj potrafią wytrzymać pod wodą ponad 8 minut. Ich wyniki należą do najlepszych na świecie.
Fot. Arkadiusz Wojtasiewicz / Agencja gazeta
Obaj potrafią wytrzymać pod wodą ponad 8 minut. Ich wyniki należą do najlepszych na świecie.
Adrian Kwiatkowski (z lewej) i Robert Cetler trenują na basenie Bryza.
Fot. Arkadiusz Wojtasiewicz / Agencja gazeta
Adrian Kwiatkowski (z lewej) i Robert Cetler trenują na basenie Bryza.
Pracują i trenują na basenie Bryza na bydgoskim Szwederowie.
Fot. Arkadiusz Wojtasiewicz / Agencja gazeta
Pracują i trenują na basenie Bryza na bydgoskim Szwederowie.
Trudniej robi się w połowie próby. Nie można zapanować nad skurczami przepony. Trzeba walczyć, żeby je wytrzymać. W głowie nurek czuje pulsowanie i gorąco. Organizm zaczyna się dusić i chce wypuścić całe powietrze. Najlepsi na świecie pod wodą potrafią wytrzymać ponad osiem minut. Dwóch z nich pracuje i trenuje na basenie na bydgoskim Szwederowie.

23-letni Adrian Kwiatkowski, choć trenuje dopiero półtora roku, niedawno został wicemistrzem świata w freedivingu, czyli nurkowaniu swobodnym. Zawsze lubił nurkować w jeziorze. - Sprawdziliśmy ze znajomymi, kto zejdzie głębiej - opowiada. Dwa lata temu na basenie Perła na Wyżynach spotkał 34-letniego wtedy Roberta Cetlera, jednego z prekursorów freedivingu i rekordzistę Polski w tym sporcie.

Teraz trenują razem. - Asekurujemy się nawzajem. To konieczne w tym sporcie - mówi Cetler. Obaj pracują na basenie Bryza. Dzięki temu nie mają problemów z organizacją treningów. Każda wolna chwila jest okazją do przeprowadzenia kolejnej próby.

Wytrzymać skurcze przepony

Na zawodach przygotowania zaczynają się 40 minut przed startem. Trzeba się wyciszyć i zwolnić bicie serca. Freediver bierze głębokie wdechy i policzkami spręża powietrze, które trafia do płuc. Dzięki większemu ciśnieniu powietrza zmieści się więcej. Tak jak w butli z tlenem. - Ale z tym pakowaniem trzeba uważać, bo reakcją organizmu może być omdlenie - zaznacza Adrian. Jemu przydarzyło się to na pierwszych w życiu zawodach. Napompował płuca tak bardzo, że w klatce piersiowej zabrakło miejsca dla serca. Czerwoną kartkę dostał więc przed startem.

Kiedy doświadczony nurek wchodzi do wody, czuje mrowienie w rękach i nogach. Organizm już wie, co się zaraz stanie i odciąga krew z kończyn. Dba o to, co najważniejsze, czyli o płuca, serce i mózg. Na zawodach freediver ma 10-sekundowe widełki, w których trzeba wystartować. - Myślę wtedy o przyjemnych rzeczach i powtarzam sobie w kółko "Dam radę. Jestem dobry" - opowiada Kwiatkowski. Po ostatnim zaczerpnięciu powietrza zanurza drogi oddechowe i leży na powierzchni. Po kilku minutach serce może zwolnić do 40 uderzeń na minutę.

U Cetlera tzw. faza łatwa trwa aż 4,5 do 5 minut. - Wtedy jest mi dobrze. Kiedy organizm zaczyna reagować na powiększający się poziom dwutlenku węgla, zaczynają się skurcze przepony. To większy problem niż niski poziom tlenu. Im dłużej walczymy, tym organizm bardziej się broni. Wynik zależy od tego, ile bólu i nieprzyjemnych odruchów jesteśmy w stanie znieść - tłumaczy rekordzista Polski.

Skończyć tuż przed blackoutem

W nurkowaniu swobodnym nie zawsze wygrywa ten, kto najdłużej jest pod wodą albo przepłynie najwięcej metrów. Na mistrzostwach świata co piąty zawodnik został zdyskwalifikowany. Po wynurzeniu się z wody trzeba wykonać tzw. procedurę. Po kolei należy zdjąć maskę lub okulary, nosek, pokazać ręką kółko, czyli znak OK i powiedzieć "I'm OK". Zmiana kolejności to dyskwalifikacja i czerwona kartka. Zawodnicy wykonują więc procedurę nawet po treningowej próbie. Potrafią ją wykonać mimo niedotlenienia. Przypominają boksera, który po mocnym i celnym ciosie nie wie gdzie jest, ale mówi sędziemu, że chce dalej walczyć. W nurkowaniu zdarza się utrata przytomności, tzw. blackout. Dlatego trenować trzeba z partnerem.

- Ja jeszcze w życiu nie miałem blackoutu. Chciałbym kiedyś poczuć i wiedzieć, jak to jest dotrzeć do granicy - mówi Adrian Kwiatkowski. Omdlenie to ostatni etap. Efektem niedotlenienia może być samba. Człowiek wykonuje nieskoordynowane ruchy, przypominające taniec.



Walenie młotkiem w palec

Cetlerowi pod wodą udało się wytrzymać 8 minut i 40 sekund. To jeden z najlepszych wyników na świecie. Ale na ostatnich mistrzostwach świata we Włoszech poszło mu już słabiej - tylko (?) 7 minut i 20 sekund. Jego rekord w podwodnym pływaniu z płetwą to 224 metry, prawie dziewięć długości krótkiego basenu. - Sukces często zależy od dnia. Przed startem we Włoszech popełniłem kilka błędów. Wcześniej byłem chory i żeby nadrobić to, co straciłem, nakręciłem metabolizm nie w tę stronę - analizuje przyczyny swojej porażki.

Nurkowanie i duszenie się pod wodą czasem przypomina walenie młotkiem w palec. Na własne życzenie. - Przyjemność w pewnym momencie jest podobna. Robimy to trochę wbrew organizmowi, choć ciało daje sobie z tym radę. Nasz organizm czasem krzyczy "Stary, weź już skończ" - śmieje się Cetler. Ze stwierdzeniem, że lubi się dusić pod wodą, nie do końca chce się zgodzić. - Każdy sport wymaga poświęcenia czy wręcz cierpienia.

Powietrze można pompować językiem

Kto może ćwiczyć nurkowanie bezdechowe? Freediverzy twierdzą, że każdy. Niewielkie znaczenie ma na przykład rozmiar płuc. Adrian Kwiatkowski zmieści w nich 6 litrów powietrza. Na basenie pokonuje tych, których płuca mają 14 litrów pojemności. - Dużo trenowałem, organizm się uodpornił - mówi. Kiedy człowiek nurkuje głęboko, zaczynają się problemy z ciśnieniem w uszach. Sposobów jego wyrównywania jest kilka. Najbardziej wydajna jest metoda Frenzla. Powietrze tłoczy się językiem, niemal jak pompką. Wtedy bębenki wracają do normy. Można też ruszać szczęką, by otworzyć trąbkę Eustachiusza albo ściskać przeponę i przy zatkanym nosie pchać powietrze.

Po co wszystko? Po co freediverzy duszą się pod wodą? - Żeby sprawdzić siebie, przesuwać granice. Jak każdy inny sportowiec, dążymy do perfekcji - tłumaczy Kwiatkowski.

Zaczęło się od "Wielkiego błękitu"

Sednem nurkowania swobodnego są konkurencje głębokościowe. - Lubię je, ale nie w polskich wodach - krzywi się Kwiatkowski. Zawody odbywają się m.in. na jeziorze Hańcza. Poniżej ósmego metra temperatura wody ma 4 stopnie. - Do tego nic nie widać. Nie jest to przyjemne - mówi. Co innego w Egipcie, gdzie woda ma 28 stopni i jest co oglądać. Ale na takie wyprawy trzeba mieć pieniądze - mówi Kwiatkowski. Czasem udaje się pozyskać sponsora.

Życie wielu freediverów zmienił film "Wielki błękit" Luca Bessona. - Dla mnie miał ogromne znaczenie. Utwierdziłem się w przekonaniu, że to, co robię, jest słuszne. Wiąże się z filozofią życia, wracania do natury, do korzeni. Przecież przez pierwszych dziewięć miesięcy życia też byliśmy w wodzie - zauważa Cetler. W filmie dwóch słynnych nurków rywalizuje w konkurencji głębokościowej no limits. Ciągnięci za pomocą liny zjeżdżają na głębokość blisko 100 metrów. Rywalizacja i miłość do wody stają się dla nich ważniejsze niż własne życie. - Można to robić do końca życia. Ja nie mam przycisku, którym mógłbym to wyłączyć i zacząć jeździć na rowerze - mówi Cetler.

Freediverzy twierdzą, że ich pasja nie jest niebezpieczna. - Regulamin AIDY, czyli organizacji, która nas zrzesza, praktycznie wyklucza groźne sytuacje. Na zawodach przez nich organizowanych nie zdarzył się przypadek szczególnie niebezpieczny - przekonuje Cetler. Inaczej jest w indywidualnych próbach bicia rekordów. W konkurencji no limits, gdzie nurkowie są wciągani w głąb oceanu, rekord świata to 214 metrów. Taka głębokość sprawia trudność nawet nurkom zaopatrzonym w butlę z tlenem. - Niebezpieczne momenty miałem tylko wtedy, kiedy zaczynałem. Mało wiedziałem o zasadach bezpieczeństwa. Nie znałem fizjologii, czego nie wolno. Ale ten sport sam w sobie niebezpieczny nie jest - uważa Cetler. - Krew w organizmie nurka krąży cały czas. Do uszkodzenia mózgu może dojść po czterech minutach od zatrzymania pracy serca. W nurkowaniu swobodnym do takich wypadków praktycznie nie dochodzi. Opinie lekarzy są jednak różne. Tak naprawdę nigdy nie przeprowadzono szczegółowych badań na ten temat. - Medycznych dowodów na to, że freediving szkodzi, nie ma. I tego się trzymamy - mówi Cetler.

 
REKLAMA PAYPER.PL