środa, 5 września 2012

Skradzione listy od Boga



Joanna Podgórska
17 stycznia 2010

Z prof. Zbigniewem Mikołejko rozmowa o wierze i religii

Skradzione listy od Boga

Nie jestem w stanie kategorycznie wypowiedzieć się w sprawie nieobecności Boga. Do końca nigdy nie możemy być pewni, że coś „tam” jest, czy czegoś „tam” nie ma.

Joanna Podgórska: – Deklaruje pan: jestem wierzącym wśród niewierzących i niewierzącym wśród wierzących. A kim pan jest, gdy jest pan sam?

Prof. Zbigniew Mikołejko: – Wtedy jestem najbardziej zabłąkany między młotami wiary i niewiary. Najchętniej uległbym pokusie wiary, bo nocą, w stanie samotności, lęki dopadają nas najmocniej. Ale z drugiej strony mam świadomość, że to są właśnie lęki i że potrzeba Boga jako punktu oparcia w moim własnym wszechświecie płynie ze strachu. A zatem wszystko mnie wtedy popycha do niewiary. Świadomość bowiem, że wybór wiary motywowany jest psychologicznie, oddala od niej. Nie ma tu wprawdzie przestrzeni publicznej, w której wiara i niewiara prowadzą najczęściej do ideologizacji, ale pojawia się inna dwusieczność, inne straszne młyny: psychiczne, związane z lękiem.

Czy my nie jesteśmy tu gdzieś blisko marksowskiego opium dla ludu?

U Marksa to nie było dokładnie tak. Marks mówi, że religia jest sercem nieczułego świata, opium ludu zamkniętego w skorupie nocy, walczącego z poczuciem własnej kruchości, samotności. One wydają nas na doznanie przemijalności – w sposób znacznie bardziej radykalny niż wtedy, kiedy jesteśmy wśród ludzi. Wśród ludzi łatwiej przecież dokonać wyboru, powiedzieć: jestem wierzący, jestem niewierzący. Samotność zaś wymaga opiumizacji. A to zarazem pozwala na zrozumienie kondycji religii, wielu jej źródeł, choć nie wszystkich. Nie zgadzam się z koncepcjami, które pojawiają się często w środowiskach ateistycznych, że gdyby nie śmierć, nie byłoby religii. Bo to tylko jedna – zbawcza – funkcja religii. Są wszak również religie protestu, które pozwalają z jakimś złem moralnym czy społecznym się zmagać.

Archaiczne religie pogańskie były też pierwszymi próbami zrozumienia i uporządkowania świata.

Tak, one nie potrzebują perspektywy zbawienia. Porządkują świat, ale człowiek w tym porządku nie jest istotą wyróżnioną. Te religie pozwalają więc krzepko istnieć w głębi świata naturalnego. I mówią: oto jesteś częścią ładu przyrody, losów kosmosu. A te losy toczą się w porządku cyklicznym. Zmieniają się pory roku, wędrują gwiazdy, kosmos się obraca, życie, które umarło, odradza się wraz z wiosną. Ty zaś, wpisany w ten święty cykl, też powrócisz; śmierć jest więc tylko pewną fazą, przejściem dramatycznym, choć nie wyzutym z nadziei.

Ale kiedy przyjmiemy porządek religii monoteistycznych, musimy doświadczyć świadomości, że czas biegnie liniowo, nieodwracalnie – i że jesteśmy w tym czasie jednorazowi. Bieg świata toczy się tu bowiem od stworzenia do sądu i apokalipsy, a bieg życia człowieka – od narodzin do śmierci. I wiem, że nigdy nie wrócę więcej. To charakterystyczne, że w kulturze polskiej tańce śmierci pojawiają się bardzo późno, bo dopiero w baroku, podczas gdy na Zachodzie są masowo obecne już w średniowieczu. Bo tak naprawdę Polska jest bardzo długo wewnętrznie krajem pogańskim – żyjącym tym naturalnym cyklem obrotowym. Polska kultura odkrywa jednorazowość istnienia dopiero w dobie traum historycznych XVII i XVIII w. Dzieje się wtedy coś niedobrego, coś, co trwa w nas do tej pory: odpowiedzialność za naszą śmierć przenosimy na innego, na obcego.

Czy to dlatego polski katolicyzm jest tak zamknięty na metafizykę, za to silnie powiązany z nacjonalizmem?

Tak. Najgorszym polskim doświadczeniem historycznym wcale nie jest II wojna światowa, ale potop szwedzki; największa klęska ludnościowa, największe zniszczenie kultury. Na starym fresku w Czerwińsku odkryto na przykład scenę koronowania Jezusa cierniami. Kto koronuje? Ano szwedzki żołdak. Za sprawą strasznej historii XVII w. coś się stało. Metafizyczny i osobowy lęk, który gdzie indziej organizuje kulturę, został tu ujęty w kategorię lęku zbiorowego przed obcym. Widać to pięknie w martyrologium sandomierskim: tam śmierć indywidualna ma swoje wyjaśnienie w tym co zbiorowe. Tam naszych, tutejszych, prześladują obcy: Żydzi, którzy pastwią się nad chrześcijańskim niemowlęciem, Szwedzi, którzy niszczą miasto, Tatarzy, którzy mordują dominikanów.

Mamy zatem w głównym zrębie obrazów indywidualny lęk przed męczeńską śmiercią, ale z przesłaniem dodanym w malarskim dopełnieniu: to nie jest tylko twoja śmierć, to jest śmierć nasza, z ręki obcego. Stąd ksenofobia, antysemityzm bez Żydów we wnętrzu naszego katolicyzmu narodowego. A gdybyśmy wyjęli z niego figurę obcego, to bylibyśmy skazani na lęk metafizyczny, w którym ja muszę spojrzeć w oczy swojej śmierci; ja – niepowtarzalny, wyjątkowy, a nie członek wspólnoty. Myśmy się nigdy nie przeglądali w lustrze śmierci własnej, nasza śmierć jest zawsze zbiorowa i domaga się uczestnictwa wspólnoty. Tę dramatyczną potrzebę widać do dziś w Dniu Zmarłych, które obchodzi się tłumnie – cały naród wędruje na cmentarze.

Pochodzi pan z małego miasta na Warmii. Pana punktem wyjścia był zapewne katolicyzm?

Tak. Zostałem wychowany przez głęboko wierzących dziadków. Pochodzili wprawdzie z centralnej Polski, ale ostatecznie znaleźli się na Kresach, w wielonarodowej, wieloreligijnej kulturze. Ona była wymowna i uczyła otwartości. Więc ten ich głęboki katolicyzm nie był ideologiczny i nie znał poczucia wyróżnienia. Miałem z ich strony przyzwolenie.

Na odejście od wiary?

Cierpieli, ale nie protestowali. I niczego we mnie nie tłumili.

Jak to się stało?

Źródła są egzystencjalne, tak jak to zwykle bywa u bardzo młodych ludzi. Ja byłem dzieckiem, miałem 10, może 11 lat, i odkryłem swoją jednorazowość. A potem spytałem: dlaczego Bóg, skoro ja jestem takim dobrym chłopcem, przyzwala na okrucieństwo, dlaczego poprzez śmierć zabiera osoby mi bliskie. Za tym przyszło odkrycie własnej śmiertelności. Gdy to odkryłem, była noc – wybiegłem boso na śnieg w dzikim przerażeniu. Żadna wiara, żaden Bóg nie były mnie w stanie z tego lęku wydobyć. Przecież to Bóg zaprojektował śmierć. Jakże można oczekiwać od swojego oprawcy, by był wybawcą?

Na to nałożył się kulturowo-społeczny kontekst religii. Na zgrzebnej, zapyziałej prowincji z epoki komunizmu zmagały się ze sobą dwa systemy ideologiczne. Oba bardzo represyjne, bardzo sztywne. A do tego sztywna obyczajowość i trzeba w tym było dojrzewać. Pod przemożną kontrolą lokalnej społeczności, religii i komunizmu. Młody człowiek się w tym dusi, chce więc rozszarpać pręty klatki.

Zrobił pan jakąś spektakularną apostazję?

W warunkach małego miasteczka wszelka nieobecność w strukturach wiary była wielką apostazją i łączyła się ze stygmatyzacją. Paradoksalnie uwolnił mnie od niej młody ksiądz. Pożyczał mi „Tygodnik Powszechny”, toczyliśmy dyskusje światopoglądowe. Kiedyś moim bardzo katolickim kolegom, zapisanym jednocześnie do ZMS, bo wtedy łatwiej rzekomo było dostać się na studia, powiedział: Ja z wami nie mam o czym rozmawiać, mogę was nauczyć zdrowasiek, ale gadać wolę z Mikołejką. Dostrzegł więc w gówniarzu pewną autentyczność, jakąś dążność do głębszej refleksji.

W Polsce to już chyba tak jest, że odchodzący od wiary więcej o niej myślą i wiedzą niż wierzący. Niewiara jest bardziej refleksyjna niż wiara, bo w naszych warunkach wymaga pewnego wysiłku.

Mając 14 lat byłem po lekturze Ewangelii, Dziejów Apostolskich i paru innych ksiąg Biblii, a moi koledzy – nie. Wówczas czytano więcej niż dziś, ale nie czytano tekstów religijnych. W tym zdawano się na duchownych. To pokazuje klerykalną strukturę polskiego myślenia: ja mogę przeczytać powieść, ale Nowy Testament to księżowska sprawa. A mnie lektura Nowego Testamentu pozwoliła znaleźć sojusznika w biedzie, Jezusa z Nazaretu.

Bez wiary?

Tak. Jezus to dla mnie najwyższy znak człowieczeństwa otwartego na cierpienie, oddania życia za drugiego. To ktoś najlepszy z nas wszystkich. Przecież on pojawia się w pogańskim świecie antycznym, który jest absolutnie nieczuły na ciało cierpiące. I za sprawą męki na krzyżu wielkie grupy ludzi otwierają się na tę dojmującą rzeczywistość. Oczywiście, świat bezczelny w swoim okrucieństwie trwa nadal, ale pojawiają się środowiska, które najpierw w imię wiary w Chrystusa, a potem i bez niej, zaczynają troszczyć się o cierpiącego człowieka. Nie doceniamy tej rewolucji Jezusowej.

Jako nastolatka zafascynował mnie też Jezus kontestator. Hipisi, dzieci Jezusa z kalifornijskich plaż, to było odległe, ale przecież zrozumiałe dla mojego pokolenia. Fascynujący był nadto radykalizm Jezusa, który idzie wbrew patriarchalnej kulturze, otwiera się na kobiety, obcych, wykluczonych. I to jego słynne stwierdzenie: że szabat jest stworzony dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu. A żyliśmy przecież w kulturze, która nie wyciągnęła żadnych wniosków z jego postawy i cały czas uważała, że to człowiek jest dla szabatu.

Przechodził pan fazę radykalnego antyklerykalizmu?

Oczywiście. Mój antyklerykalizm brał się z wszechobecności Kościoła w myśleniu. Niby był komunizm, ale po cichu rządził Kościół. I to tradycjonalistyczny – najpierw jeszcze przedsoborowy, a potem taki, który kompletnie nie przemyślał soboru watykańskiego II. Długo na przykład musieliśmy coś klepać po łacinie. Łacina była wówczas rodzajem czarownictwa dla półanalfabetów znad Zbrucza czy spod Wołkowyska. Ale nawet pojawianie się języka polskiego nie zdemokratyzowało, nie otworzyło polskiego Kościoła. Nie mogło zresztą otworzyć, bo był pod presją komunizmu.

Prymas Wyszyński, którego absolutnie doceniam, musiał dokonać wyboru: opozycja intelektualna była słaba, krucha i wystarczyło zamknąć parę redakcji, żeby ją rozgonić. Masowości komunizmu przeciwstawił więc masowy katolicyzm. Wtedy ta decyzja była słuszna, teraz już nie, choć Kościół brnie w to nadal. Wobec tej masowości, wobec faryzejskiego rytualizmu, tradycyjnych, sztywnych norm, dewocji wiernych trzeba się było buntować. Często przy tym nie zdajemy sobie w Polsce sprawy, że źródłem antyklerykalizmu nie jest wcale klerykalizm duchownych, ale klerykalizm współobywateli. To nagminne zdanie się na księży, to potworne podlizywanie się im polityków. Rozumiem nawet logikę Kościoła, jego ekspansywność, bo siłą rzeczy chce on zdobywać przestrzeń powszechną. Nie rozumiem natomiast polityków, którzy w Polsce nie są ludźmi państwa. To mnie strasznie razi.


PowiększProf. Zbigniew MikołejkoProf. Zbigniew Mikołejko
Czytaj także

Pana książki pełne są niezwykle subtelnych analiz biblijnych. Skąd w człowieku w gruncie rzeczy niewierzącym bierze się religijna wrażliwość?

Z konieczności. Chcę zrozumieć nie tylko to, ku czemu zmierzam, ale również to, od czego odchodzę. Poza tym Biblia to jeden z najważniejszych przekazów wiedzy o człowieku i kulturze – wiedzy często ukrytej przed nami. Różne księgi Pisma powstają w różnych momentach historii. To się w nas nawarstwia i ciągle w nas przemawia. W naszej historii nie ma zresztą nic, co trwałoby równie długo. My z tego wszyscy korzystamy, nawet gdy o tym nie wiemy, nie myślimy. Z Pismem Świętym jest bowiem trochę tak jak ze skradzionym listem z opowieści Edgara Alana Poego: nie widzimy go, ponieważ leży na wierzchu. Ten rodzaj obecności – nieobecności jest fascynujący. Tam, w Biblii, są bowiem rzeczy, które przeniknęły gruntownie do zbiorowej podświadomości i w niej pokutują. Trzeba je więc stamtąd wywlec, obnażyć. Choćby ten potworny stosunek do kobiet. Wstrząsająca jest na przykład historia żony lewity, wydanej na zbiorowy gwałt, by ocalić skórę męża, zamęczonej na śmierć, pociętej potem przez swego „pana i władcę” na 12 kawałków. Staje się więc ona obszarem męskich igraszek – seksualnych, ale także związanych z przemocą i wojną. To niewielki passus, kilka perykop – ona nie ma tutaj nawet imienia. I znika pamięć o niej, a stało się coś wstrząsającego, odrażającego. Tak jak w przypadku córek Lota, które miał spotkać podobny los, czy córki Jeftego, znowu bezimiennej, złożonej przez ojca w ofierze.

Te, niemal mechaniczne, zapisy okrucieństwa zamazanego przez perspektywę zbawienia poruszają mnie najmocniej. W imię tej obietnicy nie chcemy więc pamiętać o tym, co jest straszne, nieludzkie. Spychamy to w niepamięć, a przecież to jest napisane. I o nic innego mi nie chodzi, tylko żebyśmy czytali to, co jest napisane. Te „skradzione listy” od Boga i jego patriarchalnych wyznawców. Żebyśmy czytali w nich o Bogu, bo człowiek w końcu musi się z nim mocować. Trochę tu idę śladem tradycji żydowskiej, która nie jest pokorna w obliczu Boga. Starotestamentowi Żydzi wykłócają się przecież z Bogiem, a Jakub bije się z nim przez całą noc nad potokiem Jabbok.

Studiowanie Pisma to dla pana zmaganie się z nieistniejącym Bogiem?

Istniejącym. Bo nawet gdyby jego obecność ograniczała się tylko do Pisma, to istnieje on przecież przez to, że dyskurs tam obecny rządzi naszym życiem. Nie wiem oczywiście, czy biję się z Bogiem, czy też jedynie z tym dyskursem. Ale niezależnie od tego, czy Bóg istnieje, ten dyskurs jest wszechobecny, wszechwładny. Nawet w społeczeństwach rzekomo świeckich, bo to nie jest tak, że zrzucamy z siebie sukienkę tradycji i nakładamy nowe ciuchy. Ta sukienka tradycji jest jak…

Koszula Dejaniry?

Tak. Jest w nas wpisana cieleśnie. W nasze gesty, wybory, myślenie; nawet u radykalnych ateistów. Gdy się przyjrzeć choćby Marksowi, jest on w gruncie rzeczy wierzącym Żydem, który skasował hipotezę zwaną Bogiem, ale nadal pozostaje w wierze. W swoim myśleniu jest mesjanistą, tyle że Mesjasz jest u niego zbiorowy.

To nieodparte brzemię. A skoro nieodparte, to jako nieustający, choć stary już buntownik muszę się z tym borykać. Niekoniecznie chcę je nieść. Nie chcę nieść choćby tego dziedzictwa kultury męskiej, patriarchalnej, stale zresztą obecnej nawet w głębokiej nowoczesności.

We wstępie do ostatniej książki pisze pan, że trochę oddala się od Biblii.

Może już za długo z nią przebywałem i muszę odpocząć od jej dramatyzmu. Najzwyczajniej w świecie się starzeję, czuję w kościach powiew śmierci. Potrzebuję czegoś spokojniejszego, co daje poczucie bezpiecznego żeglowania, które odnajduję w literaturze klasycznej, przede wszystkim XIX-wiecznej powieści. Chociaż całkiem odłożyć Biblii nie potrafię. Szukam w niej innych miejsc. Ostatecznie na plan pierwszy wydobył mi się Kohelet – jako najważniejsza księga Biblii. Kohelet to mój kumpel, bo on nie tworzy złudzeń: wszystko to marność nad marnościami, powiada, wszyscy jednako jesteśmy gnani do Szeolu, tej studni bez dna. I nie będzie żadnej odpłaty po śmierci, nawet żadnej świadomości Boga: umrzemy tak, jak umierają zwierzęta.

Ale jest coś ważnego – rzeczy, które mamy do zrobienia na ziemi, sad na wzgórzu, książka, którą można napisać, ludzie, z którymi się rozmawia. Ważne jest tutaj – mówi Kohelet – byś zagospodarował dobrze ów czas, który został ci dany, bo tam, w studni, nie będzie już nic. Ja nie jestem pewny, czy on tak naprawdę nie był ateuszem.

Swoją postawę określa pan jako agnostycyzm mistyczny. Jak to rozczytać?

Nie jestem w stanie kategorycznie wypowiedzieć się w sprawie nieobecności Boga. Do końca nigdy nie możemy być pewni, że coś „tam” jest, czy czegoś „tam” nie ma. Mistyczny zaś pierwotnie znaczy „tajemniczy”. A ja mam nieustanną pokusę, by wpychać paluch w ranę tajemnicy.

Jest w tym też późniejszy sens słowa mistyczny, który mówi o pozarozumowym roztopieniu się w porządku, który nas przerasta. Mam wrażenie, że on istnieje, ale nie wiem, czym jest. Może to nicość? Mistyczne otwarcie się na przerażającą nicość, która być może wynajduje życie. Mam wrażenie bowiem, że to nie śmierć jest wynalazkiem życia, ale życie wynalazkiem śmierci. Że to śmierć żywi się egzystencją. Nicość jest czymś pierwotnym i ostatecznym, kresem naszego świata, wszechogarniającą obecnością, horyzontem istnienia, w którym chcę się mistycznie roztopić. „Chcę” to może niewłaściwe słowo, bo tam rozum przestaje pracować, zostaje tylko ekstatyczne wpatrywanie się w studnię bez dna.

Nie jest to bliskie archaicznym religiom? Człowiek wtopiony w kosmos.

Nie, bo religie pogańskie mają w swym przesłaniu raczej coś niż nic. A ja mam raczej nic niż coś. Dla nich porządek natury jest pewnością. Natomiast dla mnie fundamentalny nie jest świat, ale jego unicestwiający wciąż horyzont. Wyszliśmy oto z czarnej dziury i w niej przepadniemy. Ja, pani, wszyscy, cały Wszechświat. Mój mistycyzm jest rodzajem przerażenia, grozy. Strasznie więc nie lubię rozważań o podróżach w kosmos, latach świetlnych, odległych superświatach, których nie umiem nazwać. Nie lubię języka fizyki, astronomii, bo one chcą z pełną jasnością spoglądać w ciemność. A ja się strasznie tego boję. Nie chcę używać rozumu wobec ciemności, bo ona jest bezrozumna.

Czym dla agnostycznego mistyka jest Boże Narodzenie? Pięknym mitem o zwycięstwie światła nad ciemnością?

Tak, to mit o walce ze złem i demonią. Lubię je więc ze względu na pokrzepiającą iluzję. W tym święcie mieszka zarazem świadomość, że otacza nas ciemność, demony są wtedy najsilniejsze, świat zmarłych – arcypotężny. Zimowe przesilenie rozpoczyna tym samym cykl dwunastu strasznych dni, kończący się 6 stycznia, w Święto Trzech Króli, gdy najmocniej pracują tryby zmagań światła z ciemnością. No i światło w końcu zwycięża, rozpoczynając nowy, astronomiczny cykl.

To piękna i użyteczna recepta, sięgająca jeszcze w dzieciństwo ludzkości. Boże Narodzenie, jak każde święto, jest przy tym zawieszeniem porządku, wyrwą w czasie, jego otwarciem się na wielki przestwór, w którym żywi i zmarli mieszają się ze sobą. Nie ma tu kosmosu, jest chaos pierwotny i przedustawny. Świat nie jest jeszcze gotowy, rzeczy dopiero się stają. Mamy więc coś ocalającego, odnawiamy siły poprzez zwycięstwo światła. Tu aż kipi od symboli, zresztą także mrocznych i niepokojących. Choćby ów pusty talerz, który stawiamy na stole, przeznaczony jest dla zmarłych. A potrawy, takie jak mak, susz, grzyby, nawiązują do przestrzeni zaświatowej. Zwierzęta natomiast mówią, bo w przywoływanym przy świętach pierwotnym czasie nie odróżniają się jeszcze językiem od ludzi i bogów.

Ale tej symboliki nikt już dzisiaj nie rozumie.

To jest jak z naiwną etymologią słów czy naiwnym wyjaśnianiem alegorii. Za sprawą kultury nowoczesnej zatraciliśmy bowiem zdolność czytania języka mitu, symbolu, rytuału. To wielki cios dla europejskiej tradycji.

Paul Ricoeur mówił o trzech epokach w dziejach ludzkości. Pierwsza to dziecinna naiwność, gdy żyliśmy w przestrzeni religii naturalnej, a mit, rytuał i symbol były sposobami bycia w świecie i jego pojmowania. Potem przyszła nowoczesna nauka, gdzieś w XVII stuleciu, która wszystko odczarowała, uznając, że to odczarowanie jest wspaniałą przygodą. I było, dopóki nie zmieniło się w działania znudzonych specjalistów od czarnych dziur i kwarków, których nie rozumiemy i którzy wzajem siebie nie rozumieją. Rodzi się więc w nas tęsknota za językiem mitów, rytuałów i symbolu, ale już go nie mamy – utraciliśmy go na rzecz języka nauki. Nic już z tego nie pamiętamy. Przypisujemy choćby tradycję choinki Lutrowi, który nienawidził jej jak jasna cholera, bo – całkiem słusznie – miał ją za zupełny poganizm. Z pogańskich wierzeń bierze się przecież to wiecznie zielone drzewo – jako odpowiedź na śmierć. Co więcej: nawet krzyż przestał już być dla wielu symbolem. Stał się tylko znakiem, przekształcił w ideologiczne narzędzie do wynajęcia.

Wskrzeszanie języka mitu to misja religioznawcy?

Chciałbym, żeby tak się stało, żeby dokonało się podobne wskrzeszenie: bo wszyscy mamy w sobie tę tęsknotę – za dzieciństwem, także tym pradawnym dzieciństwem ludzkości.



Więcej pod adresem http://www.polityka.pl/kraj/analizy/1501963,2,z-prof-zbigniewem-mikolejko-o-wierze-i-religii.read#ixzz25bTXSzcx

Roman Giertych: Pozwy o ochronę dóbr osobistych to moje hobby


Rozmawiał Sebastian Kucharski
2012-09-05, ostatnia aktualizacja 2012-09-05 12:29

Roman Giertych
Roman Giertych
 Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta

W 90 procentach takich spraw odradzam postępowania sądowe. Tylko wtedy, gdy mamy do czynienia z ewidentnym kłamstwem naruszającym dobra osobiste - mówi w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" Roman Giertych, adwokat Michała Tuska i były wicepremier w rządzie PiS.

Sebastian Kucharski: Jak to się stało, że reprezentuje pan Michała Tuska?

Roman Giertych: - Bo jestem adwokatem, który reprezentuje ludzi.

To zacznijmy od początku. Dlaczego w imieniu syna premiera pozwał pan "Fakt", a w przypadku "Wprost" i "Super Expressu" złożył jedynie wnioski ugodowe?

- Na razie skupiliśmy się na tym, co jest ewidentne. "Fakt" naruszył - w moim przekonaniu - dobro Michała Tuska w najbardziej jaskrawy sposób. Tu ugoda nie wchodzi w grę.

Czyli?

- Powiem, jaką ja mam filozofię prowadzenia spraw o ochronę dóbr osobistych. W 90 procentach takich spraw odradzam postępowania sądowe. Przyjmuje jakieś 10 procent spraw dotyczących tego, co ludzi boli. Wtedy, gdy mamy do czynienia z ewidentnym kłamstwem naruszającym dobra osobiste. Tylko takich spraw podejmuje się w mojej kancelarii.

A w tej sytuacji to konkretnie co?

- Chciałbym, aby "Fakt" dowiedział się tego z pozwu, a nie mediów. Ale bez względu na to, jakie kto ma opinie na temat afery Amber Gold, czy uważa, że powinna powstać komisja śledcza czy nie, czy dobrze robił Michała Tusk pracując dla OLT czy źle, nie można używać sformułowań, które są po prostu zwykłą nagonką mającą na celu zwiększyć sprzedaż danego dziennika.

A pana zdaniem powinna powstać komisja śledcza w tej sprawie?

- Nie ma najmniejszych podstaw, żeby amatorzy z PiS-u zastępowali pracę prokuratury. Mówiłem to już dwa tygodnie temu.

Miał pan osobiste procesy z redakcją "Faktu". Zaczęło się w 2007 roku, gdy redakcja podała, że jako ówczesny wicepremier wozi pan rodziców na zakupy rządową limuzyną z ochroną BOR. Informacja okazała się nieprawdziwa, co potwierdził sąd. Pana walka z wydawcą "Faktu" trwała w tej sprawie 5 lat, wysyłała pan nawet komornika do jego siedziby.

- W tej sprawie pozwałem redakcję w swoim imieniu, imieniu ojca oraz mamy. W każdej z tych spraw wygraliśmy. W przypadku mamy zasądzono przeprosiny na pierwszej stronie "Faktu". Niestety, moja mama ich nie doczekała. Zmarła zanim się ukazały. Po wyroku, ale przed jego uprawomocnieniem. Szczerze przyznam, że mam o to żal do tego wydawnictwa. Nie wykonało ono oczywistego wyroku w sytuacji, w której zdawali sobie sprawę w jakim stanie zdrowia jest moja mama. To było ujawnione w postępowaniu sądowym.

Poza pana sprawą rodzinną i teraz pozwem syna premiera reprezentował pan jeszcze jakieś osoby w procesach z tą redakcją?

- Publicznie mogę jedynie powiedzieć, że reprezentuje jeszcze ministra Radosława Sikorskiego w sprawie dotyczącej antysemickich wpisów na forach internetowych. Ta sprawa się jeszcze nie skończyła.

"Fakt" to dla pana ulubiony przeciwnik na sali sądowej?

- W sprawie, w której wygrałem z nimi osobiście, musieli mnie przeprosić w gazetach, w TVN i Interia.pl. To chyba były najbardziej kosztowne przeprosiny w historii sporów o dobra osobiste w Polsce. Koszt tych przeprosin zbliżał się do pół miliona złotych. Wydaje mi się, że dotychczas nie było większej kwoty. Byłem też jedyną osobą, która trzy razy wysłała komornika do tego wydawnictwa.

Ile razy pozywał pan już tę gazetę?

- W sumie, ze wszystkim postępowaniami egzekucyjnymi, to może być jakieś kilkanaście spraw.

Chce być pan postrzeganym, jako skuteczny adwokat w walce o dobra osobiste naruszone właśnie przez "Fakt"?

- Nie tylko ich pozywałem. Miałem też wygrany proces z TVN. Wygrałem z "Super Expressem" po publikacji dotyczącej mojej żony. To nie jest tak, że pozywam tylko wydawcę "Faktu". Ale to wydawnictwo zaliczyło tę wielką wtopę z "jedynką" dotyczącą moich rodziców.

Wróćmy do pozwu Michała Tuska. Kontaktował się w tej sprawie z panem ktoś z rządu? Na przykład minister Sikorski, o którym wcześniej pan wspominał?

- To nie jest pytanie do mnie. Jestem adwokatem i nie ujawniam takich informacji.

Czy Michał Tusk sam do pana zadzwonił?

- Sposób w jaki pracuje kancelaria jest objęty tajemnicą adwokacką. I w tym zakresie obowiązuje żelazna zasada: żadnych informacji na te temat nie ujawniamy.

Unowocześniony Nissan Navara
Oto pełnia życia. Napęd 4x4 łączy zalety SUVa i pickupa. Sprawdź!
Urządzenia Wielofunkcyjne
Niskie Koszty oraz Wysoka Wydajność. Idealne dla Firm. Zobacz!
Nowe możliwości inwestowania
Zacznij zarabiać duże pieniądze! Sprawdź sam!
BusinessClick
Panie mecenasie, chce się pan specjalizować w pozwach dotyczących ochrony dóbr osobistych?

- Nie. Kancelaria liczy 20 osób. Prowadzimy bardzo liczne sprawy. Spraw o dobra osobiste jest zaledwie kilka procent. Z zainteresowaniem je śledzę, bo sam miałem różne spory. Dla mojej kancelarii to poboczny wątek pracy, ale ważny ze względu na hobby jej szefa.

Czyli rozumiem, że Michała Tuska będzie pan reprezentował osobiście?

Tak.

A może interesując się sprawami dotyczącymi dóbr osobistych zauważył pan, że "Fakt" mógł naruszyć dobra Micha Tuska i sam się z nim skontaktował?

- Nigdy czegoś takiego bym nie zrobił. Nie wiem, czy byłoby to naruszenie etyki zawodowej, ale na pewno było by to dziwaczne. Tak nie funkcjonują poważne kancelarie.

Źródło: Gazeta Wyborcza



Gość Radia ZET: Zbigniew Mikołejko


Poniedziałek, 13 Lutego 2012PROGRAMY

Monika Olejnik rozmawia ze Zbigniewem Mikołejko, filozofem, profesorem Polskiej Akademii Nauk.

Posłuchaj wywiadu

Monika Olejnik: A gościem Radia ZET jest profesor Zbigniew Mikołejko, filozof religii, wita Monika Olejnik, dzień dobry.

Zbigniew Mikołejko: Dzień dobry pani, dzień dobry państwu z samego rana.

Monika Olejnik: Tak, sprawa małej Magdy wstrząsnęła nami wszystkimi, wszyscy oglądali z ochotą to co się działo na ekranach telewizorów.

Zbigniew Mikołejko: Nowy serial, prawda.

Monika Olejnik: Tak, taka telenowela, właśnie, skąd to się bierze.

Zbigniew Mikołejko: Tak, tak, ten serial, czy to oglądanie, bo tu są różne rzeczy, straszny węzeł gordyjski powstał i trzeba go nadcinać, przynajmniej, bo rozciąć się go nie da za bardzo, bo jedną sprawą jest śmierć dziecka, inną sprawą jest kłamstwo, ta cała mitologia, którą ta dziewczyna wysnuła, ta opowieść, którą nas raczyła, a wreszcie jest publisia tego wszystkiego, publiczność gapiąca się, oceniająca i w gruncie rzeczy wykonująca już wyrok, dokonująca egzekucji, to jest najbardziej dramatyczne.

Monika Olejnik: Chyba wyrok to wykonują dziennikarze, mam takie wrażenie.

Zbigniew Mikołejko: A dziennikarze brali w tym udział.

Monika Olejnik: Mam przed sobą tygodnik „Wprost” – „Czy zabiła” tytuł, skandaliczny, prawda.

Zbigniew Mikołejko: Skandaliczny, ja znalazłem z kolei w jednym z portali internetowych wczoraj lub przedwczoraj, przedwczoraj tytuł „Ojciec Madzi odwiedza Katarzynę W. w więzieniu”.

Monika Olejnik: Tak, ona już...

Zbigniew Mikołejko: To zostało odjęte jej macierzyństwo zostało odjęte, jakaś Katarzyna W., obca baba, prawda, odwiedza obcą babę tatuś i coś tu się dokonuje strasznego. To znaczy, dziennikarze oczywiście są mediami, także w dosłownym tego słowa znaczeniu, to znaczy przekazują jednak nastroje społeczne i ulegają im. Tutaj mamy dowód na to, prawda. Schlebiają gustowi powszechnemu. A ten gust powszechny w wielu wypadkach, całe szczęście on jednak jest podzielony, ale w wielu wypadkach – zabić ją, niech zgnije w więzieniu, za co, za spowodowanie...

Monika Olejnik: A jak pan myśli, panie profesorze dlaczego ona oszukała, dlaczego udawała, że dziecko jest porwane.

Zbigniew Mikołejko: Oj, to właśnie, dlaczego kłamała w ten sposób ja bym jeszcze dopowiedział. Bo dlaczego kłamała no to można powiedzieć, że była bezradna wobec nieszczęścia, dlaczego kłamała w ten sposób, bo chciała siebie uczynić herosem pewnej opowieści, dość szczególnej opowieści i chciała nabrać znaczenia, to jest najistotniejsze. Przecież jest to dziewczynisko, które tam w domu, bez wykształcenia, bezrobotna jakaś...

Monika Olejnik: Znaczy młoda dziewczyna.

Zbigniew Mikołejko: No młoda dziewczyna.

Monika Olejnik: 21-letnia.

Zbigniew Mikołejko: No 21 lat, chyba, to dziecko ma, bo to dziecko, nic nie znaczyła, ani w tej swojej poprzedniej, z tego, co czytałem w gazetach i słyszałem w mediach, w tej poprzedniej rodzinie alkoholowej jakiejś, nie miała znaczenia, w tej nowej, w którą weszła – no tak, mąż studiuje i bawi się w tego rycerza w tym bractwie rycerskim, a ona kim jest, siedzi i kołysze tym wózeczkiem i z innymi wózkowymi sobie rozmawia.

Monika Olejnik: Może bała się swojego otoczenia, że ją oskarżą o to, że nie dbała o dziecko.

Zbigniew Mikołejko: Też, a jednocześnie tak, to zdarzenie – gotowa jest zawsze dopaść i zabić po prostu, moralnie oczywiście.

Monika Olejnik: Profesor Magda Środa mówi, że to jest wina Kościoła, poszła o krok za daleko?

Zbigniew Mikołejko: Ja myślę, że Magda popełniła pewien błąd, nadinterpretację, z całym szacunkiem dla Magdy, którą bardzo lubię i bardzo cenię. Natomiast mam wrażenie, że Magda, to nie na tym polega. To znaczy, mamy do czynienia z czymś takim, z takim mechanizmem. Istnieją grupy społeczne w Polsce, które w sobie wiadomych celach, możemy je zresztą nazwać, używają tego co mają pod ręką. A pod ręką mają pewną prostacką, okrojoną, kaleką mentalność religijną. Gdyby miały, bo ja wiem, pod ręką wiarę w Smoka wawelskiego to też by uwierzyły. Chodzi o to, że nie trzeba wykonywać żadnej pracy umysłowej, żadnej interpretacji rzeczywistości, żadnych wyborów, bo ma się wytarte pewne koleiny, pewne proste schematy. Jak ma zostać ukształtowana rodzina, jaka być powinna relacja pomiędzy matką a dzieckiem, między kobietą, a mężczyzną, jak należy zachowywać się na zewnątrz, a jak się należy zachowywać wewnątrz rodziny, scenariusze, takie prostackie i będące pod ręką.  One są w znaczniej mierze podpowiedziane przez nauki katechizmowe, trochę przez seriale, bo to jest taka mieszanka i Kościół tutaj, krótko mówiąc, bezpośrednio tego typu scenariuszy nie buduje. One są używane, ale jak powiadam, używane byłoby to coś, co jest łatwe, co nie wymaga żadnej pracy umysłowej, żadnego wysiłku, wyborów moralnych także.

Monika Olejnik: Ale ta, ojciec i mama, mama małej Magdy to religijni ludzie.

Zbigniew Mikołejko: No religijni są, no oczywiście, to trzeba powiedzieć. Gdzieś tam, jakieś grupy modlitewne, typu w Tebach, tam się chyba poznali, ale te grupy modlitewne niczego nie dają, w pewnym sensie, nie są opowieścią o tym, jak kształtować życie rodzinne, seksualne, co zrobić z kłopotami psychicznymi, tam się ludzie po prostu modlą, to jest zamiast, zamiast – bo ja wiem – wiedzy seksualnej w szkole, zamiast wiedzy psychologicznej w szkole, taka sublimacja najprościej mówiąc, takie ujście, ale nie rozstrzygnięcie problemów.

Monika Olejnik: Profesor Zbigniew Mikołejko jest gościem Radia ZET, ostatnio dyrektor Radia Maryja, ojciec Rydzyk wzywa wiernych, wzywa katolików do tego żeby nie płacili podatków.

Zbigniew Mikołejko: Ja rozumiem, że sam wyraża gotowość płacenia za nich tych podatków, bo co to znaczy nie płacić podatków, co to znaczy.

Monika Olejnik: „Bo utrzymują tych, którzy niszczą Polskę i Kościół”, tak ogłosił w Radio Maryja.

Zbigniew Mikołejko: Aha, on wie, kurczę ja chciałbym też mieć jakieś źródło tak pewnej wiedzy i wyciągać stąd tak daleko idące wnioski. No moim zdaniem, wzywanie do tego żeby nie płacić podatków to jest akt wymierzony w państwo. Ja jestem etatystą, to znaczy takim człowiekiem, dla którego państwo, wolne i demokratyczne, nareszcie wolne, demokratyczne stanowi niebywałą wartość. I w tym momencie, kiedy ktoś podnosi na... mi się otwiera w kieszeni scyzoryk, żeby nie powiedzieć nóż sprężynowy, przepraszam bardzo, jak słyszę takie rzeczy.

Monika Olejnik: Ale to nie dość, że przestępstwo, to jeszcze grzech przecież, niepłacenie podatków.

Zbigniew Mikołejko: No właśnie. A jeszcze nawet okupantowi, jak mówi ewangelia, należało płacić podatki, prawda, cesarzowi co cesarskie, przecież to był okupant, ten cesarz i to okrutny okupant. No, ale, a tu proszę bardzo, zresztą tego typu środowiska traktują cały czas polskie państwo jak obcą narośl, polskie państwo i to jest w ogóle coś strasznego. Jak przeczytałem w tej chwili informację o tym, że, o sondażu „Niedzieli”, że chyba 70 parę czy 80 procent, parę procent czytelników tejże „Niedzieli” uważa, że w Polsce nie ma demokracji.

Monika Olejnik: I o tym porozmawiamy na www.radiozet.pl, prof. Zbigniew Mikołejko i Monika Olejnik, o....

Monika Olejnik: Przeczytam „Polakom powinniśmy służyć, Polsce, a nie takie podejście jakieś, jakby szukali z Moskwy, czy z Brukseli”.

Zbigniew Mikołejko: Aha, to, a ja sobie nie życzę żeby ojciec dyrektor decydował kto jest Polakiem, a kto nie jest.

Monika Olejnik: „Poza tym to jakiś przedsionek piekła, tyle nienawiści”.

Zbigniew Mikołejko: A, tutaj mamy do czynienia z wylewem miłości najwyraźniej, pani redaktor, tak jak w orwellowskim ministerstwie miłości, to jest, niedługo w imię tej miłości zaczną nam zrywać paznokcie, niektórzy.

Monika Olejnik: Oznajmił, że „Komorowski daje pozwolenie na szatanistyczne...”

Zbigniew Mikołejko: Komorowski.

Monika Olejnik: „Komorowski daje pozwolenie na szatanistyczne orgie przeciwko krzyżowi”, co znaczy szatanistyczne orgie.

Zbigniew Mikołejko: Ja nie wiem, bo nie brałem udziału, żałuję.

Monika Olejnik: Ale „szatanistyczne”.

Zbigniew Mikołejko: Diabeł w tym musi być.

Monika Olejnik: Ale jest szatanistyczne, satanistyczne?

Zbigniew Mikołejko: Język polski wielebnego ojca dyrektora zostawia wiele do życzenia, to jest niechlujna, kaprawa, kaleka polszczyzna. No, ale jego słuchacz się tym nie przejmuje, bo to jest taka Polska właśnie, jak ten język, jak te oceny, jak te etykiety, które rozdaje ludziom będące jednocześnie policzkami, czy też uderzeniami czasami w plecy, to właśnie jest ten rodzaj polskości, która jest nam serwowana tu. On tego się od nas domaga, inna polskość jest niedopuszczalna.

Monika Olejnik: Mamy dwie Polski.

Zbigniew Mikołejko: Mamy dwie Polski. Poeta Rymkiewicz, prawda, upomniał się o tą Polskę Rydzyka, bo to ona jest prawdziwa, ona jedzie na lawecie, tą drugą w objęcia bierze car północy, tego Komorowskiego, tego Tuska, tych wszystkich liberałów, gejów, Palikotów, itd.

Monika Olejnik: Bruksela i Moskwa.

Zbigniew Mikołejko: Słucham?

Monika Olejnik: Bruksela i Moskwa.

Zbigniew Mikołejko: Bruksela, tak i ten hitlerowiec Putin z tą Żydówką Merkel.

Monika Olejnik: Żydówką Merkel, to jeszcze nie słyszałam.

Zbigniew Mikołejko: Tak, no jasne, no przecież hitlerowiec Putin i Żydówka Merkel.

Monika Olejnik: Aha, to tak musi być, to się składa.

Zbigniew Mikołejko: To tak musi być, ale możemy zamienić, stalinówka Merkel, w końcu w „Enerdówku” się wychowała, to można jej przypisać stalinizm, bardzo proszę. Tak jest, jak się państwu zdaje.

Monika Olejnik: Dobrze, ale teraz na koniec optymistycznie, to co się wydarzyło na ulicach Polski, ten bunt przeciwko ACTA, przeciwko rządowi, to jest taki bunt dla pana, jaki?

Zbigniew Mikołejko: Ja się temu przyglądam, zobaczę co z tego wyrośnie.

Monika Olejnik: No już wyrosło, już wyrósł bunt w całej Europie, a zaczął się od nas.

Zbigniew Mikołejko: Fajnie, dobrze jest być pionierem, ale ja wolałbym żebyśmy coś raczej wynaleźli, zbudowali i w tym byli pionierem, dostał jakąś Nagrodę Nobla w jakiejś fizyce, czemu nie, ale jakoś tego, to nie przychodzi. Natomiast oczywiście, upomnienie się, teraz już mówiąc poważnie, upomnienie się o to żeby rządy nie traktowały nas jak przedsiębiorstwa, to znaczy żeby nie traktowały nas jako firmy, którą zarządzają poza naszą wiedzą, podejmują, to jest słuszne. To jest słuszne, bo to o to chodzi, tak naprawdę rzecz dotyczy tego rodzaju wrażliwości. I ta odpowiedź przyszła także z Polski, ale ona wybucha w różnych miejscach, ruch odrzuconych w jakiejś mierze jest sprzeciwem wobec tego modelu, który się wyłania, sposobu modelu rządzenia, który się wyłania w dzisiejszych liberalno-demokratycznych systemach, znaczy zarządzanie, nie rządzenie.

Monika Olejnik: Ale zwyciężyli, zwyciężyli, bo szef Parlamentu Europejskiego mówi ACTA – nie.

Zbigniew Mikołejko: Zobaczymy, ja jestem stary i cyniczny pani redaktor, w odróżnieniu od pani redaktor i nie mam w sobie aż takiej dozy optymizmu, korporacje i wielkie rządy, wielkie korporacje i rządy przeprowadzą to, o co im chodzi innymi metodami, może później, itd., tutaj muszę powiedzieć brutalnie, że tak będzie. To znaczy w tym kierunku, tam jest siła. Społeczeństwa będą wierzgać przeciwko, od czasu do czasu spowalniać pewne procesy, ale generalnie logika jest tutaj – moim zdaniem – nieubłagana. Ten Sfinks ze stali, aluminium, z pewnego słynnego wiersza, z „Brzasku” ... zaczyna pokazywać swoje pazury. I nie odpuści.

Monika Olejnik: No, to ci też nie odpuszczą, zobaczymy.

Zbigniew Mikołejko: Ci nie odpuszczą, ale to pani dożyje, ja już popatrzę sobie na...

Monika Olejnik: Nie ma pan w sobie nic z anarchisty, naprawdę.

Zbigniew Mikołejko: No, mój Boże, jak byłem młody to miałem, to byłem anarchistą, a teraz staję się...

Monika Olejnik: To nie jest kwestia wieku, tylko filozofii.

Zbigniew Mikołejko: ...konserwatywny, nie, nie, moim zdaniem anarchizm mój jest w innym miejscu ulokowany. Tu nie chodzi o anarchizm, ja jestem raczej pesymistą chciałbym powiedzieć, w różnych sprawach, to znaczy te protesty społeczne opóźnią różne rzeczy, może skorygują, ale niestety forma rządów, jaka się wyłania na zachodzie, a Polska do tego zachodu przecież należy jest właśnie taka i to jest proces, moim zdaniem, nieodparty, chyba że znajdziemy inny model kapitalizmu, inny model gospodarki, bo to tam wszystko się dzieje, to stąd płyną tego rodzaju sposoby podejmowania decyzji, decydują, a jak się zerknie na listę Forbesa, wielkich potęg, tam ze dwa państwa narodowe przerastają te wielkie koncerny, tam Stany Zjednoczone, Chiny może, ale nie wiem czy Niemcy już, no wiadomo, gdzie jest władza. W tych właśnie wielkich budynkach ze szkła i aluminium, w tych samochodach z zaciemnionymi szybami, które bezszelestnie przemieszczają, w tych helikopterach, które unoszą się nad miastami, niektórymi miastami, gdzie siedzą ludzie, którzy tym wszystkim kręcą. To nie jest żadna teoria spiskowa, tak po prostu jest, znaczy niewidzialna pajęczyna decyzji, niewidzialna pajęczyna sprawowania władzy, no oczywiście zbuntowane, słusznie zresztą, przeciwko czemuś takiemu społeczeństwa i też niestety w jakiejś mierze bezradne. Bo ostatecznie, ostatecznie rewolucje są owszem bardzo fajnym, romantycznym momentem, ale znowu znajomość historii jaka taka i też pewne doświadczenie z rewolucjami, uczy mnie, że jest bardzo pouczający „Cesarz” Kapuścińskiego w tej materii, mówi, że tych otwartych działaczy rewolucji, fajnych, do których wchodzą ludzie, wychodzą w pewnym momencie zastępują faceci w garniturach, bunt się ustatycznia, przechodzi, że tak powiem, w akceptację.

Monika Olejnik: No tak, no ci co się buntowali w 68, teraz są w garniturach i rządzą.

Zbigniew Mikołejko: Tak, zieloni, prawda, ci, którzy byli na barykadach maja paryskiego, czy czerwca itd., itd.

Monika Olejnik: Taka kolej rzeczy, dziękuję bardzo.

Zbigniew Mikołejko: Dziękuję bardzo.

Monika Olejnik: Profesor Zbigniew Mikołejko był gościem Radia ZET.

Zbigniew Mikołejko: Ja wiem, że powinno być inaczej, ale nic nie mogę z tym zrobić.