sobota, 3 listopada 2012

Droga 66 - Dorota Warakomska (wyd. 2010)






Warakomska: Na Route 66 czuć puls Ameryki

Trójka
17.04.2012
- Amerykański sen nie polega wcale na tym, że ma się worek pieniędzy. Chodzi o robienie tego, co się chce; bycie taką osobą, jaką pragnie się być - mówiła w Trójce Dorota Warakomska, która napisała książkę "Droga 66".

Dlaczego Dorota Warakomska postanowiła poświęcić całą książkę Route 66? - Wymyśliłam, że ta legendarna droga, najbardziej znana szosa na świecie, to idealne miejsce by szukać odpowiedzi na różne nurtujące mnie pytania - mówi w Trójce. Źródeł wyjątkowości Route 66 znana dziennikarka i korespondentka telewizyjna upatruje w jej historii: - To jedyna w Stanach szosa, która powstała z połączenia różnych małych ścieżek, biegnących przez miasteczka, wioski, osady. Inne były wytyczane po linii prostej. To naprawdę droga do serca Ameryki.

Powstała w 1926 roku, w okresie rozwoju motoryzacji, Route 66 miała dać możliwość przemieszczania się w imię wolności i zdobywania nowych przestrzeni. Opuszczona została przez podróżnych po 1985 roku, gdy została zastąpiona autostradą i oficjalnie skreślona z listy dróg krajowych. Dziś przeżywa jednak odrodzenie. Uznana za zabytek stała się jedną z większych atrakcji turystycznych Stanów Zjednoczonych.


- Dziś turyści starają się jak najszybciej przejechać jak największy dystans... i to jest podstawowy błąd. Na drodze 66 nie powinno się tak robić, bo tam w każdej wiosce, każdej napotkanej miejscowości są ekstremalnie ciekawi ludzie. Tacy, którzy przy niej wyrośli, i tacy, którzy już z pewnymi doświadczeniami odnajdująnowy początek - mówiła w rozmowie z Katarzyną Borowiecką i Michałem Nogasiem Dorota Warakomska.

John Steinbeck nazwał drogę nr 66 Drogą Matką. Dorota Warakomska dodaje miano "Aorty Ameryki". - Tam płynie krew napędzająca całe Stany Zjednoczone; tam wciąż jest żywy amerykański sen o wolności, przestrzeni, samodzielności. Amerykański sen nie polega wcale na tym, że ma się worek pieniędzy. Chodzi o robienie tego, co się chce; bycie taką osobą, jaką pragnie się być - podkreśla.

W książce Warakomska pisze: - Podążając tym szlakiem, przejechałam ponad dwadzieścia tysięcy kilometrów. Na "66" spędziłam w sumie prawie pół roku. Często jeździłam zygzakiem, kierowałam się tam, gdzie mnie coś zaciekawiło. Po raz pierwszy włóczyłam się bez napiętych terminów. Byłam wolna jak ptak. Nie musiałam się spieszyć, mogłam swobodnie zmieniać plany, zatrzymywać się. Odkrywać miejsca niezwykłe, poznawać fascynujące osoby, rozmawiać bez końca. Szukać inspiracji, czerpać mądrość od ludzi dojrzałych, brać siłę od młodych." W Trójce dodała, że nie napisała tej książki dla turystów, ale dla podróżników!

Jakie momenty podróży najbardziej ją wzruszyły? Kto jest aniołem drogi 66 i czy da się ją przejechać bez grosza przy duszy? Dowiesz się, słuchając całej rozmowy z Dorotą Warakomską.



Przeczytana: 27 września, 2012

"...66 is the mother road, the road of flight". - tak ją nazwał John Steinbeck w "Gronach gniewu". Droga-Matka, Droga-Legenda, ulica Stanów Zjednoczonych, na niektórych American Dream. 3939 km - od Chicago do Los Angeles, przecina 8 stanów: Illinois, Missouri, Kansas, Oklahomę, Teksas, Nowy Meksyk, Arizonę oraz Kalifornię. W 1985 roku drogę 66 skreślono z listy szos krajowych, ponieważ przestała odpowiadać wymogom nowoczesnych dróg międzystanowych; okazała się zbyt wąska i zbyt kręta. Stała się jednak zabytkiem. Nakręcono o niej wiele filmów, śpiewano mnóstwo piosenek...

"Życie nie polega na tym, by liczyć oddechy, ale by cieszyć się momentami zapierającymi dech w piersiach" - mówi jedna z bohaterek w książce. Dorota Warakomska zabiera nas w fascynującą podróż, przez miasta i miasteczka, wchodzimy do przydrożnych barów, na przykład do "Eat-Rite", aby zamówić klasyczne amerykańskie śniadanie - jajecznicę z ziemniakami, zaglądamy do lodziarni Ted Drews w St. Louis, gdzie podają podobno najlepsze lody świata. Oprócz barów, knajpek, stacji benzynowych, moteli, przy drodze 66 istnieje wiele muzeów. Muzeum Dynamitu czy Muzeum drutu kolczastego to jedne z najczęściej odwiedzanych miejsc przez turystów.

Bardzo podobała mi się ta podróż, może dlatego, że przejazd drogą 66 jest w dziesiątce moich podróży marzeń. Dorota Warakomska sprawiła, że, po części, chociaż w myślach, mogłam się tam przenieść. Obawiałam się tylko, aby fascynacja Ameryką - co bez wątpienia można przypisać autorce - zniekształci trochę pewne fakty i ubarwi miejsca. Nic się takiego jednak nie stało. Warakomska jak na prawdziwą dziennikarkę przystało zachowuje dystans, nie opisuje wszystkiego z własnego punktu widzenia, tylko stara się zrozumieć fenomen kultury amerykańskiej, ale dostrzega też jej kiczowatość, elementy tandety.

"Droga 66" to nie tylko przewodnik po trasie, po barach, knajpkach czy muzeach. To przede wszystkim opowieść o ludziach. O ludziach, dla których ważna jest tożsamość, pielęgnowanie tradycji rodzinnych, ale i poczucie wolności z dala od wielkich aglomeracji i pogoni za pieniądzem. Ta właśnie poczucie wolności, nadziei jest nierozerwalnie związanie z droga 66. Zawsze będzie ona obecna w sercach Amerykanów, ponieważ przypomina im o czasach pionierów, którzy zdobywali Zachód ryzykując życie. Stała się również symbolem tysiąca możliwości do wykorzystania, no i oczywiście spełnienia amerykańskiego snu. Już Oscar Wilde zauważył, że "Amerykanie zawsze kochali swoich bohaterów i zawsze wybierali ich spośród ludzi wyjętych spod prawa”. I tu trzeba przyznać mu rację - na drodze 66 spotkać można też wielu bohaterów Ameryki - i nie są to krystalicznie czyste charaktery - to szlak słynnych przestępców, którzy wpisali się już w nieodłączną historię Ameryki. Przytoczę tu (fikcyjny) przykład jednego z filmów z drogą 66 w tle. Chodzi oczywiście o „Natural Born Killers” ("Urodzonych morderców") - kiedyś dla mnie kultowego filmu. Mickey (Woody Harrelson) i Malorie (Juliette Lewis - genialne zagrana rola) Knox są parą kochanków. Podróżują przez Stany Zjednoczone drogą 66 dokonując brutalnych morderstw na przypadkowo spotkanych, niewinnych ludziach. Zostawiają zawsze jednego żywego świadka, aby opowiedział o tym, co zobaczył. Media śledzą i relacjonują ich dokonania. Mickey i Malory stają się bohaterami i idolami nowej generacji. Film był oskarżany o gloryfikację morderstw i odebrany był dość kontrowersyjnie. Jednak twórcy filmu - Oliver Stone (reżyser) i Quentin Tarantino (autor scenariusza) twierdzili, że film przedstawia satyryczną wizję potępiającą media żądne pieniędzy, nie zważające na ludzką godność. Tu akurat zgodziłabym się z tymi panami, choć nie ma co ukrywać, aby nakręcić taki film trzeba mieć trochę nierówno pod sufitem (delikatnie oczywiście mówiąc). A z racji tego, że byłam kiedyś wielką fanką Quentina - mam do niego ogromny sentyment, a ścieżka dźwiękowa filmu należy do moich ulubionych. (dlatego musiałam wrzucić choć jeden utwór)

A wracając do książki - to chylę czoła przed panią Warakomską. Świetnie się to czytało, a raczej słuchało - bo miałam przyjemność wysłuchania audiobooka w wykonaniu autorki. I śmiem twierdzić, że książki czytanie przez autorów oddają w pełni klimat, zaangażowanie i przekaz. Dzięki pani Dorocie przemierzyłam drogę 66 i pozwoliłam swobodnie popłynąć moim myślom, tak jak w piosence:

„Would you get hip to this kindly tip
And go take that California trip
Get your kicks on Route 66”.

http://lubimyczytac.pl/ksiazka/132189/droga-66

czwartek, 1 listopada 2012

"Nie wpatruj się w śmierć" - mówi prof. Mikołejko [WYWIAD]



Karolina Głowacka
01.11.2012 , aktualizacja: 01.11.2012 14:21


- Powiadamy naiwnie, że śmierć jest częścią życia, ale to ona wynajduje życie i się nim bawi - mówi nam filozof prof. Zbigniew Mikołejko. Ludzkość próbuje jednak uparcie tę śmierć oswoić. - Do niedawna na Kaszubach zmarły leżał na stole, obok niego się biesiadowało. Kościół to potępiał. Niehigieniczne, ale przyjazne człowiekowi. Taka solidarność z tymi, którym zgaszono światło - opowiada.
Karolina Głowacka: Jak to będzie, kiedy mnie nie będzie?

prof. Zbigniew Mikołejko, filozof: To pytanie najbardziej mnie przejmuje i przeraża. Chciałbym zostać, brać udział. Dopada jednak jednoznaczna odpowiedź: tak musi być, koniec kropka. Strasznie bolesna i mocno podszyta lękiem, jak wszystko, co się ze śmiercią wiąże.

Będzie tak, jak mówi Wittgenstein, że świat się skończy, kiedy umrę?

- Tak - i na tym polega cała tragedia. Nić zostanie przecięta, zostaniemy odłączeni od świata, zamienieni w szczyptę materii, nic więcej. Świat się skończy.
Ludzie ponoć boją się samego momentu śmierci, bólu. Ja bardziej boję się uczucia, że wszystko się nieubłaganie kończy. Że ja się kończę i jestem wobec tego zupełnie bezradna.

- I słusznie się pani boi. Ja z tym uczuciem siłą rzeczy żyję coraz bardziej. Czasem myślę, że może będzie bolało. Ale głównie o tym, że ktoś wyłączy światło. Wyłączy świat z istnienia, strącając mnie.

Kiedyś receptą na te lęki była religia, ale w dzisiejszym świecie nie gra aż takiej roli.

Śmierć jest źródłem religii?

- Nie, aż tak bym nie powiedział. Są co prawda tacy, którzy twierdzą, że gdyby nie umieranie, nie byłoby religii, ale ja uważam, że jej źródła są nie tylko negatywne.

W ogóle to śmierć jest negatywnym warunkiem naszego istnienia. Wszystko, co robimy, robimy poprzez odniesienie do śmierci. Uporczywie trwamy, uporczywie usiłujemy nadać wszystkiemu sens, przekroczyć samego siebie, swoje fizyczne istnienie. Dokonać tego, co się nazywa samotranscendencją, samoprzekroczeniem.

To jest możliwe?

- Wierzymy, że tak. Jest ta opowieść: spłodzić syna, zasadzić drzewo, zbudować dom. Jest nadzieja, że "nie wszystek umrę", że trochę siebie przekroczę dzięki dziełu, które uczyniłem, dzięki pamięci. Ale Marek Aureliusz napisał: w pewnym momencie umierają ci, którzy pamiętają. I koniec.

Mnie równie mocno przeraża, że i świat będzie wyłączony z istnienia. Wyłonił się z nicości i w nicość się obróci. A pytanie: "Dlaczego istnieje raczej coś niż nic?" okaże się pytaniem potwornie absurdalnym. Na to pytanie nie ma odpowiedzi.

Diablość świata wyraża się w jego samounicestwiającej pracy

A Epikur mówił: "Zło najstraszliwsze, śmierć, nie dotyka nas wcale, bo póki my jesteśmy, nie ma śmierci, a kiedy jest śmierć, nie ma nas". Nie dociera to do nas.

- Wcale. To jest retoryczna zabawka, którą się pocieszają ludzie w rodzaju Epikura. Śmierci to nie obłaskawia.

Oczywiście każdy ulega postawie ucieczki; niemyślenia o śmierci, a zanurzenia się w zajęcia i rozrywki codzienne. To bardzo terapeutyczne.

Co nam daje perspektywa śmierci?

- Nic.

Nawet pretekstu do cieszenia się teraźniejszością?

- W jakiejś mierze tak. Trzeba podzielić przekonania Marka Aureliusza i Koheleta, bo są najlepszymi przewodnikami w tym temacie. Powiadają oni: nie wpatruj się w śmierć, ciesz się winnicą na wzgórzu, domem, który zbudowałeś. Tymi latami, póki jesteś młody, które pozwalają się cieszyć życiem. To jedyne, co możesz zrobić, i rób to - bo nie masz wyjścia.

Jak mam się cieszyć domem, który się rozsypie?

- Ja się rozsypię, co ważniejsze. Domowi bym jeszcze darował, sobie samemu darować nie mogę. Udręczam się tym swoim własnym przemijaniem.

Także się na nie złoszczę.

- Jasne. Widzimy rozzłoszczonych staruszków, którzy wtargnąwszy na jezdnię, okładają laską samochód. Nie złoszczą się na ten samochód. Złoszczą się na to, że śmierć w ich ciele i świadomości jest coraz bardziej obecna.

Wszystko wydaje im się kwitnąć, rozrastać, a oni usychają. Pojawia się zawiść o domniemaną rozkosz życia innych, o przyjemności, które są już niemożliwe; o nadzieje, które są już niemożliwe. Utrata nadziei - to jest najgorsza rzecz!

Wydaje mi się, może naiwnie, że nie mam nic przeciwko śmierci, póki nie jest nienaturalna, póki nie jest ze starości.

- Oj, wszelka śmierć jest niesprawiedliwa.

Ja nie mogę się pogodzić ze śmiercią mojego kota, który zmarł ze starości. Zjadł śniadanie, zasnął błogo. Ta błogość wydała mi się dziwna, dawno tak nie spał. Z lękiem minąłem pokój, w którym był, poszedłem do salonu, ale wróciłem. Wiedziałem, że stało się coś niedobrego. Wziąłem do ręki jego ciało, już wiotkie, ale ciepłe jeszcze. Była w tym błogość i straszność jednocześnie.

Oczywiście, mówimy sobie, że dobrze, że bez cierpienia. Ale czarna dziura jest czarną dziurą - i już. To jest rzecz nie do zasypania przy każdej bliskiej istocie. O sobie nie warto nawet mówić.

Będę uparcie szukać czegoś dobrego w śmierci. Ten sam Marek Aureliusz mówił, że Aleksander Macedoński i jego mulnik po śmierci znaleźli się w tym samym miejscu. Śmierć chociaż zrównuje.

- Zrównuje, ale tylko w nieistnieniu.

Nie jest tak, jak sobie powiadamy naiwnie, że śmierć jest częścią życia, jego wytworem. To życie jest wynalazkiem nicości. Śmierć wynajduje życie i się nim bawi. Ma w kulturze swoich agentów nicości: wisielca, wampira, topielicę, seryjnego mordercę.

Huxley mówił, że tylko śmierci jeszcze nie udało nam się zwulgaryzować. Chyba już się udało.

- Cała sztuka żałobna ulega wulgaryzacji. Jest tak powszechna, że musi schlebiać gustowi publicznemu. To ma wyraz w przejętych ze Stanów obyczajach pogrzebowych, Halloween, tandecie nagrobków. Spójrzmy na nagrobki rosyjskich i ukraińskich gangsterów w kształcie ich mercedesów. Zamordowani w czasie pracy, bosowie mafijnego kultu, stoją z kieszeniami wypchanymi bronią. Wszystko to naturalnej wielkości. Niebywale żałosne.

Obyczaje cygańskie picia alkoholu na cmentarzach nie wydają się takie złe.

- To prawda. U Meksykanów jest tak samo, a i my wcale nie jesteśmy od tego tacy odlegli. Wystarczy przypomnieć, co jest u Reymonta w "Chłopach" - ten cały jarmark na cmentarzu, jedzenie, picie. Te archaiczne obyczaje pogańskie, jak się czasem wypomina, są na miejscu. Oczywiście niektóre mogą przerażać. Do niedawna na Kaszubach zmarły leżał na stole, obok niego się biesiadowało. Kościół to potępiał. Niehigieniczne, ale przyjazne człowiekowi. Taka solidarność z tymi, którym zgaszono światło.

Chcemy się ze śmiercią zakumplować?

- Oswoić. Nie wiem, na ile te techniki są złudne - to zależy od ludzkiej wiary i przekonania, że się bratamy z tymi, co odeszli, że możemy z nimi stworzyć jakąś wspólnotę.


Po to mamy Wszystkich Świętych?

- Po to. Ratujemy się przed śmiercią, która jest zawsze czymś w sposób bezgraniczny samotnym. Ratujemy się poprzez budowanie wspólnoty, przez jej estetyzację.

Myślimy - skoro my pamiętamy o zmarłych, to o nas też będą pamiętać.

- To też. Szaleńczo walczymy o pamięć.

Pamiętam z lat 70. reportaż z domu bardzo biednych starców. Walczyli, żeby mieć najtańszy pogrzeb, krzyż, najtańszą trumnę i nagrobek. Bo jeśli nie zgromadzili pieniędzy, ich ciała trafiały do akademii medycznej. Bywało, że staruszkowie uciekali, żeby żebrać na ten najtańszy pogrzeb, na pamięć.

To pokazuje naszą trwogę. Ta tabliczka jest jakąś niteczką istnienia, które zachowamy, pamięć jest tą resztką nas. Tak sobie myślimy.

To jest żałosne, ale gdyby nie to, pozostałoby tylko usiąść na progu i wyrywać sobie włosy. Kiedy uświadomimy sobie śmierć, trzeba by od razu skonać. A jednak krzątamy się.

Znów z uporem wracają nam Kohelet i Marek Aureliusz, którzy napisali - nic więcej niż teraźniejszość nie mamy w garści.

Czyli na tym filozof radzi się skupić? Trwać w teraźniejszości?

- Trwać. Czasem się mówi: "Ze względu na śmierć zrobię to i to", a ja uważam, że ze względu na śmierć nie warto robić niczego. Warto coś robić ze względu na życie. Niedawno mnie ktoś pytał, co chcę zrobić przed śmiercią. Odpowiedziałem: "To co dotychczas". Powinna nami sterować logika życia, a nie nielogiczność i bezsensowność nicości.

Na tym chyba zakończymy...

- Tak, bo będziemy kręcić się w kółko i walić głową w mur. Bo cóż możemy zrobić? Tylko zaszczepić w sobie miłość do tego fragmentu życia, który mamy. Niezależnie od tego, jak boleśnie przyjdzie umierać, mieć szacunek dla tego fragmentu. Nie marnować go. Nic więcej. A tak często go lekceważymy...

Chociaż może... jak libertyni, straceńcy i szaleńcy warto zagrać w kości, nawet jeśli przegramy absolutnie? Nie jesteśmy Bogiem - możemy zagrać w kości.

Rozmawiała Karolina Głowacka

„9855 dni z Erichem Kochem"


Wywiad z oddziałowym oddziału XIV Zakładu Karnego w Barczewie – Janem Lewandowskim.

Tytuł „9855 dni z Erichem Kochem" pochodzi z reportażu telewizyjnym, którego drugoplanową postacią był pan (Jan Lewandowski). Czy te 9855 dni nie są przesadą.

– Do służby więziennej wstąpiłem 1 maja 1954 roku. Na zaopatrzenie emerytalne poszedłem 19 października 1981 r. Przepracowałem w więziennictwie 27 lat, 5 miesięcy i 18 dni., czyli 10023 dni. Natomiast przez 8 ostatnich lat służby byłem oddziałowym pawilonu XIV, gdzie pod celą nr 12 przebywał Erich Koch.

Czy był pan na służbie w tym dniu kiedy do więzienia przywieziono Ericha Kocha?

– Było to 13 marca 1965 r. W tym dniu wraz z innymi funkcjonariuszami uczestniczyłem w przeszukaniu i osadzaniu Kocha w  pawilonie czternastym. Oprócz drobiazgów jakie miał przy sobie były wycinki z okresu okupacji. Przebywał sam w tej samej celi od początku do końca pobytu w pawilonie. Później przeniesiony został na szpital. Siedział na tych samych warunkach co inni skazani. Wyżywienie takie same jak inni, z tym że miał dietę. Później miał dłuższe spacery po dwie godziny. Wówczas o nim różnie mówiono. Nie miał żadnych przywilejów ani telewizora czy też służących.

 Nie był pan jedynym oddziałowym pawilonu XIV, którzy mieli kontakt ze zbrodniarzem wojennym i partyjnym tak wysokiej rangi.

– Najdłużej pełnił służbę w pawilonie Zdzisław Słoń. Inni, którzy obok mnie pełnili służbę to m.in. Czesław Potarzycki, Marian Rogoś, Józef Kuta, Stanisław Krasnowski.

Jakim więźniem  był E.Koch na przestrzeni ośmiu lat pana służby?

– Był przeważnie spokojnym w tym dniu kiedy pełniłem służbę. Otrzymywał to, co mu się należało. Spacer miał w tamtym okresie dwa razy dziennie. Pierwszy o 10.00 rano. Gdy tylko nastąpiło czasowe opóźnienie, dobijał się o spacer. Później miał już zegarek. Nie wymagałem od niego więcej niż nakazywał to regulamin. Otrzymywał dużo gazet i dużo czytał. Wstawał rano o 5.00, gimnastyka, toaleta, siadał na łóżku i czekał. Więźniowie z pawilonu XIV jak i innych oddziałów z bloku głównego w stosunku do niego na początku odnosili się wulgarnie. W trakcie spacerów był obrzucany różnymi przedmiotami. Później przyzwyczaili się do jego obecności i nie zwracali już na niego żadnej uwagi.

W tamtych latach był najważniejszą postacią odbywającą karę. Więzienie w Barczewie łączono z jego osobą. Czy odwiedzano go?

– Oprócz siostrzenicy i innych z urzędu, "oglądali" go przez wizjer również inne osoby i funkcjonariusze z różnych jednostek. Koch był wrażliwy na takie podglądanie i zawsze odpowiadał zgryźliwie: "Koch nie malpa". Był taki okres, że bał się, gdyż mógł być na nim wykonany wyrok. Był czujny. Pamiętam jak na wieczór po zgaszeniu światła i po zamknięciu wszystkich cel, pod swoje drzwi kładł metalową szufelkę od śmieci. Robił to w obawie, gdyby ktoś chciał wejść do jego celi. Za Gierka miał nadzieję, że opuści więzienie. Później pogodził się z tą myślą, że już do końca tu pozostanie.

Szczególne wspomnienie o E. Kochu jakie utkwiło w pańskiej pamięci w ciągu ostatnich ośmiu lat służby w pawilonie XIV?

– Któregoś dnia otrzymałem polecenie dostarczenia mu telegramu. Koch spojrzał na telegram, wziął mnie za rękę i powiedział - oddziałowa wyjdź!. Wyszedłem. Zobaczyłem przez wizjer w drzwiach celi jak Koch płacze. Zdziwiłem się bardzo. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem płaczącego Kocha. Po półgodzinie wszedłem do celi i spytałem - no jak, dobry telegram, czy zły? - odpowiedział - szajs! Siostrzenica, która przyjeżdżała nie żyje!

Przez osiem lat służby było wiele możliwości do rozmów. Czy rozmawiał pan z nim na jakieś tematy?

– Na temat okupacji nie chciał rozmawiać. Był nieufny. Wierzył w Hitlera. Opowiadał mi wiele m.in. jak był u Hitlera na urodzinach oraz jak Hitler był u niego. Był - jak powiadał jego prawą ręką. Kiedyś była audycja w radiu, którą usłyszał. Był  obrażony, gdyż to jego winili między innymi, że to on morderca, że i on podpisywał wyroki. W rozmowie ze mną twierdził, że nigdy tego nie robił, a większość morderców, których zna z imiona i nazwiska zamieszkują w RFN. Dlatego nie chcą go wypuścić. Wielokrotnie próbowałem z nim rozmawiać na temat bursztynowej komnaty. Kiedyś mi tylko powiedział, że została wywieziona do Królewca i tam rzekomo powinna być.

Czy pamięta pan ostatnie spotkanie z Erichem Kochem?

– Pamiętam ostatni dzień mojej służby w pawilonie XIV.  Rano byłem u niego w celi i powiedziałem mu, że odchodzę na emeryturę. Pod koniec służby dał mi swoje zdjęcie wraz z dedykacją na odwrocie - jak sądzę - na pożegnanie.

Przez te osiem lat spędzonych w jego obecności zawsze pozostał dla mnie takim, jakim go zobaczyłem na początek. Od początku do końca był źle nastawiony.

Mimo wszystko, niewiadomo jakim by człowiek nie był, to obcowanie z takimi ludźmi jak on przez tyle lat spowoduje, że do obecności nawet największego wroga można się przyzwyczaić.

Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał  Wojciech Zenderowski.

Wojciech Zenderowski „Nowiny Barczewskie”, 1996, nr 6, s. 5.

 

Więcej:

Zdjęcia -  Erich Koch u władzy