niedziela, 14 grudnia 2014

Ewa Chodakowska: Czasem mnie pytają, czy jestem terminatorem. A ja po prostu potrafię ryzykować



Ewa Chod

''Nelson Mandela i Matka Teresa też mieli przeci
Angelika Swoboda

Ewa Chodakowska (fot. mat. prasowe)

Nigdy nie odpoczywa. Wraca do domu po 22 i jeszcze musi zrobić trening. Dopiero wtedy idzie spać. A jednocześnie, jak przyznaje, nie bawi się w pretensje do Anny Lewandowskiej czy wyrzuty sumienia. Podobno się też nie boi. Ani ryzyka, ani porażki, ani ciężkiej pracy. A że przy okazji odnosi sukcesy? To chyba już nikogo nie dziwi.

Zawsze tak wyglądałaś?

- Był taki okres, kiedy trenowałam mniej, inaczej się odżywiałam i faktycznie wyglądałam trochę inaczej. Ale nigdy nie miałam nadwagi. Ważyłam pięć kilogramów więcej, a moje ciało nie było wymodelowane.

Ile masz procent tkanki tłuszczowej?

- Nie wiem, czy mogę ci powiedzieć... No dobrze, 10. Trochę jak u zawodowej sprinterki (śmiech). A przy tym bardzo wysoki procent tkanki mięśniowej. Im masz więcej mięśni, tym szybciej spalasz. U kobiety norma zaczyna się od 18 procent w górę, ale u sportowców wygląda to już inaczej. Zaznaczam, że mój organizm na tym nie ucierpiał i jestem superzdrowa.

Słyszałam, że chodzisz do Charlotte na placu Zbawiciela...

- Pewnie, że chodzę.

Jesteś hipsterką?

- Jestem sportsmenką. I niech tak zostanie. Nawet jak jestem na śniadaniu, to jem omlet i granolę, do tego świeży sok z pomarańczy. Rzadko mi się zdarza jakiś croissant i czekolada.

 Ewa Chodakowska prowadzi ćwiczenia (fot. Tymon Markowski / Agencja Gazeta)Ewa Chodakowska prowadzi ćwiczenia (fot. Tymon Markowski / Agencja Gazeta)

Alkohol?

- W ogóle mnie nie interesuje. Rzadko zdarza się, że wypiję parę lampek wina albo szampana. To musi być już jakaś uroczystość. Ale później to odchorowuję, nie czuję się najlepiej.

Masz wyrzuty sumienia?

- Nie, co ty! Ja się w ogóle w wyrzuty nie bawię.

Zdarza ci się jeść słodycze?

- Niestety, bardzo je lubię. Nie ukrywam, że pozwalam sobie na słodycze raz w tygodniu. Czyli dosyć często. Dbam jednak, żeby to był zdrowy deser, nic ciężkostrawnego. Na przykład ciemna czekolada albo mus czekoladowy. Z moją dietetyczką i kucharzem odkrywamy teraz pomysły na zdrowe desery, czyli awokado z kakao na przykład. Gdybym ci dała do spróbowania gorzką czekoladę i ten nasz deser, nie wiedziałabyś, co jest co.

Twoje życie to nieustanny trening.

- Niech sobie nikt nie myśli nawet, że ja wstaję rano, biegnę na trening, trenuję pięć godzin, później trenuję innych i robię sobie kolejny trening. Moją pracą jest trenowanie drugiego człowieka, opiekowanie się nim. Poprawienie jakości życia drugiego człowieka. Więc żebym ja znalazła czas na trening, muszę się w ciągu dnia nieźle wysilić. Bo albo jestem u siebie w studiu i pracuję z ludźmi, albo jestem na zdjęciach, albo nagrywamy materiał, albo nagrywamy płytę, albo nagrywamy program... Wszystkim się wydaje, że moje życie kręci się wokół treningu. A tak do końca nie jest. Osoby, które szukają wymówek, mówią mi: Wiesz, Ewka, ja nie mam czasu. Mam dom na głowie, dzieci, dużo różnych zajęć. Trele-morele. Naprawdę mam urwanie głowy w ciągu dnia, potrafię nieprzytomna wrócić do domu o 23 i pierwsze, za co się zabieram, to trening. Żebym miała zrobić tylko 20, 30 minut... Muszę się trochę poruszać, żeby zresetować wszystkie emocje z dnia, żeby poczuć, że schodzą ze mnie stres i napięcie. Dopiero wtedy idę spać. Zasypiam jak małe dziecko i budzę się z takim rogalem na ustach, bo minionego dnia zrobiłam coś tylko i wyłącznie dla siebie. Chciałabym, żeby ludzie traktowali aktywność fizyczną jak dbanie o własne dobro.

Ewa Chodakowska - backstage sesji dla firmy Adidas (fot. Marek Korlak)Ewa Chodakowska - backstage sesji dla firmy Adidas (fot. Marek Korlak)

Jakie masz poglądy polityczne?

- Nie chcę o nich mówić. Choć przyznaję, że coraz częściej polityką się interesuję... Może przyjdzie taki dzień, kiedy będę chciała stworzyć coś swojego.

Partię polityczną?

- Kto wie...

Będzie się nazywała Polska Partia Przyjaciół Fitnessu.

- Może tak być (śmiech). Ja bardzo szybko znajdę sobie grupę sprzymierzeńców. To nie będzie problem.

Nie wątpię. Choć pojawiłaś się nagle...

- Wcale nie nagle! Wam się wydaje, że pojawiłam się z dnia na dzień, a ja pracowałam na to długo. Internet to był mój dom, miejsce, gdzie stworzyłam sobie wirtualny świat. Utopijny. Jeszcze jak mieszkałam za granicą, stworzyłam trzy profile, każdy po pięć tysięcy osób. Wróciłam do Polski i doszłam do wniosku, że nie wypada mi tych profili tworzyć bez końca, więc powstały moja strona i fanpage. Bardzo szybko zaczęły się rozrastać i zainteresowały się nimi media. Nie przyszłam do mediów i nie powiedziałam: chciałabym coś zrobić, tylko to media przyszły do mnie. Jedyne, co zrobiłam, to udałam się do magazynu „Shape", bo dziewczyny stamtąd już ze mną współpracowały, gdy założyłam stronę. Opisywałam im wiadomościami na Facebooku, jak wykonać dane ćwiczenie, i wysyłałam zdjęcia. Takich wiadomości wysłałam im około 30 tysięcy i wreszcie poprosiły mnie o PDF, żeby im się łatwiej robiło materiały do numeru. Zapytały: Może ty jednak wydasz jakiś program na płycie? Ówczesnej naczelnej bardzo się ten pomysł spodobał. Od razu podpisałam umowę na cztery płyty. To był mój jedyny ruch, kiedy wyszłam do mediów. Później media przyszły do mnie. Ale zanim przyszły, przez półtora roku pracowałam w sieci.

Nie chciałaś zostać tą "Słynną Trenerką Wszystkich Polaków"?

- Pracowałam w sieci, skupiając się na tym, by jak najwięcej osób zmotywować do aktywności fizycznej. Nie robiłam dziwnych ruchów, które świadczyłyby o tym, że tak strasznie mi na tych mediach zależy. Absolutnie. Ci, którzy śledzili mnie przez ostatnie trzy lata, widzą, że to wszystko jest po prostu wypracowane. Że to nie wydarzyło się za pstryknięciem palców. Szczęście na mnie nie spadło nagle, jak grom z jasnego nieba. To jest po prostu moja ciężka praca. Bo ja naprawdę byłam oddana. Poświęcałam dziewczynom z sieci po 7-10 godzin każdego dnia. Dostawałam setki wiadomości z pytaniami o ćwiczenia, teraz ta liczba urosła do dwóch tysięcy dziennie. Nie jestem już w stanie tego przerobić... Dziewczyny się irytują, piszą, że czekają na odpowiedź tyle miesięcy. A ja, kiedy mam czas, to siadam i odpowiadam. Ale odpisuję na wiadomości wyłapane zupełnie przypadkowo, a nie na jedną po drugiej. Jestem w stanie odpowiedzieć góra na trzysta dziennie, wiesz, to generuje mnóstwo czasu.

Wygląda mi na to, że miałaś na siebie skrupulatnie ułożony biznesplan.

- Nie! Oczywiście wracając do Polski, wiedziałam, co chcę zrobić. Ale to nie jest tak, że miałam strategię działania krok po kroku. Wiedziałam natomiast, że chcę zrewolucjonizować pojęcie o fitnessie w Polsce, o potrzebie wprowadzenia ruchu na co dzień. Wracam do kraju i pokazuję, czym żyję, co mnie spełnia, co mnie motywuje, jak to robię. Pokazałam swoją prywatność, nie kryłam się z niczym. Pokazałam swojego mężczyznę, pokazałam, że jesteśmy szczęśliwi, że mamy te same pasje. To zaczęło się kobietom podobać. Że jestem autentyczna. Że dziesięć lat temu moje życie wyglądało zupełnie inaczej, że to wszystko jest wypracowane. Ja nie wychodzę z założenia, że coś mi się należy. Jeżeli proszę o coś Boga, to o zdrowie, resztę sobie wypracuję. A potrafię bardzo ciężko pracować. Żeby coś dostać, trzeba najpierw dać.

Co z siebie dajesz?

- Oddaję innym zaangażowanie i swój czas. To się przekłada na ogromne wsparcie tych osób. Mają poczucie, że je wspieram, motywuję i radzę. Że się o nie troszczę, że mi na nich zależy. I faktycznie tak jest. Jesteśmy sobie bliscy. A nie ma dla mnie nic piękniejszego niż świadomość, że zmotywowałam kolejną osobę do pracy. Do pracy nie tylko nad ciałem, ale i do tego, by zawalczyła trochę o to swoje życie. Żeby nie być biernym. Bo wegetować jest najłatwiej. Najłatwiej jest przejść przez życie i powiedzieć: nic mi się nie udało. No tak, ale co zrobiłeś w tym kierunku, żeby się coś wypracowało? Bo ja bardzo nie lubię słów „udało się".

Tobie się nie udaje, ty wypracowujesz?

- Ja nie wierzę w szczęście, wiesz... Nie wierzę w coś takiego, że komuś się poszczęściło i coś ma. Bo szczęście może się pojawić po drodze, ale w zależności od tego, ile wypracujemy, może się rozwinąć do wielkich rozmiarów i nasze działania zaowocują jakimś fajnym projektem. Czasem szczęście nas spotyka, a my się odwracamy na pięcie i zwyczajnie to szczęście omijamy. Tak się zresztą zdarza bardzo często. Ludziom się przytrafiają sytuacje, w których wypada wszystko rzucić i zaryzykować albo zaryzykować chociaż trochę... Zazwyczaj się boją i takich okazji przepuszczają koło nosa wiele, niestety. Ja nie odpuszczam. Jeżeli coś się pojawia na horyzoncie, to ja biegnę w tę stronę i to łapię bardzo szybko. Nie daję sobie taryfy ulgowej. Nie jest tak, że przez trzy lata coś sobie wypracowałam i teraz zwalniam tempo. Wręcz przeciwnie. Przyśpieszam. Bo widzę, ile jestem w stanie zrobić.

Ewa Chodakowska - backstage sesji dla firmy Adidas (fot. fot: Marek Korlak)Ewa Chodakowska - backstage sesji dla firmy Adidas (fot. fot: Marek Korlak)

Łapiesz wszystko czy czasem odmawiasz?

- Często pomysły przychodzą do mnie z zewnątrz. Mam prawie 1,5 miliona fanów na Facebooku. Czasem ktoś z nich przychodzi i proponuje: Ewka, a może zrobiłabyś coś takiego? Dlatego to wszystko jest takie naturalne. Nie powiem ci, co będę robić za dwa czy trzy lata. Ale powiem ci, co będę robić za rok, i wiem dokładnie, co mam do zrobienia.

To co będziesz robić za rok?

- W przyszłym roku koncentruję się na dzieciach.

Swoich?!

- Nie, jeszcze nie (śmiech). Koncentruję się na szkołach. Od ponad roku dostaję wiadomości od nauczycieli WF-u albo ich uczniów. Piszą: "dzisiaj zrobiliśmy twój Skalpel, a dwa tygodnie temu Killera." Pojawił się taki problem, że dzieciaki na WF-ie nie chcą ćwiczyć. Różne są tego powody, ale najczęściej jest tak, że nauczyciel każe dzieciakom biegać w kółko przez 45 minut. Nie każdy ma na to ochotę. Dlatego niektóre uczennice i nauczyciele wyszli z propozycją, by wprowadzać na lekcjach mój program treningowy, co jest dla mnie absolutnym przełomem! Stąd wzięła się moja akcja „Poprowadź swój WF". Utworzyłam wydarzenie, ludzie łączą się w grupy i prowadzą swój WF. W gimnazjach, na uczelniach. Grupa, która zrobi to najciekawiej, dostaje ode mnie płyty i książki. A pod koniec roku wybiorę jedną najlepszą szkołę, do której pojadę i zrobię z nimi ten WF.

Chciałabym też podjąć współpracę z restauracjami, żeby wprowadzić w nich zdrowe menu. Bardzo często jest tak, że mamy z moim mężem przyjemność być w jakimś hotelu czy restauracji. Jak ja widzę to menu dla dzieci - nuggetsy kurczakowe, sałatka colesław i frytki - to mi się wszystkie noże w kieszeni otwierają. A dla rodziców jest sztuka mięsa i warzywa na parze. Przyszły rok to będą także warsztaty, które realizuję po raz trzeci z marką Adidas pod hasłem „ All in for my girls". Dają mi one bardzo dużo satysfakcji, ponieważ dziewczyny przychodzą na nie bardzo licznie i wreszcie możemy razem poćwiczyć. Bardzo mnie to cieszy i już na nie zapraszam. Startują 31 stycznia w Warszawie!

Nigdy nie odpoczywasz?

- Nie. W przyszłym roku zamierzamy też ruszyć z mężem w trasę warsztatową. Odwiedzamy miasta z całej Polski, a nawet wybieramy się za granicę. Mamy sporo zaproszeń od Polonii. Na walentynki zaplanowana jest kolejna książka, tym razem skierowana także do mężczyzn. Chciałabym, żeby kobiety, które ze mną trenują, zaprosiły swoich facetów na trening w domu.

Nie boisz się, że wyskakujesz z lodówki?

- Kto ma ochotę, to korzysta. Nie ma przymusu. Może nawet dobrze, że jestem wszędzie, bo będę łatwo dostępna. Ogólnodostępna Chodakowska jak szpital publiczny.

Chodakowska ZOZ.

- (śmiech). To wcale nie jest takie złe. Jest tak dużo moich programów treningowych na YouTube, za darmo. Niektórzy się nawet inspirują i biorą przykład z tego, co zaczęłam robić... Fajnie, że jest ich coraz więcej. Mam wrażenie, że za 2, 3 lata będzie wysyp trenerów i trenerek. Bo to się stało modne. Coś, co było tylko marzeniem, trzy lata temu zaczęło się spełniać i przekładać na wspaniałe efekty.

Czyli nie jesteś hipsterką, a trendsetterką.

- O, trendsetterka może być (śmiech).

Na przykład Anna Lewandowska cię naśladuje.

- Oby nas było jak najwięcej.

Nie masz do niej pretensji?

- Nie, ja się bardzo cieszę. Gramy do jednej bramki. Wychodzę z założenia, że trenerzy to jednak wielka rodzina, która powinna się wspierać. Razem walczyć z fast foodem i lenistwem. Mamy jeden i ten sam cel. Jasna sprawa, że nie jestem w stanie przekonać wszystkich do siebie. Jak ktoś ma wymówkę: nie ćwiczę z Chodakowską, bo jej nie lubię, to niech ćwiczy z kimś innym. Tylko niech mi nie mówi, że aktywność fizyczna nie jest potrzebna na co dzień. Bzdura! Im więcej takich osób motywujących, tym lepiej. Każda z nas znajdzie swoje grono odbiorców. Tylko skoncentrujmy się na pracy, a nie na rzucaniu kłód.

Ewa Chodakowska z mężem (fot. Adam Jankowski/REPORTER)Ewa Chodakowska z mężem (fot. Adam Jankowski/REPORTER)

Jak się pojawiła Lewandowska, to napisałaś do niej: „Fajnie, Ania, że jesteś, im nas więcej, tym lepiej"?

- Nie, bo ja nigdy nie miałam okazji Ani poznać. Jeżeli się złapiemy w jakimkolwiek miejscu, to chętnie wymienię z nią parę zdań.

Coś się dzieje w głowie, jak się człowiek staje taki popularny?

- Popularność była moim celem tyko po to, by zmotywować do ćwiczeń jak najwięcej osób. Ale popularność medialna nigdy nie była moim priorytetem. Sam fakt, że się pojawiła, jest fajny, bo to się przekłada na zasięg. Im więcej rzeczy dzieje się w mediach, tym do większej grupy mogę dotrzeć. Ale w moim życiu tak naprawdę nic się nie zmieniło, poza faktem, że nagrywam więcej materiałów treningowych. W głowie też mi się nie pozmieniało. Nie ma zadartego nosa, nie ma sodówki. Dla mnie osoby znane są takie same jak każdy inny zjadacz chleba. Więc nie ma co takich osób celebrować i gloryfikować. Trzeba je traktować jak normalnych ludzi. Sama pracuję z takimi osobami i traktuję je zupełnie zwyczajnie. A one to sobie bardzo cenią.

A spodziewałaś się, że będziesz budzić takie emocje?

- Ja chyba nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę, wiesz? Wiem, że wiele osób stoi za mną murem, i na nich się koncentruję. Jasna sprawa, przeciwnicy się na drodze pojawiają, ale sam Nelson Mandela i Matka Teresa mieli swoich przeciwników. Więc kim ja bym była, drobny żuczek, gdybym ich też nie miała? (śmiech).

Ty też jesteś emocjonalna?

- Bardzo.

Mam wrażeniem, że w pewnym momencie powściągnęłaś swoje emocje...

- Tak. Teraz osoby siejące zamęt zwyczajnie wypraszam z mojej przestrzeni, zamiast wchodzić w bezsensowne dywagacje. To jest dużo łatwiejsze. Ale nadal jestem emocjonalna w głębi duszy. Jak widzę, że komuś się dzieje krzywda, to się rozklejam, stawiam się w pozycji osoby poszkodowanej i lecę z pomocą na łeb, na szyję.

Jak sobie radzisz z hejtem?

- Na początku byłam nim zaskoczona. Serio. Bo jakie można mieć pretensje do kogoś, kto za cel postawił sobie zmotywowanie do ruchu jak największej liczby osób? Można korzystać, można też przejść obojętnie i nie zawracać sobie głowy. Nie bardzo rozumiałam, skąd się ten hejt bierze. Teraz wiem, że bierze się z poczucia bezsilności, lenistwa, braku świadomości, że my możemy coś zmienić...

Ja spełniam swoje marzenia, Są osoby, które to uwiera, i muszę zrozumieć, że jest to nieuniknione. Już się tym w ogóle nie przejmuję. Koncentruję swoją uwagę na tym, co pozytywne. Gdybym żyła w utopijnym świecie, myślałabym, że to wszystko jest wytworem mojej imaginacji. A jak dostaję czasem po twarzy, to przynajmniej wiem, że to, co się dzieje, jest rzeczywiste. Żeby nie było tak cukierkowo.

Jednocześnie dostajesz dużo prezentów od tych, którzy cię uwielbiają.

- Dostaję bardzo dużo listów, kartek, prezentów. Od kubków czy kosmetyków, poprzez ubrania. Każda osoba, która przez treningi ze mną coś w swoim życiu zmieniła, chce z wdzięczności dać mi coś od siebie. Składam te prezenty w specjalnym miejscu u siebie w studiu przy ul. Wołoskiej. Wiem, że jak będę siwa i stara, będę czytać te listy raz jeszcze. A prezentami się kiedyś podzielę. Jak mówiłam, nie wierzę w szczęście, ale czuję się wielką szczęściarą.

Bo?

- Właśnie wróciłam z Japonii. Zostałam zaproszona przez Anię Kulec-Karampotis na wyjątkowe wydarzenie. Trenowało tam ze mną sześć tysięcy Japończyków! Konkurs fryzjerstwa, półtora tysiąca fryzjerów, tyle samo modeli, minister edukacji rządu japońskiego, osoby bardzo wysoko postawione, w muchach i garniturach, robią ze mną ćwiczenia rozciągająco-relaksujące. Zaproponowałam je z moim gołym brzuchem, a oni jak jeden mąż wstali z krzeseł i robili ze mną ćwiczenia.

Rodzinę też porywasz do ćwiczeń?

- Moje siostry ze mną ćwiczą, a jak by mogło być inaczej? Lubią moje programy. Fajne babki.

Ćwiczyły jeszcze, zanim stałaś się znana?

- Nie, wtedy nie ćwiczyły nic a nic.

 Ewa Chodakowska prowadzi ćwiczenia (fot. Tymon Markowski / Agencja Gazeta)Ewa Chodakowska prowadzi ćwiczenia (fot. Tymon Markowski / Agencja Gazeta)

Dlaczego miałabym ćwiczyć właśnie z Chodakowską?

- Tylko ty możesz sobie odpowiedzieć na to pytanie (śmiech). Moje programy są bardzo różnorodne i przynoszą szybkie efekty, a czas trwania treningu jest krótki - od 30 do 45 minut. Moje treningi to głównie treningi o zmiennej intensywności ćwiczeń i zmiennym tempie. Nie wymyśliłam tego sama (śmiech). Taka forma treningu została opracowana na potrzeby wyczynowych sportowców w celu maksymalnego poprawienia ich kondycji fizycznej. Co więcej, efektem treningu interwałowego jest znaczna redukcja tkanki tłuszczowej - trzy razy bardziej skuteczna od standardowych treningów aerobowych. Zaletą treningu interwałowego jest krótki czas potrzebny na jego wykonanie - te fakty są potwierdzone badaniami naukowymi.

Zatem krótszy czas trwania i lepsze efekty! Jednocześnie oczywiście należy dbać o to, co się je. Stawiamy na zdrowe i racjonalne odżywianie, a nie na głodówki. Jeśli trenujesz ze mną, musisz jeść. To też brzmi atrakcyjnie, czyż nie? Przede wszystkim warto się ruszać. Nieważne, czy ze mną, czy z innym trenerem. Żeby dbać o jakość swojego życia. Od dziś po wsze czasy. Zawsze.

Co masz na myśli?

- Do końca swojego życia. To znaczy zawsze. Przerażające?

Nie, skąd. Codziennie?

- Co drugi dzień. To jest optymalna częstotliwość. Jak ktoś się czuje na siłach, może codziennie, tylko niech to będzie trening urozmaicony. I w ciągu tygodnia musimy znaleźć przynajmniej jeden dzień na regenerację i odpoczynek.

Niektórzy na twoich treningach padają. Dlaczego?

- Trzeba mierzyć siły na zamiary. Jeśli ktoś zaczyna, nie musi się porywać na najbardziej wymagający trening. Może zacząć od Skalpela 2. To bardzo prosty program, który jest dedykowany każdej zdrowej osobie. Jak ktoś chce spróbować czegoś bardziej zaawansowanego, nie musi od razu wykonywać całego programu, może zacząć od 15 minut. Spokojnie. Trzeba podchodzić do siebie z sercem i wyrozumiałością. A z czasem chce się coraz więcej. To nie program jest łatwiejszy, tylko my stajemy się bardziej wytrzymali. Jeżeli komuś mój trening wydaje się zbyt obciążający czy zbyt intensywny, to bzdura! Trzeba tylko iść krok po kroku.

Masz jakieś sportowe wzorce?

- Duch sportowca jest mi bliski, bo w podstawówce byłam sprinterką. Wiem, jak to jest być zdyscyplinowanym i walczyć o swoje. Jak być upartym w dążeniu do celu. Nie ma konkretnej osoby, która mnie inspiruje, ale generalnie sportowcy do mnie przemawiają. Bo są osobami skoncentrowanymi na osiągnięciu celu. Imprezy, zła dieta czy inne wymówki idą w odstawkę. I nie mają poczucia, że sobie czegoś odmawiają. To jest ich wybór. Ja też lubię w ten sposób działać. Uwielbiam pracować po 14 godzin na dobę i sprawia mi to ogromną przyjemność. Ludzie często mnie pytają, jak to jest, że ja się jeszcze nie zajechałam. Ale skoro robię to, co lubię, to nie ma mowy o znużeniu.

Trudno mi podać jedną osobę - generalnie jest mi bliska filozofia sportowców. Mój mąż też jest sportowcem i trenerem. Niezwykle mnie motywuje i inspiruje. W podstawówce miałam nauczycielkę WF-u, która mnie porwała swoją pasją. Później była nauczycielka pilatesu w Akademii Pilatesu w Atenach, która w wieku 50 lat wyglądała fenomenalnie. Piękna gibkość w ciele, prosty kręgosłup, dumnie zawieszona głowa. Była moją mentorką. Zrodziła we mnie przekonanie, że bez względu na to, ile mamy lat i w jakiej kondycji jest nasze ciało, powinniśmy zacząć o siebie walczyć. Żeby być najlepszą wersją siebie.

Ty nią jesteś?

- Czasem mnie pytają, czy jestem terminatorem. Nie jestem. Jestem człowiekiem, który nie boi się spełniać swoich marzeń, pasji, celów. Potrafię ryzykować. Nie podstawiam sobie nóg i nie staję sobie na drodze. Nie boję się wyzwań. Nawet jak poniosę klęskę, to też się czegoś nauczę. Nie boję się porażek.

Kiedy najbardziej zaryzykowałaś?

- Wiele razy zostawiłam absolutnie wszystko, obróciłam się na pięcie i kompletnie z niczym zaczynałam od początku, niejednokrotnie paląc za sobą mosty, ze świadomością, że nie ma odwrotu. Tego się nie wolno bać. Ja się nie boję.

 

Ewa Chodakowska. Trenerka wszystkich Polaków. Pasjonatka sportu, zdrowego trybu życia oraz racjonalnego odżywiania. Ma 32 lata, skończyła Pilates Academy Athens oraz IAFA College Athen. Gdy wróciła do Polski, błyskawicznie zawojowała internet. Wydała kilka płyt z programami treningowymi, m.in. Killer, Skalpel, Skalpel 2, Turbo, Szok trening. Jest także autorką trzech książek: „Zmień swoje życie z Ewą Chodakowską", „Twój Dziennik Fitness" oraz „Przepis na sukces Ewy Chodakowskiej". Prywatnie szczęśliwa żona. Jej mąż, Lefteris Kavoukis, też jest trenerem.

Angelika Swoboda. Ekspert show-biznesowy portalu Gazeta.pl. Komentuje życie gwiazd w Polsat Cafe, TVN i Superstacji. Zaczynała jako dziennikarka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka mądrych ludzi, z którymi chętnie rozmawia zawsze i wszędzie, kawy i sportowych samochodów.

sobota, 6 grudnia 2014

Czeskie animozje. Skąd wizerunek Polaka pijaka i cwaniaka?

Agnieszka Filipiak
 
06.12.2014 01:00

A A A Drukuj
Kadr z kontrowersyjnej reklamy czeskiego oddziału T-Mobile

Kadr z kontrowersyjnej reklamy czeskiego oddziału T-Mobile

Dla Czechów często jesteśmy narodem pijaków, nierobów i cwaniaków handlujących czym się da.
Artykuł otwarty
W te stereotypy właśnie wpisała się reklama czeskiego T-Mobile. Oto narciarz, (znany aktor Ivan Trojan) po przekroczeniu granicy spotyka w lesie polskiego handlarza przebranego za drzewo. Kupuje od niego telefon. Nowy sprzęt psuje się, jak tylko handlarz znika. Morał? Telefony wymieniaj w T-Mobile.

Polska ambasada zaprotestowała i Czesi tej reklamy już nie obejrzą. Znikła też z kanału T-Mobile na YouTubie. Szkoda, bo być może była to okazja do wzajemnego śmiania się z naszych przywar.

To nie pierwszy zły wizerunek Polaka

Jest ona jednak kolejnym przykładem przedstawiania negatywnego obrazu Polski u naszego sąsiada. Trzeba przyznać, że jednym z łagodniejszych. Polakami w Czechach najczęściej straszą przedsiębiorcy, a przed wyborami także politycy. Szerokim echem odbiła się w zeszłym roku wypowiedź obecnego wicepremiera Andreja Babisza. Poczęstowany polską wędliną odparł, że takiego "g..." jeść nie będzie. Oskarżał nas o zatruwanie żywności i nieuczciwą konkurencję. Babisz to nie tylko polityk, ale także właściciel największego producenta żywności Agrofert i grupy medialnej Mafra.

Kiedy dwa lata temu w markowych alkoholach w Czechach znaleziono metanol, dziennik "Lidové Noviny" od razu zasugerował, że może on pochodzić z Polski. Niepotwierdzoną informację do końca afery powtarzały czołowe media. Czescy dziennikarze skrupulatnie odnotowują wszystkie naruszenia norm w polskiej żywności, nawet jeśli wątpliwej jakości produkty nie trafiły na ich rynek.

Czarny PR

Po wprowadzeniu rosyjskiego embarga na jabłka z Unii Polska znowu stała się synonimem zagrożenia. Sugerowano, że Polacy zaleją czeski rynek swoimi jabłkami i doprowadzą tym samym do ruiny czeskich producentów owoców. Tylko od stycznia do września tego roku import polskich jabłek spadł o 18 proc.

"Upewnij się, że okno nie jest z Polski", reklamował się jeszcze w kwietniu jeden z największych producentów okien i drzwi Svt Oken. A polski producent drzwi Pol-Skone skarżył się "Wyborczej", jak Czesi przekręcali nazwę firmy na Polsko-ne ("Polska nie").

Według zeszłorocznego badania ISP "Polska Czechy Niemcy - Wzajemne relacje" 60 proc. Czechów uważa, że w Polsce panuje korupcja, a prawie połowa badanych - że polskie firmy nie przestrzegają prawa. Sympatię wobec Polaków wyraża 63 proc., w porównaniu z 86 proc. z polskiej strony.

Mimo to apele o bojkot polskich towarów spalają na panewce. Przygraniczne targowiska nie pustoszeją, bo ceny w Polsce nadal są niższe. Według danych czeskiego urzędu statystycznego import polskiej żywności od stycznia do września tego roku wzrósł o 1,4 proc. i wyniósł 686 mln euro. 

wtorek, 2 grudnia 2014

Pacjent Zero AIDS


20 gru 11, 11:08Tomasz Borejza OnetOnet

Gaetan Dugas w ciągu roku miał ponad 200 różnych partnerów seksualnych. Podczas kilkuletniej pracy w roli stewarda kanadyjskich linii lotniczych nawiązał intymne stosunki z tysiącami mężczyzn. Powiązano z nim co najmniej 40 wczesnych przypadków AIDS w USA. Z tego powodu uznano go za Pacjenta Zero tej epidemii.

Gatean Dugas
Gatean Dugas
fot. YouTube.com

Kanadyjczyk z Quebecu, którego historię opisał Randy Shilts w fenomenalnej książce "And The Band Played On", przyszedł na świat w 1953 roku. Wychowywał się w rodzinie zastępczej w robotniczej dzielnicy miasta. Zdradzający homoseksualne preferencje chłopak dla otoczenia był przede wszystkim popychadłem. Po skończeniu szkoły Dugas postanowił zostać fryzjerem, jednak wkrótce porzucił ten zawód, by założyć mundur stewarda w Air Canada.

W połowie lat 70. ubiegłego wieku większość czasu spędzał w podróżach, podczas których "kolekcjonował" kochanków. Nawiązywanie ogromnej liczby krótkich romansów ułatwiała mu nadzwyczajna uroda. To między innymi za sprawą jego ogromnej aktywności choroba, która w Europie była wiązana z Afryką, a nie orientacją seksualną, w Stanach zyskała początkowo miano "zespołu niedoboru odporności gejów" (GRID).


Zairska choroba czy rak gejów?

Od 1977 roku w europejskich klinikach zaczęli pojawiać się ludzie, którzy umierali z powodu chorób uznawanych za bardzo rzadkie lub niegroźne. Ich system immunologiczny w niewytłumaczalny sposób przestawał działać i organizm nie był w stanie poradzić sobie nawet z lekkimi infekcjami. Jedyną rzeczą, która oprócz choroby łączyła pacjentów, były więzi z Afryką.

Wśród tych pierwszych europejskich ofiar była duńska lekarka Grethe Rask, która leczyła chorych w Amumombazi w północnym Zairze. Fatalne warunki sanitarne oraz niedobór sprzętu medycznego zmuszały tamtejszych lekarzy do wielokrotnego używania tych samych igieł. W dżungli nie było też szans na zapewnienie sterylnych warunków i kobieta miała kontakt z krwią pacjentów. W 1974 roku zaczęła zdradzać dziwne objawy. W trzy lata później zmarła w szpitalu w Kopenhadze na pneumocystozowe zapalenie płuc – przypadłość, która wkrótce miała stać się jednym ze znaków rozpoznawczych AIDS.

W tym samym czasie w Europie zaczęli pojawiać się kolejni chorzy. W Norwegii zmarł były żeglarz, który kilkukrotnie odwiedzał Afrykę. Wśród ofiar był też taksówkarz, który wcześniej był członkiem portugalskich sił zbrojnych wysłanych do Angoli. Szpitale – przede wszystkim w Paryżu – zaczęły też zauważać napływ zamożnych Afrykanów, którym nie mogli pomóc miejscowi lekarze. Ich objawy, tak samo jak w innych wypadkach, wskazywały na wyniszczenie układu odpornościowego.

Te czynniki spowodowały, że na starym kontynencie nieznaną chorobę powiązano z Afryką, a przede wszystkim z Zairem. Zupełnie inaczej było jednak w Stanach, gdzie wkrótce ludzie także zaczęli umierać z powodu osłabienia układu odpornościowego. Początkowo chorzy zaliczali się do dwóch grup – byli albo Haitańczykami, albo homoseksualistami. Nowe schorzenie powiązano jednak silnie z drugą grupą.

Haitańczycy przywieźli chorobę bezpośrednio z Afryki. Belgowie, którzy opuszczali swoją kolonię w Kongu, pozostawili kraj w dramatycznym stanie. Brakowało wszystkiego, a jednym z największych problemów był brak ludzi, którzy byliby w stanie podołać administracji nowego państwa. Dlatego do Zairu ściągano Haitańczyków, którzy mówili po francusku i byli w stanie wypełnić istniejącą lukę. W latach 70. przez ten afrykański kraj przewinęły się tysiące ludzi pochodzących z leżącej na morzu karaibskim wyspy. Wracając do domu, nieświadomie zabierali ze sobą wirus HIV, który przekazywali dalej, by w końcu zanieść go także do społeczności karaibskich imigrantów w Stanach. Niektórzy twierdzą, że "transfer" mógł dokonać się już w 1969 roku.

Wszystko działo się według scenariusza znanego z licznych przykładów innych chorób, które rozprzestrzeniały się przede wszystkim w związku z przemieszczaniem dużych grup ludzi. Tak było z hiszpanką, ale też np. polio, które z niezwykłą siłą zaatakowało Stany Zjednoczone po II wojnie światowej.

Ze społecznością gejów było nieco inaczej. Dostępność podróży lotniczych, sposób przekazywania choroby oraz długi okres inkubacji wirusa spowodowały, że wystarczył tylko jeden wyjątkowo aktywny seksualnie zarażony, by epidemia nabrała tempa. Centrum Chorób Zakaźnych stworzyło teorię Pacjenta Zero – miał nim być próżny i przystojny steward.


"Jestem najpiękniejszy"

Gaetan był mężczyzną, którego wszyscy pożądali – pisał Randy Shilts. Doskonale ubrany i nieźle zbudowany blondyn czarował swoich wybranków pociągającym uśmiechem. Atutem mężczyzny miał być także oryginalny akcent z Quebecu, który wśród Amerykanów nadawał mu aurę tajemniczości. Gdy wchodził z przyjaciółmi do baru zatrzymywał się przy wejściu, rozglądał po obecnych w środku i komentował: "I znowu jestem najpiękniejszy". – Na ogół jego przyjaciele musieli przyznać mu rację – pisał Shilts. Wszystko to pozwalało mu na prowadzenie niezwykle aktywnego życia seksualnego. Sam oceniał liczbę swoich partnerów na ponad 250 rocznie. W sumie w przeciągu całego życia utrzymywał intymne i na ogół krótkotrwałe relacje z 2,5 tys. mężczyzn w wielu miastach całego świata.


Podczas jednego z tych kontaktów, najprawdopodobniej w drugiej połowie lat 70., Dugas zaraził się wirusem HIV. Niespełna trzydziestoletni steward był jednym z pierwszych amerykańskich gejów, u których wykryto mięsak Kaposiego: rzadki nowotwór związany z wirusem opryszczki i często atakujący chorych na AIDS. Nowotwór ten wkrótce miał stać się zmorą homoseksualnych społeczności Nowego Jorku i San Francisco oraz znakiem rozpoznawczym choroby. Nie wiadomo czy Dugas zaraził się podczas jednej z licznych wizyt w Europie, czy już w USA. Źródło choroby Dugasa nie jest jednak tak ważne, jak mechanizm, który zdecydował o jej dalszym rozprzestrzenianiu. Jego rolą było nadanie tempa epidemii i rozniesienie ognisk choroby po całych Stanach. Połączenie ogromnej mobilności i aktywności seksualnej z wieloletnim okresem upływającym pomiędzy zarażeniem, a pojawieniem się pierwszych objawów, pozwoliły mu zarazić wiele osób. Te z kolei przekazały wirus dalej, a te jeszcze dalej. HIV podróżował tak samo, jak listy ze słynnego eksperymentu Stanleya Milgrama o "małym świecie".

40 zarażonych

Na trop Dugasa wpadł socjolog Bill Darrow z Centrum Chorób Zakaźnych, który zaczął prowadzić wywiady z cierpiącymi na mięsaka Kaposiego i pneumocystozę w różnych częściach kraju. Chciał odnaleźć element, który pozwoliłby ich połączyć i odnaleźć czynnik wywołujący chorobę oraz dowieść, że przenosi się poprzez stosunki seksualne.

W kolejnych prowadzonych przez niego rozmowach powracała postać przystojnego stewarda lotniczego, który mówił z francuskim akcentem. Mimo niepełnych informacji udało się ustalić, że spośród 19 pierwszych chorych w Los Angeles aż czterech uprawiało seks z Dugasem, a kolejnych czterech z kimś, kto z Dugasem spał. Dalsze badania pozwoliły na powiązanie 40 spraw z różnych miast. Diagram tych powiązań prowadził do stewarda. Niekiedy te relacje były wielostopniowe, ale zawsze wynik był ten sam - ktoś uprawiał seks z Gaetanem. Następnie z dwoma innymi osobami, które zaraziły po dwie kolejne. W niektórych przypadkach udało się ustalić nawet sześć stopni powiązań tego rodzaju.

A było ich z pewnością więcej, ponieważ przełom lat 70. i 80. był okresem dość dużej swobody seksualnej, którą miała zahamować dopiero epidemia AIDS. Wielu z mężczyzn, z którymi sypiał Dugas także utrzymywało liczne kontakty seksualne. W niewielu przypadkach można je było liczyć aż w tysiącach, jednak generalne przyzwolenie na przygodne stosunki powodowało, że każdy zarażony nieświadomie przekazywał wirusa przynajmniej kilku kolejnym partnerom. Ci z kolei roznosili go dalej, nie wiedząc nawet o jego istnieniu. Gdy dowiadywali się, że są chorzy było już za późno.

Ogromną dynamikę rozwoju epidemii pokazały analizy, które przeprowadzono na próbkach krwi pobieranej przez kilka lat od homoseksualnych mężczyzn odwiedzających kliniki chorób wenerycznych w San Francisco. Zbierano je w celu prowadzenia badań nad żółtaczką tybu B, jednak gdy naukowcy opracowali test wykazujący obecność przeciwciał wirusa HIV we krwi, specjaliści z CDC sprawdzili zebrane wcześniej próbki. W 1978 roku nosicielami było 4,5 proc. homoseksualistów w San Francisco. W 1980 – 20 proc., a cztery lata później, już 67 proc. z nich. Gdy próba była bardziej reprezentatywna i nie dotyczyła jedynie tych, którzy zmagali się z chorobą weneryczną, było tylko niewiele lepiej – nosicielami było 40 proc. populacji. Większość zaraziła się jeszcze zanim w Instytucie Pasteura odkryto retrowirus wywołujący chorobę.

Później rosnąca wiedza na temat AIDS wpłynęła na zmianę stylu życia i powstrzymanie się wielu zarażonych od kontaktów seksualnych, które mogły dalej rozprzestrzeniać chorobę. Tak było często, ale nie zawsze. Do wyjątków należał m.in. Gaetan Dugas. Gdy CDC poinformowało go o tym, że choroba jest przenoszona drogą płciową, steward uczepił się myśli o tym, że ktoś zaraził go wirusem i zaczął świadomie narażać kolejnych ludzi. Jego metodą na poradzenie sobie z problemem była zemsta. Gdy przeniósł się do San Francisco, wśród miejscowych homoseksualistów zaczęła rozchodzić się plotka o przystojnym blondynie, który szukał partnerów w lokalnych gejowskich klubach. Ze swoimi wybrankami udawał się do "dark roomów", gdzie najpierw uprawiał z nimi seks, a następnie zapalał światło, pokazywał im plamy mięsaka Kaposiego i mówił: "Mam raka gejów i umrę. Tak jak ty."

Gaetan Dugas zmarł w 1984 roku w Vancouver. Nie był pierwszą ofiarą choroby, ani pierwszym, który przyniósł ją do Stanów, choć wiele wskazuje na to, że mógł należeć do grona ludzi, którzy przetransferowali chorobę z Europy do USA. Był Pacjentem Zero w tym sensie, że bez niego – a właściwie bez kilku takich jak on, hiperaktywnych seksualnie i podróżujących po kraju mężczyzn - epidemia postępowałaby wolniej i zapewne podążała innymi ścieżkami. Gdyby "Pacjent Zero" był heteroseksualny prawdopodobnie pierwszą grupą, w której ujawniłoby się AIDS byliby heteroseksualiści. Wskazuje na to choćby przykład Haitańczyków, u których epidemia rozwijała się równolegle i nie miała preferencji dotyczących orientacji seksualnej.


Epidemia Reagana

AIDS rozwijało się niemal równolegle w kilku różnych społecznościach. Długi i zróżnicowany okres inkubacji spowodował, że pierwsze ogniska choroby zauważono w USA we wspomnianych wcześniej grupach. Jednak wirus już wtedy był obecny także u ludzi należących do innych kategorii społecznych i miał się tam bez przeszkód rozwijać. Epidemia nabierała tempa wśród narkomanów, którzy przenosili wirus HIV używając zainfekowanych igieł. Wkrótce zaczęły pojawiać się także kolejne przypadki choroby powiązane z transfuzjami krwi. Szczególnie narażeni na infekcję byli chorzy na hemofilię, którzy korzystali z krwi pochodzącej od wielu dawców – choroba dotknęła nawet kilkudziesięciu procent z nich. Po opracowaniu testu okazało się, że nosicielami wirusa są również tysiące nienależących do grup ryzyka heteroseksualistów.


Powiązanie choroby z homoseksualistami spowodowało, że konserwatywna administracja Reagana ograniczyła środki na zwalczanie epidemii oraz badania nad wirusem. Stwierdzono, że nie warto zajmować się walką z chorobą uznawaną w ultrakonserwatywnych kręgach za "karę bożą", która na dokładkę dotyka przede wszystkim politycznych przeciwników. – Myślę, że gdy to się zaczynało, w Białym Domu ludzie siedli i powiedzieli: "Dajmy umrzeć p... Oni są zbędni." Zastanawiam się, co by zrobiono, gdyby chorowało 1,5 tys. harcerzy – mówił Arthur Bennett, jeden z zarażonych.

To nastawienie w połączeniu z cięciami wydatków na opiękę zdrowotną i badania medyczne spowodowało, że ludzie, którzy walczyli z epidemią zostali pozbawieni podstawowych środków do realizacji własnych celów. Problemem był zakup biletów lotniczych, wyposażenie laboratoriów, ale też tak podstawowe rzeczy jak... książki. Gdy Dan Francis, szef laboratorium AIDS w CDC, chciał zamówić podstawowy podręcznik retrowirologii za 150 dolarów, spotkał się z odmową swoich przełożonych. Najważniejszej instytucji walczącej z epidemią, która już wówczas dotykała dziesiątek tysięcy Amerykanów, nie było stać na taki wydatek.

Nie inwestowano także w badania nad wirusem i ignorowano wszelkie zalecenia zaangażowanych w sprawę lekarzy i epidemiologów. Najlepszym przykładem tego, w jaki sposób przedkładano pieniądze nad ludzkie życie, było nastawienie zarządzających bankami krwi, którzy choć wiedzieli, że choroba może być przenoszona w czasie transfuzji, przez kilka lat walczyli z kolejnymi proponowanymi sposobami na zabezpieczenie ich odbiorców. Między innymi odrzucili propozycję testów, bo były za drogie, oraz możliwość odrzucania osób należących do grup ryzyka, ponieważ spowodowałoby to konieczność wydania środków na marketing potrzebny do zwerbowania nowych dawców. Trudno się dziś nie zastanawiać czy gdyby wówczas nie podjęto bardziej stanowczych kroków w walce z HIV, AIDS nie zebrałoby takiego żniwa.

Więcej informacji na temat Pacjenta Zero oraz rozwoju epidemii AIDS w Stanach Zjednoczonych można znaleźć w wydanej po raz pierwszy w 1987 roku i wielokrotnie wznawianej książce Randy'ego Shiltsa pt. "And the Band Played On".

Autor: Tomasz BorejzaŹródło: Onet