niedziela, 14 lutego 2016

Endokrynolog: Miłość jest chorobą. W klasyfikacji WHO ma nawet swój numer

jg, PAP
 
14.02.2016 , aktualizacja: 14.02.2016 08:24

A A A
Para zakochanych na

Para zakochanych na "Moście Miłości" w Kijowie, na Ukrainie. (Fot. Efrem Lukatsky AP)

Drżenie rąk, rozszerzenie źrenic, zaczerwienienie, potliwość - to fizyczne objawy zakochania. W kontaktach z ukochanym zachowujemy się irracjonalnie.

Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nas

- Jak to jest z tą miłością? - zapytało radio TOK FM endokrynologa i ginekologa z Centralnego Szpitala Klinicznego w Katowicach docenta Pawła Madeja. - Bodźce z narządów wzroku czy słuchu dochodzą do odpowiednich części mózgu i w hipokampie zaczyna wydzielać się tzw. hormon miłości czyli fenyloetyloamina. Wydzielany jest w kilkanaście sekund od dotarcia bodźców. W konsekwencji dochodzi do reakcji biochemicznych, a na zewnątrz określamy to zakochaniem - tłumaczy lekarz.

Dr Madej tłumaczy, że konsekwencją produkcji fenyloetyloaminy jest wydzielanie dodatkowych hormonów w mózgu. Należą do nich: dopamina, serotonina i noradrenalina. - Konglomerat tych hormonów powoduje, że nasze ciało zaczyna się inaczej zachowywać. Jesteśmy aktywni, możemy pracować dzień i noc bez objawów apatii czy zmęczenia. Dochodzi do tego drżenie rąk, rozszerzenie źrenic, zaczerwienienie, potliwość. To wszystko są cechy zakochania - mówi. - Zostało to zakwalifikowane jako choroba psychiczna. W klasyfikacji WHO ma swój numer F63.9, mówiący o tym, że jest to jednostka chorobowa.

Jakie są objawy zakochania? Zdaniem dr. Madeja zakochanie to nic innego, jak kompletnie irracjonalne zachowanie w stosunku do osób, do których wyrażamy zainteresowanie. - Chcemy być z nimi cały czas być, jesteśmy bezkrytyczni w stosunku do ich wad, zachowujemy się irracjonalnie. Zrobimy z tą osobą rzeczy, których na co dzień w ogóle nie robimy np. pójdziemy na basen, choć nie umiemy pływać, pójdziemy do opery, choć nienawidzimy opery - mówi lekarz. 

Wiek nie jest żadną barierą

Stan silnego zakochania nigdy jednak nie trwa wiecznie. "Ma swój czas, ten czas jest indywidualny dla par, średnio wynosi 2-3 lata. Po tym okresie poziom dominujących hormonów - czyli fenyloetyloaminy i dopaminy - opada. Jeżeli do tego czasu ten związek nie wytworzył innych relacji pozytywnych, m.in. seksualnych, to najprawdopodobniej się rozpadnie" - wyjaśnił specjalista. 

Jeśli jednak związek trwa, to w organizmach tworzących go osób zaczynają być wydzielane zupełnie inne hormony - tzw. endorfiny, czyli morfinopodobne czynniki biochemiczne w mózgu. Należą do nich m.in. oksytocyna i wazopresyna. Oksytocyna jest hormonem płodności dla kobiet, hormonem pozwalającym sprowokować i wywołać poród, który jest też wydzielany w dużych ilościach podczas laktacji. 

U mężczyzny dominuje wazopresyna, która w łączności z testosteronem daje poczucie silnego związku, wzajemnej pozytywnej zależności. "Jeżeli wytworzymy te pozytywne relacje i te hormony będą wydzielane, to związek prawdopodobnie przetrwa długie lata" - zapewnił doc. Madej. 

Nauka potwierdza, że wiek nie jest barierą dla zakochania. "Można być zakochanym w wieku lat kilkunastu i 80 - nie starzejemy się w tym sensie, że te hormony nie są wydzielane" - podkreślił ekspert. Posłuchaj audycji >>

Ekspert: Miłość romantyczna to wytwór kultury, a nie uczucie czy stan naturalny

Jeszcze inaczej o miłości mówi specjalista w zakresie badań nad kulturą współczesną. - Wbrew utartym opiniom romantyczna miłość nie jest ani uczuciem, ani stanem naturalnym - podkreśla prof. Waldemar Kuligowski wykładowca w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Według prowadzonych badań coś takiego jak miłość romantyczna, czyli bardzo intensywne zakochanie związane też z relacją erotyczną, taki rodzaj idealizacji partnera występuje czy występowała jedynie w jednej trzeciej społeczeństw, więc z całą pewnością nie mamy do czynienia z czymś uniwersalnym - mówił profesor w rozmowie z Polską Agencją Prasową.

- Gdyby spojrzeć tylko na naszą kulturę, można by powiedzieć, że jest to rzecz niezwykle świeża i z bardzo krótką tradycją. Przez długie tysiąclecia o takiej miłości nie było mowy i pojawiła się ona na dobrą sprawę dopiero w XIX wieku, a i to nie w całym społeczeństwie, a jedynie w elicie kulturalnej i wśród artystów. W klasach średnich, na wsiach, jeszcze w połowie XX wieku miłość nie funkcjonowała w takim znaczeniu, jakbyśmy to sobie wyobrażali dzisiaj - mówił.

Zdaniem Kuligowskiego, zanim miłość rozgościła się w społeczeństwie w kształcie, w jakim znamy ją obecnie, była uczuciem bardzo niepożądanym. - Oczywiście istniały rodziny, małżeństwa, ludziom rodziły się dzieci i uprawiano seks, ale miłość nie musiała temu wcale towarzyszyć i zdarzała się dość rzadko - mówił.

- Miłość romantyczną zaczęli propagować dopiero ok. 200 lat temu poeci, niektórzy z nich nawet z tego powodu popełnili samobójstwo. Inni o tej miłości bajali jak Mickiewicz i pomalutku, bardzo wolno ten romantyzm rozchodził się po społeczeństwie. Najpewniej dopiero cezura II wojny światowej była tym momentem, kiedy miłość się upowszechniła i dzisiaj uważamy ją za taką piękną i jedyną, a w niej nic naturalnego nie ma - podkreślił.

Według profesora, bardzo istotny wpływ na postrzeganie miłości i jej współczesny obraz mają wytwory kultury i środki masowego przekazu. Do niedawna, jak zaznaczył Kuligowski, hegemonem na tym polu była literatura, później kino, internet. Obecnie wpływów środków masowego przekazu na obraz miłości jest tak wiele, że trudno jednoznacznie wskazać, który z nich ma największą siłę oddziaływania. - Wszystkie te wizerunki miłości w książkach, muzyce, filmie przekonują nas, że dziś dla szczęścia człowieka, dla jego dobrostanu, zakochanie się jest właściwie niezbędne. Jeszcze 100 lat temu byłaby to pewnie herezja, a dziś uznajemy, że to warunek szczęścia jednostki - dodał.

Chcesz wiedzieć więcej i szybciej? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE!

wtorek, 9 lutego 2016

IPN odnalazł sowieckie dokumenty o przebiegu obławy augustowskiej

akt. 09.02.2016, 17:39

• Sensacyjne odkrycie IPN na rosyjskim portalu z archiwaliami 
• Tysiące stron dokumentów dot. obławy augustowskiej 
• Mamy cały plan tej zbrodniczej akcji - stwierdził prok. Kulikowski
Tablica upamiętniająca ofiary obławy augustowskiej na wzgórzu w GibachTablica upamiętniająca ofiary obławy augustowskiej na wzgórzu w Gibach (
Wikipedia / Radosław Drożdżewski
)
Na internetowym portalu z materiałami z archiwów ministerstwa obrony Rosji, historycy IPN odnaleźli sowieckie dokumenty opisujące przebieg tzw. obławy augustowskiej - poinformował we wtorek białostocki oddział Instytutu Pamięci Narodowej. 

Historycy IPN odnaleźli na stronach internetowych, gdzie publikowane są od maja ub. roku archiwalia ministerstwa obrony Rosji, kilka tysięcy stron dokumentów związanych z obławą augustowską, czyli przeprowadzoną przez sowietów w lipcu 1945 roku akcją wobec niepodległościowego podziemia. 

To dokumenty dotyczące działalności 50. Armii III Frontu Białoruskiego Armii Czerwonej. Kilkaset fotokopii zostało już przetłumaczonych. Prowadzący śledztwo w sprawie obławy prokurator pionu śledczego IPN w Białymstoku Zbigniew Kulikowski ma też opinię specjalnie powołanego biegłego historyka, który ocenił, iż dokumenty są autentyczne. 

Kulikowski mówił na wtorkowej konferencji prasowej, że teraz zamierza zwrócić się do strony rosyjskiej o nadesłanie tych dokumentów. Podkreślił, że są tam dane o konkretnych dowódcach i żołnierzach, którzy brali udział w obławie augustowskiej, stąd potrzeba ustalenia - także z pomocą Rosjan - czy te osoby żyją i gdzie mieszkają. 

Wcześniej IPN już kilka razy zwracał się w tym śledztwie o pomoc prawną do strony rosyjskiej, ale nigdy nie uzyskał pozytywnej odpowiedzi. 

- Te dokumenty są niesłychanie ważne. Mamy cały plan tej zbrodniczej akcji, zbrodni przeciwko ludzkości, która została zaplanowana i - z punktu widzenia prawa karnego - popełniona w zamiarze bezpośrednim zabójstwa ludzi tylko dlatego, że ci ludzie mieli inne przekonania polityczne. A taki czyn nigdy nie ulega przedawnieniu - dodał prok. Kulikowski. 

Przypomniał, że dotąd jedynymi takimi dokumentami, którymi dysponowano w śledztwie były szyfrogramy naczelnika Głównego Zarządu Kontrwywiadu "Smiersz" generała Wiktora Abakumowa do Ludowego Komisarza Spraw Wewnętrznych Związku Sowieckich Republik Radzieckich Ławrentija Berii z 21 lipca 1945 r., w którym jest mowa o planie zamordowania 592 osób zatrzymanych w obławie. 

Historyk IPN w Białymstoku dr Jan Jerzy Milewski mówił, że odkryte dokumenty ilustrują przebieg operacji wojskowej. Potwierdzają one m.in., pojawiające się już wcześniej informacje, że w działaniach sowieckich wobec niepodległościowego podziemia wzięło udział ok. 40 tys. żołnierzy. 

- To świadczy o tym, jak poważnie ta operacja była traktowana przez stronę sowiecką - mówił Milewski. Dodał, że dokumenty pozwalają poznać obszar obławy, zwłaszcza - gdzie zaczynały się działania od strony białoruskiej i litewskiej. 

Są też szczegóły operacji, w tym kluczowej potyczki zbrojnej, która miała miejsce nad jeziorem Brożane. Np. właściwa data i miejsce tej bitwy - doszło do niej 15 lipca 1945 roku (wcześniej przyjmowano datę 12 lipca) i trwała kilka godzin. 

Obława augustowska jest największą niewyjaśnioną zbrodnią popełnioną na Polakach po II wojnie światowej. W odkrytych dokumentach sowieckich nazywana jest "operacją przeczesywania lasów", skierowaną przeciwko Armii Krajowej, a także podziemiu litewskiemu. Objęła teren o powierzchni blisko 3,5 tys. km kwadr. 

- Znamy mechanizm, jeśli chodzi o przebieg obławy augustowskiej, znamy zasięg, znamy nazwiska - mówiła dyrektor oddziału IPN w Białymstoku Barbara Bojaryn-Kazberuk. Omawiała jeden z odkrytych raportów, z którego wynika, iż zatrzymane były nie 592 osoby, jak dotąd przyjmowano, ale 611. 

- Nie kończymy poszukiwań i szczegółowej analizy tych dokumentów. Chyba nic już bardziej nie świadczy o tym, szczególnie biorąc pod uwagę dane z tych dokumentów, jak wyglądało wyzwolenie w roku 1945, kiedy jednostki frontowe obcego państwa, regularne wojsko, regularna armia, prowadzi działania na terenie innego państwa - dodała. 

Okoliczności zbrodni i miejsce (lub miejsca) pochówku ofiar obławy wciąż są jednak niewyjaśnione, stąd ustalenie dokładnej liczby i tożsamości ofiar, a także odnalezienie ich grobów jest jednym z głównych celów śledztwa IPN. 

Prok. Kulikowski powiedział dziennikarzom, że gotowa jest, przygotowana dla potrzeb śledztwa, opinia biegłych z zakresu kartografii, którzy analizowali powojenne zdjęcia lotnicze. Wskazali oni ponad 60 miejsc na terytorium Białorusi, które potencjalnie mogą być jamami grobowymi. Większość z nich - w okolicach miejscowości Kalety. Po stronie polskiej jest kilkanaście takich miejsc. 

Dodał, że w tej sytuacji będzie skierowany do strony białoruskiej wniosek o pomoc w sprawdzeniu przez archeologów tych miejsc. - Mam nadzieję, że strona białoruska nam pomoże, a polski prokurator będzie dopuszczony do tych czynności jako obserwator - dodał prokurator. Trwa kwerenda na Litwie, po niej ma być skierowany wniosek o pomoc prawną także do strony litewskiej. 

IPN ponowił we wtorek apel do rodzin ofiar obławy, o przekazywanie materiału do badań porównawczych DNA. Baza takich próbek jest tworzona do potencjalnej identyfikacji ofiar, gdyby udało się odkryć miejsca ich pochówków.

niedziela, 7 lutego 2016

ROSATI: Przejęcie władzy, a nie rozwój. Rząd rozda pieniądze, których nie ma


Dariusz Rosati
 
05.02.2016 01:00
A A A
Dariusz Rosati

Dariusz Rosati (Fot. Krzysztof Karolczyk / Agencja Gazeta)

Po trzech miesiącach od objęcia funkcji przez premier Beatę Szydło wyłania się powoli program gospodarczy nowego rządu. Nie jest to obraz napawający optymizmem.
Jego głównym elementem jest znaczący wzrost wydatków socjalnych mających realizować hojne obietnice złożone przez PiS w kampanii wyborczej. W sytuacji, gdy deficyt budżetowy na 2016 r. ma wynieść 54,7 mld zł, program skokowego powiększenia wydatków socjalnych oznacza po prostu rozdawanie pieniędzy, których nie ma. Ma się to dokonywać w warunkach wyraźnego zamykania się polskiej gospodarki na napływ kapitału zagranicznego i wzmacniania tendencji protekcjonistycznych. Do tego brak jakiejkolwiek długofalowej strategii pobudzania inwestycji i wzmacniania podstaw rozwojowych kraju.

O 60 mld zł większa dziura

Program socjalny rządu PiS jest szczególnie destrukcyjny dla stabilnościfinansów publicznych, ponieważ ma być finansowany z deficytu i powoduje dalszy wzrost udziału wydatków sztywnych w budżecie, redukując praktycznie do zera niewielką już zdolność do reagowania na niekorzystne zmiany koniunktury. Tylko trzy sztandarowe programy socjalne zapowiedziane w kampanii wyborczej i powtórzone w exposé premier Beaty Szydło (program 500+, podniesienie kwoty wolnej do 8000 zł i bezpłatne leki dla seniorów 75+) będą kosztować budżet - przy pełnej realizacji - ok. 50 mld zł rocznie. Do tego dochodzą koszty innych "dobrych zmian", takich jak obniżenie CIT dla MŚP, obniżenie VAT, ulga inwestycyjna, gabinety lekarskie w szkołach, cofnięcie sześciolatków do przedszkoli czy rekompensaty dla frankowiczów. Szczególnie szkodliwe, wręcz katastrofalne skutki będzie miało obniżenie wieku emerytalnego, które - według analiz Kancelarii Prezydenta - tylko w latach 2016-19 będzie kosztować ok. 40 mld zł. O ile w 2016 r. budżet państwa jest w stanie ten wzrost wydatków udźwignąć dzięki odsunięciu w czasie realizacji niektórych pomysłów i jednorazowym, nadzwyczajnym wpływom (sprzedaż licencji na częstotliwości LTE za blisko 9 mld zł i dodatkowa wpłata z zysku NBP - też ok. 9 mld zł), o tyle od 2017 r. dodatkowa dziura w budżecie wyniesie ponad 60 mld zł, czyli ponad 3 proc. PKB.

Politycy PiS przekonują, że wydatki te zostaną sfinansowane wpływami z podatków od banków i od sieci handlowych oraz poprawą ściągalności podatków. To pobożne życzenia. Podatki sektorowe zapewnią co najwyżej 7-9 mld dodatkowych dochodów i znaczną część tej kwoty zapłacimy my sami jako klienci banków, dostawcy do supermarketów i konsumenci. Tłumaczenie, że w innych krajach stosuje się podobne rozwiązania, jest bałamutne, bo w takich krajach jak Niemcy, Wielka Brytania czy Szwecja podatki bankowe obciążają zobowiązania banków, a nie ich aktywa. Podatki te nie hamują więc akcji kredytowej, natomiast skłaniają banki do wzmacniania własnej bazy kapitałowej. Co do podatku od sprzedaży detalicznej, warto pamiętać, że podatek taki na Węgrzech został w 2014 r. uznany przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości za niezgodny z prawem europejskim. Obecnie cały handel obejmuje tam jedna stawka 0,1 proc. od obrotu.

Poprawa ściągalności jest jeszcze bardziej wątpliwa, bo unikanie opodatkowania i wyłudzanie zwrotów podatkowych jest plagą, z którą borykają się wszystkie państwa. Nie ma tu łatwych rozwiązań. Życzę rządowi sukcesów w tej dziedzinie, ale uważam, że zwiększenie wpływów podatkowych o 50-60 mld zł jest zupełnie nierealistyczne, a opieranie na tym programu kolosalnych wydatków socjalnych jest drogą do katastrofy finansowej państwa.

Rozdawnictwo albo wzrost

Program socjalny PiS jest także wyjątkowo szkodliwy dla wzrostu gospodarczego Polski. Nie jest tak, jak utrzymują niektórzy, że wzrost wydatków konsumpcyjnych finansowanych transferami spowoduje wzrost produkcji i przyspieszenie tempa wzrostu. Będzie dokładnie odwrotnie. Ponieważ wydatki socjalne budżetu są finansowane z deficytu, to zmniejszają one krajowe oszczędności, które mogłyby być przeznaczone na nowe inwestycje. Te pieniądze zostaną po prostu przejedzone. Nie stworzą nowych, lepiej płatnych miejsc pracy, nie pobudzą innowacyjności, nie zbudują podstaw rozwojowych kraju. Za tę nieodpowiedzialną politykę cenę zapłacimy wszyscy w postaci zwiększonego bezrobocia i niższych zarobków. Dotknie to zwłaszcza młode pokolenie Polaków, którzy dziś cieszą się perspektywą otrzymania 500 zł na dziecko.

Co gorsza, również alternatywne źródła finansowania inwestycji będą mniej dostępne. Kredyt krajowy będzie droższy i trudniejszy do uzyskania w sytuacji, kiedy banki będą obciążone podatkiem od aktywów finansowych oraz dodatkowo kosztami ratowania upadłych SKOK-ów i restrukturyzacji kredytów frankowych. Propozycja, jaką w tej ostatniej kwestii zgłosił niedawno prezydent Andrzej Duda, może kosztować banki od 40 do 60 mld zł, co oznacza praktycznie unicestwienie ich kapitałów własnych i załamanie polskiego sektora bankowego, dotychczas jednego z najbezpieczniejszych i najbardziej stabilnych w Europie (swoją drogą ciekawe, co na tę propozycję doradcy prezydenta wchodzący w skład Narodowej Rady Rozwoju). Ci, którzy uważają, że polskim bankom trzeba przykręcić śrubę, nie powinni zapominać, że banki te są jedynym źródłem kredytu dla gospodarki i że powierzyliśmy im nasze oszczędności. W przypadku kryzysu bankowego oszczędności te będą zagrożone.

Potrzebujemy zagranicy

Również uzupełnienie oszczędności krajowych napływem kapitału zagranicznego staje się coraz bardziej problematyczne pod rządami PiS. Warto przypomnieć, że firmy z kapitałem zagranicznym zatrudniają w Polsce ponad 1,5 mln pracowników i dzięki średniej wydajności pracy wyższej o blisko 50 proc. niż w firmach krajowych wytwarzają ok. jednej czwartej polskiego PKB. Przenoszą na polski grunt zaawansowane technologie, nowoczesne metody zarządzania i zapewniają dostęp do światowych łańcuchów dostaw. Bez tych firm mielibyśmy wyższe bezrobocie i wolniejsze tempo wzrostu. W świetle tych danych trudno zrozumieć niechęć i podejrzliwość wobec kapitału zagranicznego, jaka dominuje w środowisku PiS, i nie dotyczy to bynajmniej tylko banków i sieci sklepowych. Zasmucającym przykładem są poglądy wicepremiera i ministra rozwoju Mateusza Morawieckiego, który w jednej z wypowiedzi ubolewa, że Polska słono płaci za kapitał zagraniczny, ponieważ dochód z inwestycji zagranicznych transferowany za granicę wynosi 90 mld zł rocznie. Wicepremier zapomniał dodać, że ok. 30 proc. tych dochodów to zyski reinwestowane ponownie w Polsce, a to, co ostatecznie wypływa za granicę, stanowi niewiele ponad 3 proc. zainwestowanego kapitału (na koniec 2014 r. ogólny zasób inwestycji zagranicznych w Polsce sięgnął prawie 2 bln zł). Nie jest to wygórowana cena za korzystanie z oszczędności zagranicznych. Jako doświadczony bankowiec pan Morawiecki doskonale wie, że dostęp do kapitału kosztuje. W końcu kierowany przez niego bank pobierał za udzielone kredyty średnio ok. 6 proc. rocznie (dane za lata 2010-14).

Taka wypowiedź jest nie tylko nie na miejscu w ustach kogoś, kto jest wybitnym finansistą i sam przecież pracował wiele lat - zresztą z sukcesem - w banku BZ WBK, należącym do inwestora zagranicznego (obecnie Grupa Santander). Zdumiewa ona także dlatego, że pada z ust wicepremiera odpowiedzialnego za rozwój gospodarczy, który musi przecież zdawać sobie sprawę, że bez wykorzystania zagranicznych źródeł finansowania rozwój gospodarczy Polski musiałby być wolniejszy. Aby znacząco przyspieszyć wzrost gospodarczy, udział inwestycji w PKB musi wzrosnąć do 24-25 proc., tymczasem oszczędności krajowe w Polsce wynoszą jedynie 18-19 proc. PKB. Ja także jestem zwolennikiem budowy rodzimego kapitału, ale dopóki go nie mamy, musimy korzystać z oszczędności zagranicznych. Dalszy napływ kapitału z zagranicy jest więc konieczny. Strategia autarkii i rozwoju o własnych siłach, którą wydaje się lansować obecny rząd, byłaby powtórzeniem drogi rozwojowej Kuby i Korei Północnej.

Prawdziwe wydatki socjalne, a dla innowacji Rada

Ale nie tylko kapitał się liczy. Tempo wzrostu gospodarczego zależy także od zatrudnienia i postępu technicznego, będącego z kolei funkcją innowacyjności. Program PiS nie tylko ogranicza dostępne zasoby kapitału, ale obniża także aktywność zawodową ludności. Powrót do niższego wieku emerytalnego w połączeniu z cofnięciem sześciolatków do przedszkoli oznacza o 15-20 proc. mniej osób w wieku produkcyjnym w całości populacji. Poza drastycznym obniżeniem przyszłych emerytur i skokowym zwiększeniem dziury finansowej w ZUS oznacza to trwałe obniżenie potencjalnego tempa wzrostu gospodarczego o blisko 1 pkt proc. rocznie.

Nie ma co także liczyć na przyspieszenie postępu technicznego. Dalszy wzrost przy utrzymaniu dotychczasowej struktury gospodarczej, opartej głównie na wytwarzaniu i eksporcie standardowych, nisko i średnio zaawansowanych technologicznie produktów (motoryzacja, meble, AGD, chemikalia, żywność), będzie coraz wolniejszy ze względu na wyczerpywanie się przewagi konkurencyjnej w postaci niskich płac i rosnącą konkurencję ze strony krajów "wschodzących". Wyjściem z tej "pułapki średniego dochodu" jest wzrost innowacyjności gospodarki, wzrost udziału sektorów wykorzystujących nowoczesne technologie i wzrost udziału produktów o wysokiej dochodowej elastyczności popytu. Wymaga to jednak radykalnego zwiększenia nakładów na badania i rozwój, pobudzanie innowacji, edukację oraz na wsparcie finansowe dla nowych, innowacyjnych przedsiębiorstw. Tymczasem program gospodarczy PiS, skoncentrowany na wydatkach socjalnych, nie przewiduje żadnych konkretnych działań na rzecz przyspieszenia postępu technologicznego i wzrostu innowacyjności (bo trudno za takie uznać utworzenie Rady ds. Innowacyjności).

Wszystkie te zagrożenia stają się coraz bardziej widoczne także dla rynków finansowych. Obniżenie ratingu Polski przez agencję Standard & Poor's to jasny sygnał, że sprawy w Polsce idą w złym kierunku. W okresie od połowy października 2015 r. do końca stycznia 2016 r. wskaźnik WIG20 na warszawskiej giełdzie obniżył się o blisko 17 proc., co jest między innymi przejawem obaw o stabilność sektora bankowego i skutkiem "dobrej zmiany" w spółkach z udziałem skarbu państwa, gdzie sprawdzonych menedżerów zastępują polityczni nominaci. W tym samym czasie kurs złotego wobec euro i dolara osłabił się odpowiednio o 5 proc. i 10 proc., a rentowności 10-letnich obligacji skarbowych wzrosły o ponad 50 pkt bazowych, co oznacza wzrost rocznych kosztów obsługi długu łącznie o blisko 1,5 mld zł. W świetle tych danych wypowiedź ministra finansów Pawła Szałamachy, że polski złoty może pewnego dnia stać się światową walutą rezerwową na równi z dolarem i chińskim juanem, brzmi jak kiepski żart.

Exposé premier Szydło zawierało szereg trafnych obserwacji i rozsądnych propozycji. Obiecująco brzmiały zwłaszcza fragmenty o potrzebie zwiększenia inwestycji i przyspieszenia wzrostu. Ale po trzech miesiącach staje się jasne, że priorytetem rządu PiS jest raczej przejęcie całkowitej kontroli nad państwem, a nieodpowiedzialne zwiększanie wydatków socjalnych ma po prostu na celu uspokojenie opinii publicznej. O żadnym sensownym programie długofalowego rozwoju nie ma mowy. Trzeba jasno powiedzieć, że kontynuacja takiej polityki jest receptą na stagnację i trwałe zacofanie. Po prostu szkoda Polski.



Dariusz Rosati jest profesorem ekonomii i europosłem