wtorek, 12 czerwca 2007

Kupiona za 50 dolarów

Sławomir Sowula
2007-06-12, ostatnia aktualizacja 2007-06-16 13:24

Potrzebujesz dziecka na plantację? Weź mojego synka, nie szukaj jakiegoś obcego. Nie chcesz? Siostra ma córeczkę

Zobacz powiekszenie
Fot. Archiwum prywatne Kingi Choszcz
Kinga i wykupiona przez nią 11-letnia Ekua Abbew (Malaika)
Zobacz powiekszenie
Fot. Sławomir Sowula
Bar w Abidżanie, z którego polska podróżniczka wykupiła 11-letnią Ekuę
Zobacz powiekszenie
Fot. Sławomir Sowula
Matka Kingi po śmierci córki postanowiła sprowadzić Ekuę do Polski
Zobacz powiekszenie
Fot. Sławomir Sowula
Wieś Moree. Z powrotu Ekui ucieszyli się przede wszystkim sąsiedzi, bo dzieci z reguły nie wracają z Abidżanu
Zobacz powiekszenie
Fot. Sławomir Sowula
Malaika




Ekua w ghańskim języku fanti oznacza środę. Takie imię daje się dziewczynkom na pamiątkę dnia urodzin. Mała Ekua Abbew z rybackiej wioski Moree nie lubi tego imienia. Powiedziałaby o tym matce, ale nie może. Została porzucona, gdy miała dwa lata.

Utrzymanie dziewczynki było zbyt trudne również dla babki, która - gdy Ekua podrosła - wyprawiła ją do Abidżanu. Dziecko wiedziało tylko, że to wielkie miasto w kraju, który nazywa się Wybrzeże Kości Słoniowej. Ekua miała tam spotkać wielu ludzi z Moree, którzy "na pewno pomogą znaleźć jej dobrą pracę". Miała spotkać też matkę, która według zapewnień babci "na pewno się ucieszy na jej widok". Babka myliła się.

W Abidżanie nie było dobrej pracy. Ekua zmywała gary w obskurnym barze. Dostawała za to resztki jedzenia i materac do spania. Uwielbiała obserwować kobiety, które przychodziły do baru ze swymi dziećmi. Siadały przy stolikach i zamawiały dla maluchów woreczki z zimną wodą. Jak ona im zazdrościła. Wierzyła, że któregoś dnia w drzwiach baru pojawi się jej matka. Kiedy skończyła dziesięć lat, zrozumiała, że to się nigdy nie stanie. Rok temu zdarzyła się pierwsza dobra rzecz w życiu Ekui. Młoda biała kobieta wzięła ją za rękę i powiedziała: - Wracasz do domu. Do Moree.

Muszę pomóc tym dzieciom, tego chciałaby Kinga

Samolot Air France podchodzi do lądowania w Abidżanie. Jest marzec 2007 roku. Lecę razem z Krystyną Choszcz, nauczycielką nauczania początkowego w gdańskiej podstawówce. To matka Kingi, podróżniczki, "młodej białej kobiety". Lecimy, żeby spotkać Ekuę.

Krystyna chce zrozumieć, co kierowało Kingą, najstarszą z jej trzech córek, gdy zdecydowała się na pomoc małej Ghance. Chce też poznać ostatnie dni życia Kingi, która zmarła w wieku 33 lat, w kilkanaście dni po odprowadzeniu Ekui do Moree.

Krystyna jest zdeterminowana. Zarejestrowała fundację, która ma pomagać afrykańskim dzieciom. Rozmawiamy o Kindze, którą spotkałem kilka lat temu, gdy na ulicznym straganie w Gdańsku sprzedawała swoją książkę o pięcioletniej podróży autostopem dookoła świata. W podróży spędziła prawie całe dorosłe życie, w przerwach trochę uczyła angielskiego, bo skończyła college o tym kierunku.

- Z pieniędzy ze sprzedaży książki trochę jeszcze zostało. Od tego zaczyna fundacja - mówi Krystyna. Pokazuje zdjęcie. Na nim Ekua i Kinga. Na wychudzonej twarzy jej córki widać trudy wielomiesięcznej podróży po Afryce. Na głowie kolorowa chustka, w oczach radość. Obok uśmiechnięta dziewczynka. Zostało zrobione w drodze z Abidżanu do Moree.

- Kinga objechała cały świat, ale marzyła o długiej podróży do Afryki. W przewodniku Lonely Planet przeczytała, że do Abidżanu sprowadzane są dzieci z sąsiednich krajów. Obiecuje się im dobrą zapłatę, a potem pracują w barach, na plantacjach kakao i kawy. Było tam też napisane, że do handlu dziećmi dochodzi też na targu niewolników w Abidżanie. Kinga postanowiła go odnaleźć i pomóc jakiemuś dziecku.

Krystyna wyjmuje teczkę. To wydruk internetowego dziennika Kingi: "Postarałabym się jakoś, aby miało lepszą przyszłość. Problem w tym, że przewodnik nie podaje, gdzie znajduje się ten targ".

Nie wiemy wiele o Wybrzeżu Kości Słoniowej, do którego lecimy. Trwa tam uśpiona wojna domowa. Na lotnisku w Abidżanie ma czekać na nas człowiek przysłany z Moree. Na podstawie zdjęć zrobionych przez Kingę chcemy najpierw znaleźć miejsca i ludzi, którzy jej pomagali. Potem pojedziemy do Ghany, do Ekui.

Krystyna planuje, że jej fundacja będzie pomagać szkole w Moree. O tym marzyła Kinga.

Najważniejszy jest kuter i to jest prawdziwy problem

Hol terminalu pasażerskiego. Czeka na nas Benjamin Atom. Nie wygląda na swoje 55 lat. Szczupły, flegmatyczny. Każde słowo wypowiada z namaszczeniem. Pochodzi z Moree, ale teraz mieszka w Abidżanie, slumsie ghańskich emigrantów. Jest sekretarzem tamtejszej diaspory. Wieczorem, przy kolacji, w barze na plaży pokazujemy mu zdjęcia zrobione przez Kingę.

- To Treichville - Benjamin bezbłędnie lokalizuje dzielnicę. - Tam jest dużo ludzi z mojej wioski. Znajdziemy, kogo chcecie.

Mijają godziny. Siedzę w barze z Benjaminem.

- Wierzysz, że Krystynie uda się pomóc dzieciom z Moree?

- Takich jak ona było tu już wielu. Przyjeżdżali, wyjeżdżali. Zostawaliśmy sami, a musimy z czegoś żyć. Opowiem ci o prawdziwym problemie. Moim problemie - Benjamin ścisza głos. - Pomożesz mi?

- Jak?

- Chcę pracować w Europie, a nie mogę dostać wizy.

- Jesteś tu ważnym człowiekiem. Masz rodzinę, dzieci. Poważają cię. Na starość chcesz wyjechać do pracy? Z pracą dla ciebie może być problem. Wystarczy, że ktoś sprawdzi twój paszport i zobaczy, że jesteś po pięćdziesiątce.

- Dobry paszport to żaden problem. Wyrobię sobie nowy i będę o 15 lat młodszy.

- To przestępstwo.

- To życie. Ja potrzebuję pieniędzy na kuter, bo u nas to doskonały biznes. Wszystko policzyłem. Potrzebuję 12 tys. dolarów. Łódź, komplet sieci, dobry silnik. Nie zarobię tego tutaj.

Jednokołowy rastaman z dzielnicy Treichville

Następnego dnia jesteśmy w dzielnicy Treichville. Przy głównych ulicach sklepy i bary prowadzą Marokańczycy i Libańczycy. Tutejsza elita. Czarna biedota, która do Abidżanu ściąga z całego regionu, opanowała labirynt bocznych uliczek. Niskie, obskurne kamienice z betonu. Stragany. Ciasne podwórka, nocne bary. Uciekający przed wojnami domowymi młodzieńcy z Liberii czy Sierra Leone mają gwarancję, że tu nikt ich nie znajdzie. Próbują zacząć nowe życie. Uciekające przed biedą nastoletnie dziewczyny z Togo i Beninu szukają tu szczęścia w nocnych barach. Lądują potem w rynsztokach.

Jeżeli gdzieś handluje się ludźmi, to właśnie tu.

Na jednym ze zdjęć Kingi widać kościół. Nad bramą wejściową napis, że jego patronką jest Joanna d'Arc. Trafiamy w to miejsce bez trudu. Z pamiętnika Kingi wynika, że gdzieś w pobliżu ma mieszkać Ebenezer vel Rasta. Wiemy, jak wygląda - długie dredy opadające na ramiona. W uszach słuchawki od discmana. Sympatyczny uśmiech. Kinga poznała go pierwszego dnia po przybyciu do Treichville. Zdjęcie pokazujemy w barze przy kościele.

Potężnie zbudowana właścicielka nie zwraca uwagi na fotografię. Próbuje nas przekonać, że lepiej byśmy zrobili, wchodząc do jej lokalu. - Nazywam się Jennifer Lopez. Nie wierzycie? Wejdźcie. Biust wylewa się jej z ciasnej, różowej, koronkowej sukienki.

Kręcimy się wokół kościoła.

- Rasta, Rasta! - krzyczy w pewnej chwili jakiś szkrab. - Weź mnie, weź mnie!

Na jednokołowym bicyklu jedzie mężczyzna ze zdjęcia. Nie zwalniając, łapie malca za rękę i zarzuca go sobie na plecy. Wykręca na ulicy kilka ósemek. Robi slalom między gapiami. Po kilku minutach roześmiany dzieciak wraca do matki, która ani przez chwilę nie okazała zdenerwowania.

Rasta schodzi z roweru. Dotarła do niego informacja, że "szukają go jacyś biali". Przyjechał sprawdzić. Gdy dowiaduje się, kim jest Krystyna, padają sobie w objęcia.

Rasta prowadzi nas na podwórko, gdzie mieszka i gdzie przez kilka dni przebywała Kinga. Na środku duży platan. Wokół parterowe minimieszkania. Kilka metrów kwadratowych musi wystarczyć całym rodzinom. Pranie, gotowanie, jedzenie i mycie odbywa się na zewnątrz. Wodę kupuje się w mieście. Rasta jest tutaj wyjątkiem - nie musi dzielić z nikim swojej komórki. Jest akurat tyle miejsca, żeby zmieściło się łóżko, kilka półek, telewizor i wideo.

- To tu mieszkała moja córka? Jak długo? - w oczach Krystyny pojawiają się łzy.

- Może tydzień. Odstąpiłem jej to mieszkanie.

Dzieci nie są szczęśliwe, choć tańczą

Rasta jest szczęściarzem. Za sto dolarów miesięcznie testuje kawę i kakao w fabryce w po-bliskim porcie. Połowę odsyła siostrom, braciom i matce, którzy zostali w Ghanie. Stać go na gest. Zaprasza Krystynę, Benjamina i mnie do baru. Siedzimy na zewnątrz przy plastikowych stolikach. Rasta opowiada o Kindze.

- O śmierci Kingi dowiedziałem się z internetu. Nie mogłem uwierzyć. Obiecała mi, że jak będzie bogata, to mnie sprowadzi. Nawet nie wiecie, jak chciałbym wyjechać do Europy.

- Nie jesteś szczęśliwy? Tutejsze dzieciaki cię uwielbiają.

Jakby na potwierdzenie wokół Rasty rośnie rozwrzeszczany tłumek. Krystyna przypomina sobie, że Kinga wielokrotnie podziwiała w pamiętniku, z jaką gracją potrafią w tańcu poruszać się afrykańskie dzieci.

Tańczące dzieci zaczepiają też Rastę, który próbuje je uspokoić.

- Benjamin, uważasz, że tym dzieciom byłoby lepiej w Polsce, w Europie? - pyta Krystyna.

- Oczywiście, że w Europie. Jak mogą być szczęśliwe, gdy często czują głód, czekają na rodziców czasami po kilka dni, aż wrócą z jedzeniem, żyją na ulicy.

- A jak jest tam, gdzie mieszkasz? Ile dzieci chodzi do szkoły?

- Kilkaset.

- A ile nie chodzi?

Wzruszenie ramion.

Europejska miarka nie pasuje do Afryki

Jedyna w kraju fabryka pepsi. Pora lunchu. Robotnicy w służbowych kombinezonach wylewają się przez bramę osadzoną w sześciometrowym murze oplecionym drutem kolczastym. Siadają na skleconych z byle czego ławkach. W powietrzu zapach przyprawionego na ostro ryżu z mięsem. Przed palącym słońcem chroni ich daszek z folii.

Wchodzimy do klimatyzowanego biura. Wita nas współwłaściciel i dyrektor fabryki. To Tomasz Iwankow, polski konsul honorowy w Abidżanie, w przeszłości urzędnik polskiego Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Energiczny, dobrze zbudowany, tuż przed pięćdziesiątką. Proponuje kawę.

- Z tutejszych plantacji?

- Skądże. Kawę przywozimy z Europy. Zrobiona przez Nescafé - konsul zaciąga się marlboro.

Krystyna opowiada mu o Kindze, fundacji, swoich planach.

- Musicie być bardzo ostrożni. Kilka lat temu zginął tu korespondent francuskiego radia. Inny został porwany i do tej pory nikt go nie znalazł. Was interesuje niewolnicza praca dzieci. To problem negowany przez tutejsze władze.

Zdaniem konsula, żeby zrozumieć przyczyny problemu, nie można przykładać do niego europejskiej miary.

- Europejczycy mają bardzo humanitarne podejście do sprawy. Czy wysłanie dziecka do pracy jest zbrodnią? Miejscowi uważają, że nie. A nad tym, w którym momencie normalna praca przemienia się w niewolniczą, nie zastanawiają się. Czasami bogatsi mogą pomóc wiosce, z której pochodzą, wysyłając spychacz, żeby wyrównał drogę dojazdową. Tak samo jako pomoc traktują przyjęcie na służbę dziecka biednego kuzyna.

- Kinga szukała w Abidżanie targu niewolników.

- Topograficznie coś takiego nie istnieje. Wiedziałbym. Jestem jednak przekonany, że istnieją paserzy, którzy mogą dostarczyć dziecko. Dziecko jest towarem. Do małoletniej prostytucji, do niewolniczej pracy. Nie zapominajmy też o zjawisku pedofilii czy turystyce seksualnej, przemycie dzieci do Wybrzeża Kości Słoniowej. Skoro to wszystko istnieje, to znaczy, że jest popyt.

Jako kupować dziecko, to na plantację

Kiedy Rasta spotkał Kingę, nie mógł długo zrozumieć, dlaczego chce odwieźć jakieś dziecko do wioski w Ghanie. Przecież tam nie ma przyszłości. Sam opowiada o swojej próbie ucieczki do lepszego życia - za odłożone tysiąc dolarów znalazł kapitana, który zgodził się przemycić go do Hiszpanii. Po kilku miesiącach życia w Barcelonie Rasta wpadł w ręce służb imigracyjnych. Deportowano go do Ghany.

- Widzicie, zrobiłem wszystko, aby uciec. Byłem w raju, ale mnie wyrzucili - uśmiecha się. - Kiedy Kinga zapytała mnie, czy wiem, gdzie w Abidżanie znajduje się targ niewolników, pomyślałem, że biała kobieta potrzebuje służącej do swojej plantacji w Polsce.

Pamięta też jej oburzenie, gdy zaproponował, że z chęcią odda jej jedno ze swoich dzieci.

- Ucieszyłem się, że jeden z moich chłopców, a mam dwóch z różnymi kobietami, trafi w dobre ręce. Nie chciała jednak ani ich, ani córeczki mojej siostry, choć to dobre dziecko.

- I na czym stanęło?

- Powiedziałem jej, że mam znajomą prostytutkę, która właśnie urodziła córeczkę. I że będzie wolała sprzedać jej dziecko, bo przynajmniej nie utnie jej głowy.

- O czym ty mówisz?

- Nie wiecie? Z główek dzieci robi się lekarstwa.

- Jakie lekarstwa?

- Lekarstwa czarnej magii. Na wzbogacenie.

Ostatecznie Rasta skontaktował Kingę z Issaahem, swoim znajomym. Z relacji Rasty wiemy, że Issaah chciał zaprowadzić Kingę do handlarki narkotyków, która "dużo może" albo po prostu porwie dla niej dziecko z ulicy.

- To kompletnie wyprowadziło ją z równowagi - opowiada Rasta. - Zaczęła szukać sama.

Dowiedziała się, że w dzielnicy Treichville jest mnóstwo dziewczynek pracujących w skrajnych warunkach jako pomoc do gotowania, prania, zmywania. Jeden z takich barów znajdował się dwie ulice od mieszkania Rasty. Umówiła się na spotkanie z szefową.

W swoim dzienniku internetowym napisała: "Okazała się wyrozumiałą kobietą i zgodziła się, że jeśli ma to być zabranie dziewczynki z powrotem do Ghany i posłanie do szkoły, wtedy nie ma nic przeciwko temu. I tak nie miała z niej pożytku".

Dziewczynką, którą wypatrzyła Kinga, była 11-letnia Ekua. Za jej wolność musiała jednak zapłacić. Całe 50 dolarów.

Nastoletnie prostytutki chętnie was poznają

Przy wejściu do baru, w którym pracowała Ekua, siedzi starszy mężczyzna. Szybkimi cięciami obiera kassawę - bulwę korzeniową, odpowiednik naszych ziemniaków. Za nim ciemny barowy korytarz, w którym dwie młode dziewczyny z zapamiętaniem ubijają bulwy dostarczane przez staruszka. Oczy jeszcze nie przyzwyczaiły się do półmroku, gdy wychodzimy na barowe podwórko. Zalewa nas fala gorąca. 40, 50 stopni? Wokół kotły wielkości beczek, w których starsze kobiety gotują strawę. W jednym bulgocze mięso, w innym czerwony sos. W kącie patroszone są ryby.

- Czy jest Wielka Mama?

- Szefowa wyjechała. Wy przyjść później, dużo później.

W Krystynie budzi się belfer, gdy dostrzega dziewczynkę w wieku Ekui.

- Co tu robisz?

- Moja siostra tu gotuje.

- A ty?

- Pomagam jej.

- Ale przecież powinnaś być w szkole.

Mała spuszcza głowę. Milczy.

- Ludzie, czy to dziecko w ogóle chodzi do szkoły?

Zdziwione spojrzenia.

Przy skleconym ze skrzynek stoliku siedzi jeszcze jedna dziewczyna. Je kassawę z rybą przyprawioną czerwonym sosem. Aksamitna czarna spódniczka wyglądałaby elegancko, gdyby nie żółty T-shirt i różowe plastikowe klapki. Na ramieniu wytatuowany skorpion. Nad obojczykiem dziesięciocentymetrowa blizna.

- To po nożu, mam na imię Nicole - wita się i szybko wyjmuje telefon z aparatem fotograficznym. - Zobacz, to moje koleżanki. Chcesz je odwiedzić? Są niedaleko.

Z uśmiechem pokazuje zdjęcia. Jakiś wybetonowany placyk. Na sznurkach różowe staniki mieszają się z dziecięcymi ubrankami. Dzieci wdzięczą się do obiektywu. Tańczą.

- Przyjdź. Będziesz mógł sobie wybrać. Kogo chcesz.

Na pewno chcecie pomóc tylko dzieciom?

Za 50 dolarów Ekua mogła odejść z Kingą. Po kilkudniowej podróży były w Moree. Z powrotu Ekui ucieszyli się przede wszystkim sąsiedzi, bo dzieci z reguły nie wracają z Abidżanu. To oni uznali, że dziewczynka narodziła się ponownie. Poprosili Kingę, żeby dała jej nowe imię. Wybór był prosty. Nowe imię dziewczynki to Malaika - Anioł.

"Znam też piękną piosenkę o takim tytule, postanowiłam tak właśnie nazwać swą przybraną córkę. Tak, córkę, gdyż bardzo szybko zaczęła do mnie mówić mamo" - zapisała Kinga.

Zapisy z Moree to ostatnie słowa w dzienniku Kingi.

Chodzimy po wiosce. Położona kilka kilometrów od Cape Coast, dawnej kolonialnej stolicy Ghany, nie ma kanalizacji i bieżącej wody. Prąd mają nieliczni. W Polsce Moree nazywane byłoby miasteczkiem, tam pozostaje wioską, choć liczy prawie 40 tys. ludzi. Zamożniejsi stawiają domy z pustaków. Biedota buduje z gliny suszonej na słońcu.

Na głównym placu wita nas Lawrence Kweku Appram, miejscowy radny. To z nim korespondowała Krystyna, to on wysłał po nas Benjamina.

- Napisałem do ciebie - Lawrence zwraca się do Krystyny - bo wierzę, że jest jeszcze szansa dla Moree. Ja wiem, jak polepszyć byt wioski. Ryby. Przydałoby się centrum edukacyjne dla rybaków, odpowiednie nabrzeże, chłodnia. Na pewno chcesz pomagać tylko dzieciom?

Specjalnie dla nas Lawrence je policzył. Wyszło, że na 10 tysięcy mniej niż połowa chodzi do szkoły.

- Niektóre z nich to sieroty. Innych nie stać na szkołę. Pomagają rodzicom przy rybach - wyjaśnia w drodze do domu Ekui.

Jesteśmy na miejscu. Nędzna chatka, bez prądu. Krystyna przytula dziewczynkę, a tamta odwzajemnia uścisk. Gdy dociera do niej, kim jest Krystyna, obie wybuchają płaczem. Wokół już zbierają się sąsiedzi, członkowie bliższej i dalszej rodziny. Siadamy na nowych kanapach, z których jeszcze nie ściągnięto folii. Poczęstunek: ryba, ostry sos i obowiązkowo kassawa. Słychać lekko stłumioną muzykę z sąsiedztwa.

- To stypa. U nas trwa nieraz i trzy dni - wyjaśnia Lawrence. - Jutro zaprowadzę was do szkoły. Teraz Ekua uczy się w Star of Hope. To pierwsza szkoła, do której Kinga posłała Ekuę. Była najgorsza i najtańsza w wiosce.

Szkoła jest pusta, bo dyrektor boi się deszczu

Jeszcze przed przyjazdem Krystyna wysłała pieniądze babci Ekui. Chciała, żeby opłaciła małej nauczyciela. Po kilku minutach rozmowy z dziewczynką widać, że ten się nie sprawdził. Dziewczynka na większość pytań odpowiada: "yes" albo "no", tymczasem w Ghanie angielski to język urzędowy. A Ekua zna na pamięć alfabet, ale nie rozróżnia wszystkich liter, potrafi liczyć, dodawać i odejmować do dziesięciu.

- Na co poszły pieniądze, które tu przysłaliśmy? - denerwuje się Krystyna. - Na meble?

"Najlepsza szkoła w mieście" stoi na wzgórzu, z którego roztacza się malowniczy widok na zatokę. W oknach połamane okiennice, ze ścian odpadają płaty starej farby. Na podłodze toalety odchody. Przed gabinetem dyrektora śpi dwójka maluchów zawiniętych w koc. Obok garnki na palenisku z cegieł. To szkolna kuchnia, w której rządzą dwie grube kucharki. Gabinet, w którym rozmawiamy z dyrektorem, przypomina rupieciarnię. Pod ścianami plansze poglądowe, na półkach sterty pomiętych papierów, książki.

Dyrektor Ebia Techie jest krewnym właściciela szkoły. Siwiejący pięćdziesięciolatek z niewielkim brzuszkiem łypie na nas spod zniszczonych okularów w stalowej oprawce. Wyjmuje list, który wysłała do niego Krystyna.

- Odpisywałem ci chyba z dziesięć razy - dyrektor poprawia okulary, a na jego twarzy pojawia się nerwowy tik.

- Nic nie doszło.

- To niemożliwe!

Krystyna przedstawia swój plan, pyta, jakie mają problemy, ale rozmowa się nie klei. Wreszcie wyraźnie zmieszany Ebia wypala: - A masz jakieś pozwolenie od władz? Przyjdź w poniedziałek.

Krystyna jest bliska wybuchu.

- A gdzie są w ogóle dzieci? Jest przecież pierwsza po południu.

- Puściłem je do domu. Będzie padał deszcz i rodzice by się niepokoili.

Nie masz pieniędzy, to nikt się z tobą nie umówi

W poniedziałek szkoła jest już przygotowana do naszej wizyty. Klasy wypełnione dziećmi. Miejsca zabrakło tylko dla najmłodszych, które biegają po podwórku. Nauczycielami są nastoletni chłopcy. Krystyna wchodzi do najstarszej grupy. Daje jednemu z uczniów do odczytania list od dzieci z jej polskiej klasy. Młodzieniec nie radzi sobie. Duka. Przechodzimy do innych sal, w których najczęściej "nauczyciele" zajmują się uspokajaniem rozwrzeszczanych dzieci. Jakaś dziewczynka siedzi w kącie i płacze. Nikt nie reaguje. Dzieci przechodzą obok niej. Po chwili dziewczynka odchodzi w kierunku wioski.

Dyrektor prowadzi nas do murowanej wiaty.

- Tu możemy zrobić warsztaty artystyczne. Będziemy produkować batiki [malowane ręcznie tkaniny].

Krystyna patrzy z niedowierzaniem, ale cierpliwie słucha dyrektora, który specjalnie zorganizował pokaz artystyczny. Zaczyna się występ i pierwszy problem - dziewczynki nie chcą tańczyć. Dla zachęty chłopcy udają, że płacą im za taniec. Gdy niewidzialne pieniądze nikną w dłoniach dziewcząt, decydują się wreszcie wyjść na klepisko.

- Nasze dziewczyny i kobiety lubią pieniądze. Jak ich nie masz, to żadna się z tobą nie umówi - wyjaśnia dyrektor.

Po występie wychodzimy przed szkołę. Sterczy tam żelastwo, które kiedyś było karuzelą i huśtawkami.

- Dlaczego są zniszczone?

Ebia znów robi się spięty.

- Nie wiem.

- Jesteś dyrektorem, jak możesz nie wiedzieć?

- To nie my je zamontowaliśmy. Nasze dzieci i tak nie umiały się na tym bawić - spuszcza głowę.

- To kto to zamontował?

- Szwajcarzy. Jakieś 20 lat temu.

Podręczniki są, ale nie dla dzieci

Ostatnie dni życia Kinga spędziła w Akrze. Do stolicy Ghany jedziemy również dlatego, że pracuje tam Gladys Asmah, minister rybołówstwa pochodząca z Moree. Rada wioski postanowiła, że powinniśmy się z nią spotkać. Zabieramy jej krewnego, który ma ułatwić kontakt. W autobusie Ekua siedzi obok Krystyny. Po kilku dniach spędzonych z nami jest już inną dziewczynką. Nuci jakąś piosenkę. Daje Krystynie pusty papierek po batoniku i śmieje się do rozpuku. Krystyna próbuje uczyć Ekuę rachunków. Nagle przypomina się jej "najlepsza szkoła" w Moree.

- Pamiętasz te podręczniki?

- Jakie podręczniki?

- Te z półek w gabinecie dyrektora. Leżały tam, zamiast trafić do dzieci. Powiedział, że nie daje ich dzieciom, bo boi się, że nie oddadzą. Zobacz - Krystyna wyjmuje z podróżnej torby podręcznik z kolorową okładką. - Są nowe. Wzięłam jeden dla Ekui. Zapytam tę minister, dlaczego tak się dzieje.

Dojeżdżamy do Akry. Plac przed dworcem to gigantyczne targowisko. Gdy zatrzymujemy się, przed drzwiami autobusu stawia się grupka kilkunastoletnich dziewczyn. Trzymają w rękach duże misy na pranie - emaliowane albo aluminiowe. Kilku pasażerów decyduje się na skorzystanie z ich usług. Miski służą do przenoszenia bagaży lub zakupów na targu.

Dziewczyny nie chcą rozmawiać. Krystyna jednak wyciąga od nich, że ich dzienny zarobek to dolar, góra dwa.

Trafiają tu z biednych wiosek na północy Ghany albo z jeszcze biedniejszego Togo i Beninu. Rodziny je sprzedają, a w Akrze są wykorzystywane do pracy.

Pani minister, która wyrwała się z Moree

Przed ministerstwem rybołówstwa stoi kilkanaście luksusowych terenówek. Gabinet minister przypomina ten dyrektorski w Moree.

- Rząd kupuje szkołom książki. Są też klasy z komputerami. Szkolimy coraz więcej nauczycieli, by mogli je obsługiwać - recytuje Gladys Asmah.

- Ale w Moree książki trzyma dyrektor i nie daje ich dzieciom - mówi Krystyna.

Minister marszczy czoło. - Jestem członkiem tego rządu od sześciu lat. I jestem z tego dumna. Robimy bardzo dużo. Jednak największym problemem jest zbyt mała liczba szkół. Populacja jest coraz większa, coraz większa.

- To co możemy zrobić razem? - pyta Krystyna.

- Najlepsze, co możesz zrobić, to założyć stowarzyszenie, żeby popierać wysiłki rządu. Musimy najpierw rozwiązać problem rodziców i uporać się z biedą. Potem wszystko jest możliwe. No widzicie. Ja też jestem z Moree, a jak daleko zaszłam.

- Kim była pani w Moree?

- Moi rodzice posiadają tam mnóstwo gruntów.

- To może daliby nam jakiś grunt, a my zbudowalibyśmy szkołę?

- Może, może...

Minister wzywają obowiązki

Nieważne, jak długo, ważne, jak żyjesz

Biblioteka dla dzieci w rządowej dzielnicy Osu, pełnej ambasad, przedstawicielstw ONZ. Prowadzi ją Joanna Felih. To tutaj trafiła Kinga. Z Joanną umówiliśmy się koło budynku Ghana-India Kofi Annan Centre.

Automatyczne drzwi, stróż przy wejściu. A obok wejścia na małym stoliku rozłożył swój kram kilkuletni chłopiec. Sprzedaje wodę w półlitrowych foliowych woreczkach. Kiedy próbuję zrobić mu zdjęcie, z biurowca wychodzi strażnik.

- Żadnych zdjęć - przegania mnie.

Pojawia się Joanna, korpulentna czterdziestolatka o uroczym uśmiechu. Prowadzi nas do stojącej po drugiej stronie biblioteki. W rzeczywistości to kontener, w którym wycięto miejsca na okna i drzwi. W 1990 roku postawiła go kanadyjka Kathy Knowles, żona inżyniera pracującego w kopalni złota. Chciała pomóc biednym dzieciom.

- Kinga poczuła się źle w kilka dni po przyjeździe. Poszliśmy do lekarza. Powiedział, że to malaria, i zapisał leki. Kinga stwierdziła, że zacznie je brać dopiero, jak będą wszystkie wyniki badań. Następnego dnia znowu źle się poczuła i wtedy zawiozłam ją do szpitala - Joanna zaczyna płakać.

Szpital dla wojskowych w Akrze należy do najlepszych, ale jego lekarze nie byli w stanie pomóc Kindze. Po kilku dniach zmarła. Jej ciało zostało skremowane, a prochy rozsypane w oceanie.

- Kiedyś rozmawiałyśmy z córką o śmierci. Powiedziała, że właśnie takiego pochówku by sobie życzyła - mówi Krystyna.

Wychodzimy na zalany słońcem plac. Joanna była już ostatnią osobą, od której Krystyna mogła usłyszeć o losach córki.

- Czasami człowiek ma coś do zrobienia. Zadaniem Kingi było pozostanie w Afryce, tam czuła się szczęśliwa, spełniała marzenia. Nie jest ważne, jak długo ktoś żyje, ważne, jak żyje.

Nie jestem Ekua, jestem Malaika

Ja muszę wyjechać z Ghany, ale Krystyna zostaje. Po jej powrocie spotykamy się w Gdańsku.

- Wiesz, że tuż po twoim wyjeździe Ekua zaczęła mówić po angielsku? Przez co najmniej pół godziny buzia jej się nie zamykała. Opowiadała mi o Kindze i o tym, jak cierpiała po jej śmierci. Powiedziała mi też, że tak naprawdę zmieniono jej szkołę, bo w poprzedniej dostała kijem za nieznajomość alfabetu.

Krystynie udało się załatwić Ekui paszport i wizę. Za kilka dni dziewczynka przyjedzie do Polski.

- A co z Moree i innymi dziećmi? Co z fundacją?

- Zarejestrowałam ją w Ghanie. Nawiązałam współpracę z ministerstwem ds. kobiet i dzieci. Udało się przygotować projekt centrum edukacyjnego dla dzieci. Będzie w nim biblioteka, sala komputerowa, stołówka, boiska i plac zabaw.

- Skąd pieniądze?

- Zobaczymy. Chcieliśmy złożyć wniosek o grant do polskiego MSZ, ale nic z tego nie wyszło. Wszystko dopięliśmy, ale potrzebowali jeszcze potwierdzenia w sprawie gruntu, które obiecała Gladys Asmah. Bo wiesz? Ona dotrzymała słowa.

- I co się stało?

- Faks od Gladys przyszedł trzy kwadranse po terminie, w którym musieliśmy złożyć wniosek. Dzieci będą musiały poczekać rok dłużej.

Krystyna zapomniała opowiedzieć o wizycie w ghańskim urzędzie paszportowym. Napisała o tym w swoim dzienniku internetowym:

"Urzędnik, mrucząc: lucky woman, lucky woman, wydobywa ze sterty papierów formularz i pyta dziewczynkę:

- What's your name?

- Malaika Abbew".



* Dziękuję za pomoc Władysławowi Jurkowowi i Romkowi Lewandowskiemu, którzy przygotowują film o losach Kingi, Malaiki i Krystyny

-----------

Strona Kingi i Radka z opisem ich pięcioletniej podróży

Podróż śladami Kingi

O Kindze na wikipedii

Źródło: Duży Format

czwartek, 31 maja 2007

Wszyscy zomowcy spod "Wujka" winni i skazani

Czwartek, 31 maja 2007

PAP/IAR 10:10 (aktualizacja 17:52)
Przedstawiciele rodzin zabitych i rannych górników w sali katowickiego sądu
(fot. PAP / Andrzej Grygiel)

11 lat więzienia dla Romualda Cieślaka, b. szefa plutonu specjalnego ZOMO z kopalni "Wujek" i "Manifest Lipcowy"; kary 3 lat oraz 2,5 roku dla jego 14 podwładnych; uniewinnienie b. wiceszefa MO z Katowic Mariana Okrutnego i umorzenie sprawy jednego z zomowców z "Manifestu" - tak orzekł w czwartek Sąd Okręgowy w Katowicach w sprawie jednej z największych zbrodni PRL. Wyrok jest nieprawomocny, można złożyć od niego apelację.

Złożenie apelacji zapowiedzieli już oskarżyciele, chcący podwyższenia kar oraz skazania także Okrutnego, a także uznania, że wszyscy zomowcy są winni udziału w zabójstwie. Obrona chce przez apelację dążyć do uniewinnienia swych klientów.
Oklaski i hymn po ogłoszeniu wyroku


Wyrok zapadł po trzecim procesie zomowców. Uznano ich za winnych strzelania do górników, co stanowi także zbrodnię komunistyczną. Poprzednie dwa uwalniały oskarżonych od winy. Gdy sędzia Monika Śliwińska ogłosiła wyrok, na sali rozległy się oklaski, a po nich - hymn narodowy. Później pokrzywdzeni mówili, że już uznanie winy - abstrahując od wymiaru kary - jest satysfakcjonujące.

Sędzia w ustnym uzasadnieniu wyroku uznała, że proces był jednym z najtrudniejszych z punktu widzenia prawa karnego i "najboleśniejszych z punktu widzenia historii Polski okresu stanu wojennego".

Proces ten i zapadły wyrok, co należy stwierdzić z przykrością, pomimo żmudnej pracy sądu nie przyniósł w pełni zadość społecznemu poczuciu sprawiedliwości, albowiem prawdopodobnie nigdy do końca nie zostaną wyjaśnione wszystkie mechanizmy i decyzje, jakie legły i podstaw użycia broni palnej wobec strajkujących załóg zakładów pracy. Do chwili obecnej nie doszło także do rozliczenia, przynajmniej w kontekście politycznym, osób odpowiedzialnych za wprowadzenie stanu wojennego i podjęcie decyzji o pacyfikacji strajków - mówiła sędzia.

Przypomniała, że władze PRL podjęły szereg działań zmierzających do usunięcia, zniszczenia lub zniekształcenia dowodów, a w konsekwencji "do udowodnienia tezy politycznej osądzanych, to jest, że do oddania strzałów doszło wyłącznie w obronie koniecznej życia i zdrowia funkcjonariuszy, biorących udział w tłumieniu strajków".

Strzelano by zabić

Najsurowiej sąd ukarał Cieślaka, któremu przypisano sprawstwo kierownicze zabójstwa górników z "Wujka" i podżeganie do "bójki z użyciem broni" w "Manifeście Lipcowym. Sąd przypomniał, że Cieślak - po trzykrotnej odmowie zgody na użycie broni od przełożonych w czasie akcji w "Wujku", sam wystrzelił, a słowami: "Walimy" dał sygnał swym podwładnym do otwarcia ognia w stronę górników.

Sąd podkreślił, że Cieślak nie wydał też rozkazu wstrzymania ognia, ani żadnej innej komendy, aby wstrzymać strzelanie do górników. "Gdyby udało się ustalić, kto zginął z czyjej broni, oskarżeni mogliby odpowiadać za zabójstwo" - podkreślił sąd. Uznał, że w tym przypadku zomowcy mogli bez żadnego trudu przewidzieć tragiczny efekt "zbiorowego współdziałania", dlatego są współodpowiedzialni za śmierć górników, choć prawnie nie mogą odpowiadać za ich zabójstwo.

Cieślak otrzymał łączną karę 11 lat więzienia. Po wyroku sąd wydał wobec niego nakaz aresztowania, w związku z orzeczoną surową karą. W latach 1992-1993 Cieślak spędził już w areszcie blisko 1,5 roku, co zaliczono mu na poczet kary. W związku z tym, że w czwartek w sądzie nie było żadnego z oskarżonych, nakaz aresztowania przekazano do realizacji policji.



W kopalni "Wujek" strzelali wszyscy zomowcy z plutonu specjalnego; dziś zmowa milczenia nie pozwala ustalić, kto konkretnie kogo ranił - mówiła sędzia Śliwińska. Jak podkreśliła, według opinii biegłych "strzelano w ważne dla życia części ciała, co wskazuje na zamierzoną celność oddawanych strzałów".

Sąd ustalił przy tym, że podczas starć między zomowcami i strajkującymi górnikami w "Wujku" nie doszło ani razu do bezpośredniego zwarcia grup. Według sądu, to kluczowe ustalenie dla oceny, czy milicjanci mogli postrzelić kogoś przypadkowo. Żaden z milicjantów nie doznał obrażeń na skutek postrzałów - zaznaczyła sędzia. Tym samym sąd obalił argumentację, zgodnie z którą życie i zdrowie zomowców było w starciach z górnikami bezpośrednio zagrożone.

Stąd kary wymierzone członkom plutonu specjalnego: trzy lata więzienia dla Andrzeja Bilewicza i Ryszarda Gaika, którym przypisano aktywny udział w zajściach na terenie obu śląskich kopalni, zaś 2,5 roku (zmniejszone na mocy amnestii o połowę z 5 lat) dla pozostałych zomowców. Są nimi: Maciej Szulc, Grzegorz Włodarczyk, Antoni Nycz, Henryk Huber, Zbigniew Wróbel, Józef Rak, Grzegorz Berdyn, Marek Majdak, Edward Ratajczyk, Bonifacy Warecki, Grzegorz Furtak i Krzysztof Jasiński. Wyjątkiem jest Teopold Wojtysiak, którego sprawę co do wydarzeń w kopalni "Manifest Lipcowy" umorzono na mocy tej samej amnestii. Z tych samych przyczyn sąd umorzył sprawę Berdyna, skazanego jednak za strzelanie do górników w "Wujku".

Winni zbrodni komunistycznej

Członkowie plutonu specjalnego uzgodnili wspólną, nieprawdziwą wersję wydarzeń w kopalniach, a ówczesne organa ścigania nie były zainteresowane wyjaśnieniem prawdy materialnej - ocenił sąd. Wspominał o "familiarnym charakterze" przesłuchań zomowców w prokuraturze.

Sąd uznał, że wszyscy oni są winni zbrodni komunistycznej. Uzasadniając to sąd stwierdził, że jeśli nawet odblokowywanie kopalń nie było represjami, to można je uznać za "inne czyny godzące w prawa człowieka", jak określa to ustawa o IPN.

Kary wymierzone oskarżonym sąd ustalił, kierując się m.in. charakterem i rodzajem naruszonych dóbr prawnych pokrzywdzonych. Były to dobra fundamentalne: zdrowie, życie, wolność - mówiła sędzia. Podkreśliła, że powody pacyfikacji były polityczne, a ich celem było wymuszenie posłuchu społecznego. Zaznaczyła, że działania milicji cechowała agresja, przemoc, planowość i metodyczność działania.

Nie wiadomo, kto wysłał pluton specjalny do "Wujka"

Uniewinniony został zaś wicekomendant wojewódzki MO w Katowicach Marian Okrutny, oskarżony o sprawstwo kierownicze pacyfikacji strajkujących kopalni. Według sądu, Okrutny - jako jedyny żyjący i zdolny do stawania przed sądem członek Komendy Wojewódzkiej MO w Katowicach - na ławie oskarżonych znalazł się "niejako zastępczo".

Zdaniem sądu, dowody nie pozwalają stwierdzić stanowczo, kto zdecydował o skierowaniu plutonu specjalnego do działań w "Wujku". Sąd powstałą wątpliwość prawną, której nie można usunąć, musiał poczytać na korzyść oskarżonego Okrutnego - wyjaśniła sędzia Śliwińska.

Gdy prokuratura sporządzała akt oskarżenia, nie żył już komendant wojewódzki MO w Katowicach Jerzy Gruba, a stan zdrowia innych nie pozwalał na postawienie ich przed sądem. Stąd takie, a nie inne ukształtowanie ławy oskarżonych - mówiła sędzia Śliwińska. Podkreśliła, że sąd musiał uniewinnić tego podsądnego, bo nie dowiedziono mu winy; Okrutnego musi więc chronić zasada domniemania niewinności.

Jednym z dowodów jego winy miał być zapis w dzienniku sztabowym z 16 grudnia 1981 r. na temat działań plutonu ZOMO. Zanotowano tam słowa Okrutnego: "Strzelają do góry". Przypuszczano, że już po tragicznych zajściach w dzienniku po wyrazie "strzelaj" dopisano "ą". Biegli tego nie potwierdzili, choć też współczesne metody badawcze nie pozwalają tego wykluczyć - mówiła sędzia, wyciągając wniosek, że stawianie Okrutnemu takich zarzutów to jedynie "spekulacje i przypuszczenia".

Pierwsze strzały powinny być w powietrze

W trzygodzinnym uzasadnieniu orzeczenia sędzia Śliwińska precyzyjnie przedstawiała przebieg wydarzeń w kopalniach "Wujek" i "Manifest Lipcowy" oraz przygotowania do "odblokowywania" strajkujących zakładów, czynione przez władze z użyciem milicji i wojska - nawet czołgów.

Sąd przypomniał, że zgodnie z obowiązującą wtedy procedurą użycia broni, milicji wolno było to zrobić, ale w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia lub zdrowia. Pierwsze strzały powinny być w powietrze, a nie w ziemię, jak zrobili to oskarżeni - dodała. Gdy skutkiem użycia broni była śmierć człowieka, do sprawy musiała wkraczać prokuratura - mówiła sędzia, wyliczając zarazem, do jakich środków uciekali się zomowcy, by nie wykryć, kto oddał śmiertelne strzały - np. "przestrzelenie" wszystkich sztuk broni po akcji w kopalniach, jeszcze zanim obejrzą je biegli balistycy.

Odpierając argument oskarżonych, że pluton wyjeżdżał na akcję do "Wujka" w trybie alarmowym, czyli z pominięciem procedur wydawania broni i odnotowywania jej numerów - sąd zauważył, że zomowcy mieli nawet czas zjeść śniadanie w stołówce. Mówienie, że nie było czasu na odnotowanie numeru pobranej broni jest zaskakujące. Nie odnotowywano też numerów pobranej broni już po powrocie z akcji. To zadziwiające tym bardziej, że doszło do jej użycia - argumentowała sędzia.

Podkreśliła, że pluton specjalny to specjalistyczna jednostka, biegła w użyciu broni i każdy funkcjonariusz przystosowuje swoją broń do własnych preferencji. Byłoby dziwne, gdyby akurat tego dnia, na taką akcję, brali pierwszą lepszą broń - uznał sąd.

Raport taterników przekonujący

W 1982 r. śledztwo w sprawie użycia broni podczas pacyfikacji śląskich kopalń zostało umorzone. Wszczęto je na nowo w 1991 r. Wyjaśnienia złożone przez oskarżonych w 1991 roku sąd uznał za najbliższe prawdzie, bo najbardziej spontaniczne.

Za ważny dowód w sprawie sąd uznał tzw. raport taterników, a zeznania jego autorów za zbieżne, logiczne i przekonujące. Chodzi o raport, który sporządzili instruktorzy wspinaczki po obozie szkoleniowym dla zomowców w Tatrach zimą 1982 r. Mieli oni wówczas opowiadać taternikom, jak strzelali do górników, i że sygnał dał Cieślak. Instruktorzy opisali to w "raporcie", który miał trafić do władz podziemnej "Solidarności", ale zaginął. Sędzia przypomniała, że zeznania taterników zostały również pozytywnie ocenione przez biegłego psychologa, który ocenił tych świadków jako wiarygodnych.

Oskarżenie chce wyższych kar

Prok. Zbigniew Zięba, oskarżyciel w procesie, zapowiedział złożenie apelacji od wyroku. Będzie wnosił o wyższe kary dla oskarżonych. Rozważy też, czy odwołać się od uniewinnienia Mariana Okrutnego i zmiany kwalifikacji prawnej czynu Cieślaka w kopalni "Manifest Lipcowy". Prokurator chciał dla Okrutnego kary 12 lat więzienia, dla Cieślaka 15 lat, a dla pozostałych oskarżonych kar od 2,5 do 9 lat pozbawienia wolności.

Apelację od wyroku uniewinniającego Okrutnego zapowiedzieli też mecenasi Leszek Piotrowski i Janusz Margasiński - pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych: ofiar i ich rodzin oraz śląskiej "Solidarności". "Kwalifikacja zbrodni komunistycznej jest nie do podważenia" - podkreślił Piotrowski w rozmowie z PAP. Uważa on, że zomowcy powinni odpowiadać za usiłowanie zabójstwa, a nie za udział w bójce z użyciem broni, jak ich czyn zakwalifikowała prokuratura i za co skazał ich sąd.

Obrona chce uniewinnienia

Apelować będzie także obrona skazanych. Z mojego punktu widzenia - jako adwokata - nie ma zawodowej zgody na to, by byli zomowcy trafili do więzienia. Śmiem przypuszczać, że wśród nich byli tacy, którzy na pewno nie strzelali - powiedział dziennikarzom mec. Jerzy Feliks, obrońca Okrutnego oraz jednego z zomowców. Wydaje mi się, że wśród nich są tacy, którzy powinni trafić do więzienia, ale tego nie wiem. Na pewno są wśród nich również tacy, którzy strzelali. Lepsza natomiast jest sytuacja, w której uniewinnia się winnego, niż skazuje niewinnego - dodał.

Pokrętna i długa droga do sprawiedliwości

Czwartego procesu w tej samej sprawie spodziewa się natomiast przywódca strajku w "Wujku" Stanisław Płatek. Podejrzewam, że nie będzie to ostatni proces, strona przeciwna na pewno będzie wnosiła apelację i dopiero sąd apelacyjny rozstrzygnie, czy ten wyrok zostanie utrzymany w mocy, czy sprawa zostanie skierowana do ponownego rozpatrzenia. Myślę, że będzie czwarty proces. Droga do sprawiedliwości jest niestety pokrętna i długa - powiedział dziennikarzom.

Dodał, że choć czekał na skazanie zomowców, a zwłaszcza ich dowódcy Cieślaka już prawie 26 lat, nie znaczy to, że czwartkowy wyrok napawa go satysfakcją. Bardziej satysfakcjonujące będzie dla mnie, jeśli zostaną osądzeni faktyczni twórcy stanu wojennego i ci, którzy sprawców posłali z bronią palną na obydwie kopalnie, żeby jej użyć - dodał.

Wyrok jest sprawiedliwy, adekwatny do tego co zrobili. To bardzo trudny dzień, jeszcze trochę muszę odczekać, by wreszcie spokój zagościł w mym sercu. Nie można od razu tego wszystkiego - jak kurtkę zrzucić - mówiła Janina Stawisińska, matka jednego z górników zabitych w "Wujku". Żona innego, Krystyna Gzik, podkreślała, że najważniejsze, iż sąd uznał winę tych, którzy strzelali do górników, abstrahując już od tego, jakie kary wymierzył.

Wyroku nie chcieli komentować b. minister spraw wewnętrznych Czesław Kiszczak i b. wicepremier Mieczysław Rakowski.

Ludzi manifestowali radość z triumfu sprawiedliwości

Profesor Wojciech Polak, historyk z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu uważa, że wyrok w sprawie pacyfikacji kopalń "Wujek" i "Manifest Lipcowy jest dowodem na to, że była to akcja planowana. Nie można mówić o działaniu zomowców na własną rękę.

Opisy wydarzeń wskazują na to, że nie można tu mówić o przypadkowości. Raport taterników, w którym ZOMO-wcy opisują, że strzelali do ludzi, a ludzie znikali jak kukiełki na strzelnicy... to nie wskazuje na użycie broni, ot tak - w sytuacji zagrożenia czy w wirze toczących się walk. Wskazuje to na zwyczajną premedytację - powiedział.

Profesor Polak podkreślił również, że symboliczne było odśpiewanie hymnu państwowego po ogłoszeniu wyroku. Ludzie chcieli po prostu zamanifestować swoją radość, nie z powodu skazania tych ludzie, ale z powodu triumfu sprawiedliwości, że jesteśmy normalnym państwem w którym zbrodnie się osądza - tłumaczył. (aka,zel)

piątek, 13 kwietnia 2007

Oscylator w Polbanku, czyli jak bez wysiłku zostać milionerem

Security | 2007-04-13 15:30:42 | Autor: Rafał Pawlak Czy można zostać milionerem w ciągu weekendu? Jeszcze do niedawna tak, jeśli posiadało się konto w Polbanku, dużą sumę pieniędzy oraz odpowiednio dużo cierpliwości do klikania myszką. Polbank udostępniał bowiem w swoim systemie "funkcjonalność", którą można porównać do znanego mechanizmu, zwanego oscylatorem - poinformował Bankier.pl

Zanim przeczytasz, zobacz: http://bankier.tv/video/Macierzynski-Polbank-mial-luke-17383.html

Cała historia ma swój początek w lutym, kiedy to klient Polbanku, Pan Paweł, zauważył, że transakcje zlecane w czasie weekendu, z datą wykonania ustawioną na poniedziałek, są wykonywane w chwilę po ich zleceniu. Zaniepokojony sytuacją zawiadomił swój bank z nadzieją na szybką reakcję.

Reakcja faktycznie była szybka, jednak udzielane przez pracowników banku odpowiedzi nie wyjaśniały sprawy. Twierdzili oni, że "dyspozycja przelewu zlecona (…) w dniu przypadającym na weekend jest realizowana z poniedziałkową datą waluty". Bez znaczenia okazały się zrzuty ekranowe przesyłane przez Pana Pawła, które udowadniały, że saldo rachunku zmieniało się od razu.

Po lutowych perypetiach Pan Paweł zaczął dokładniej przyglądać się możliwościom oferowanym przez internetowy system obsługi transakcji Polbanku. I zauważył kolejną "ukrytą funkcjonalność", tym razem dającą klientowi możliwość "pomnażania" swoich pieniędzy.

Klient otwierający konto w Polbanku otrzymuje dostęp do dwóch rachunków: gotówkowego i oszczędnościowego. Rachunek gotówkowy jest rachunkiem niskooprocentowanym, służącym przede wszystkim do zarządzania bieżącymi przepływami pieniężnymi. Rachunek oszczędnościowy jest natomiast wyżej oprocentowany, dając odsetki na poziomie 4,5% w skali roku. Na rynku nie ma zbyt wielu tak atrakcyjnie oprocentowanych lokat złotowych.

Pan Paweł, korzystając z odkrytej „funkcjonalności” systemu Polbanku, zaczął testować mechanizm przelewów. Mając określoną kwotę na koncie oszczędnościowym zlecił w piątek wykonanie przelewu z datą poniedziałkową na konto gotówkowe.

Tak, jak się spodziewał, zlecenie z poniedziałkową datą wykonania zostało zrealizowane już w sobotę. Z rachunku oszczędnościowego zniknęła zlecona kwota pieniędzy, pojawiając się na rachunku gotówkowym. Pan Paweł dalej drążył temat i w sobotę rano wykonał operację odwrotną - przelał pieniądze z rachunku gotówkowego („G”) na oszczędnościowy („O”) z natychmiastową datą wykonania. Transakcja została wykonana od razu i na rachunku oszczędnościowym ponownie pojawiły się pieniądze. Pan Paweł zdecydował się powtórzyć obie operacje – najpierw przelał pieniądze z „O” na „G”, dając poniedziałkową datę wykonania. Tak jak poprzednio transakcja nie czekała do poniedziałku, ale została wykonana natychmiast. Potem dokonał przelewu z rachunku „G” na „O” z natychmiastową datą realizacji. Taki mechanizm został powtórzony przez Pana Pawła kilkanaście razy.

Efekt wszystkich operacji na pierwszy rzut oka trudno dostrzec. Kluczowym czynnikiem są tutaj daty wykonania transakcji oraz daty księgowania. Transakcje z opóźnionym terminem płatności (poniedziałkowym) zostaną zaksięgowane dopiero w poniedziałek, jednak rachunek zmieniały natychmiast. Zaraz potem wracały na rachunek pierwotny i tak w kółko. Przez to system księgowy Polbanku „widział” na rachunku „O” kolejne wpłaty, które były dokonywane wciąż tymi samymi pieniędzmi. I naliczał przez dwa dni (w sobotę i niedzielę) odsetki od o wiele większej kwoty pieniędzy, niż wynosiło saldo rachunku. Wszystko zależało od wytrwałości klienta banku. W ten sposób, jeśli Pan Paweł „naklikałby” przykładowo 500 przelewów na kwotę 10 tys. zł każdy, o opóźnionym terminie płatności, system transakcyjny Polbanku naliczałby oprocentowanie od 5 mln zł, zamiast od salda wynoszącego 10 tys. zł. Przy oprocentowaniu w skali 4,5% rocznie, dwudniowe odsetki wyniosłyby 1250 zł. Suma nie do pogardzenia jak na jeden weekend. Można sobie wyobrazić, że sprytny klient mógłby zaciągnąć kilkumilionowy kredyt w banku i za pomocą takich pieniędzy zarobić nawet miliony złotych odsetek.

Ostatecznie wszystkie zlecone w czasie weekendu transakcje bilansowały się w poniedziałek, a rachunek Pana Pawła wzbogacał się o odsetki naliczane od milionów złotych, zamiast od niewielkiego salda rachunku.

Być może nie musielibyśmy opisywać całej sprawy, gdyby nie zadziwiająca bezczynność pracowników Polbanku. Pan Paweł jest z natury uczciwym człowiekiem, zawiadomił więc bank o odkrytej „nowej funkcjonalności” już na początku marca. Niestety w odpowiedzi na złożoną reklamację dowiedział się tylko, że „procedura księgowań przebiega w powyższy sposób ze względu funkcjonalność usługi bankowości internetowej Polbank24 podczas weekendu tj. podczas dni, które nie są dniami roboczymi.” Korespondencja mailowa Pana Pawła z bankiem trwała przez cały marzec. Pracownicy banku upierali się przy swoim stanowisku, twierdząc, że wszystko jest w porządku. Było to o tyle dziwne, że, jak dowiedział się Pan Paweł w jeden z marcowych poniedziałków, odsetki należne mu wynoszą niemal 900 zł. Tymczasem saldo konta Pana Pawła nie przekraczało w marcu nigdy 23 tys. zł. Aby zarobić taką sumę odsetek Pan Paweł musiałby trzymać taką kwotę na rachunku w Polbanku niemal rok!

Ostatecznie Polbankowi udało się usunąć możliwość zastosowania „oscylatora” w ostatnich dniach marca. Niestety usunięcie mechanizmu „oscylatora” z systemu banku zostało wykonane w sposób typowo „tymczasowy”, poprzez zablokowanie możliwości wykonywania transakcji z datami weekendowymi. Tym samym klient banku jest zmuszany zgadzać się na to, że transakcje, tylko wewnętrzne, wykonywane są tylko w dni robocze. Mimo, że regulamin prowadzenia konta nie wprowadza takich ograniczeń.

Bankowość elektroniczna, mimo już kilkunastoletniej historii w Polsce, wciąż pozostaje nowym kanałem transakcyjnym i bywa traktowana mniej ufnie, niż tradycyjne kanały bankowości. „Funkcjonalności” jakie udostępniał system Polbanku na pewno nie przysłużą się do wzrostu zaufania do tego typu rozliczeń. Jednak jest jeszcze ważniejszą sprawą, nad którą należałoby się zastanowić, jest bezpieczeństwo pieniędzy zgromadzonych w banku. Czy poprzez tego typu „funkcjonalności” bank nie mógł narazić się na straty finansowe? Co nastąpiłoby w sytuacji, gdyby jego klienci na szerszą skalę zechcieli zastosować opisane w artykule możliwości? Czy nie naraziłoby to na zagrożenie także pieniędzy wszystkich pozostałych klientów banku?

Zastanawiająca jest także opieszałość w reakcji banku na reklamacje przekazywane przez jego klienta. Najprostszym tymczasowym rozwiązaniem sytuacji, które mógł zastosować bank, byłoby zablokowanie działania systemu w czasie weekendu, aby nie narazić się na efekty związane z zastosowaniem „oscylatora”. Tym bardziej, że możliwość takiej blokady daje bankowi regulamin prowadzenia kont. Jednak wtedy bank mógłby być narażony na innego rodzaju zagrożenie – system transakcyjny nie byłby dostępny dla klientów w ciągu weekendu, co na pewno spotkałoby się z ich dużym niezadowoleniem.

Niestety, sposób rozwiązania sytuacji nie wystawia najlepszego świadectwa Polbankowi. Zastosowane rozwiązanie jest typowo tymczasowe i powoduje kolejne ograniczenie funkcjonalności konta. Takie „ułatwianie” życia żadnemu klientowi raczej się nie spodoba.

Przedstawiciele banku nie chcieli na razie komentować całej sprawy. W informacji otrzymanej od Pawła Maliszewskiego, dyrektora departamentu marketingu i PR Polbanku możemy jedynie przeczytać, że „bank prowadzi postępowanie wyjaśniające w ww. sprawie, w związku z czym nie jest możliwe podanie jakichkolwiek informacji z nią związanych”.

Autor: Marcin Dziadkowiak
źródło: Bankier.pl
Imię klienta Polbanku zostało zmienione, dane do wiadomości redakcji Banker.pl