środa, 30 kwietnia 2008

Angielska prasa zachwycona: Lampard to diament, przepraszamy Avrama

mk
2008-05-01, ostatnia aktualizacja 2008-05-01 14:54

Angielska prasa jest wyjątkowo zgodna po środowym półfinale Ligi Mistrzów. Chelsea było wyraźnie lepsze i zasłużyło na awans. Najważniejszymi postaciami spektaklu byli Frank Lampard, noszący żałobę po śmierci matki, Didier Drogba, bezpardonowo zaatakowany przed meczem przez Rafę Beniteza oraz... izraelski trener gospodarzy, Avram Grant.

Zobacz powiekszenie
Fot. Alastair Grant AP
Piłkarze Chelsea cieszą się z pierwszego gola w meczu z Liverpoolem.
SERWISY
Relacja z meczu Chelsea-Liverpool

Liverpool żegnam ciepło - blog Rafała Steca

Z czuba: Finał marzeń w Lidze Mistrzów

"Siedzibą wielkiego angielskiego dramatu nie jest już West End, ale niebieski zakątek zachodniego Londynu. Na gola w takim półfinale czeka się latami, a tu naraz dostaliśmy ich aż siedem" - pisze "Daily Mail".

Dziennik zauważa także błąd sędziego, który - według gazety - powinien podyktować karnego za faul Drogby na Hyypii. "I co z tego, wtedy nie byłoby desperackiego strzału Babela" - konkluduje jednak.

Fani Liverpoolu z pewnością przez ostatnie cztery minuty chcieliby oglądać na boisku Torresa, który swoją dynamiką mógłby jeszcze odmienić losy końcówki.

"The Times" zastanawia się, co się stało z piłkarzami Chelsea w szatni, że po przerwie Chelsea było bliskie upadku. Liverpool przejął inicjatywę, ale głównie przez ulewę i stan boiska mecz stracił na efektowności. "W końcówce drugiej części wydawać się mogło, że obserwujemy mecz z lat 70. Okropna murawa i zdesperowani, słaniający się na nogach gracze" - czytamy w "Timesie".

Postaci meczu: Frank Lampard - diamentowy nadczłowiek

Lamparda zabrakło w sobotnim meczu z Manchesterem United. Umarła jego matka i nikt nie oczekiwał występu tego zawodnika - podobnie w środowym rewanżu Ligi Mistrzów. Lampard trenował jednak w samotności i zagrał, mimo że w piątek odbędzie się pogrzeb matki.

"Co za zawodnik, co za człowiek, co za diament. Krytycy nie mogą go teraz dotknąć. Nie po wczorajszej nocy. Nie po tym karnym. On wygrał, oni przegrali. On stał wielki, oni kulili się gdzieś za jego plecami" - pisze "The Times".

Daily Mail także zauważył niezwykłe poświęcenie pomocnika reprezentacji Anglii: "Już wyjście na boisko musiało wymagać czegoś wielkiego. Wykonanie karnego w sześć dni po śmierci matki wymagało czegoś nadludzkiego. Jak on to zrobił? Pewnie on sam nigdy się nie dowie. Nikt nie mógł go powstrzymać. A już na pewno nie Liverpool" - konkluduje "Daily Mail". "Frank Senior stał tam na Stamford Bridge, uśmiechając się do syna. Bez wątpienia jego matka, Pat, robiła to samo."

Przed meczem Steven Gerrard wręczył Lampardowi bukiet kwiatów, ale ten zachował spokój i nie rozkleił się. Zupełnie inaczej było po golu, kiedy zerwał czarną opaskę z ramienia i ucałował ją.

Postaci meczu: Didier Drogba - seryjny morderca

"Nurek utopił nadzieje Beniteza na kolejny finał" - podsumowuje "The Times". "Nie notoryczny nurek, lecz notoryczny morderca" - uświadamia Benitezowi "Daily Mail". Właśnie tak miał on bowiem nazwać napastnika z Wybrzeża Kości Słoniowej na przedmeczowej konferencji prasowej, mając na myśli, że ma nagranie z kompilacją wszystkich udawanych wywrotek zawodnika.

"Guardian" przypomina, że już w 32. sekundzie wczorajszego meczu Drogba przewrócił się teatralnie po ledwo zauważalnym starciu z Xabim Alonso, ale miała to być zapewne riposta na stwierdzenie hiszpańskiego trenera. Tym bardziej, że potem strzelec dwóch bramek we wczorajszym meczu nie wywrócił się co najmniej przez godzinę. "Benitez powinien zrozumieć, że prawdziwy powód do obaw jest wtedy, kiedy Drogba trzyma się na nogach" - zauważa po meczu "Independent".

Wszystkie gazety wypominają Benitezowi, że widział on wczoraj Drogbę na kolanach jeszcze tylko, kiedy ten celebrował zdobycie bramki wślizgiem, zakończonym blisko ławki trenerskiej Beniteza. Trener Liverpoolu nie dopuszcza jednak możliwości, że fenomenalny występ napastnika może zawdzięczać swojej wypowiedzi: - Nie wydaje mi się, żeby to moje wypowiedzi go podpaliły. Raczej perspektywa gry w finale Ligi Mistrzów. To wystarczająca motywacja - cytuje Hiszpana "Guardian".

"Podobno Rafa Benitez zna odpowiedzi na wszystkie futbolowe pytania. Zimny, londyński deszcz nauczył go jednak czegoś nowego. Nigdy, przenigdy nie próbuj karkołomnych sztuczek PR przeciwko takiemu napastnikowi" - pisze "Daily Mail".

"Guardian" jest bardziej bezpośredni: "Dla Beniteza lepiej byłoby chyba trzymać język za zębami."

"Independent" dodaje, że w perspektywie całego meczu, mając na uwadze grę bez Babela od pierwszej minuty, niezrozumiałe było zdjęcie Torresa i nie wpuszczenie na boisko Croucha: "Czasem trenerowi Liverpoolu udaje się przechytrzyć nawet samego siebie."

Postaci meczu: Avram Grant - podrzutek bez licencji

"Był wyśmiewany, był podrzutkiem. Izraelczykiem, który nie ma prawa zastąpić Jose Mourinho. Tak było na Stamford Bridge, tak było na naszych łamach" - sypie głowę popiołem "Daily Mail". "Teraz musi się to zmienić. I wcale nie tylko dlatego, że dokonał czegoś, co nie udało się Mourinho. Nie tylko dlatego, że pokonał Liverpool w Lidze Mistrzów i dotarł do finału. Nie tylko dlatego, że dał Romanowi Abramowiczowi okazję pochwalić się przed przyjaciółmi, że jego ukochana zabawka jednak działa. Jeśli nawet Mourinho był "tym wyjątkowym", to i tak nie wygląda już tak wyjątkowo w oczach rosyjskiego właściciela Chelsea" - czytamy dalej w "Daily Mail".

"The Times" zauważa, że Avram Grant wcale nie jest trenerem Chelsea. Nie posiada odpowiedniej licencji UEFA. W protokołach meczowych widnieje nazwisko asystenta Mourinho, Stevena Clarka. Podobną sytuację znamy dobrze z boisk Orange Ekstraklasy. "Co, jeśli trener bez uprawnień zdobędzie obydwa wielkie trofea, które są w jego zasięgu? Cóż to za paskudny dowcip dla komisji licencyjnej UEFA. Zapowiadają się dla niej nerwowe dni" - konkluduje "Times".

O trenerze Chelsea w kontekście jego związków z Polską, holocaustem i wizytą w naszym kraju czytaj także tutaj oraz na blogu Michała Pola

Nie ujmując Chelsea... pomógł jej sędzia - blog

Sprawa Fritzla zatacza coraz szersze kręgi

Szymon Gebert
2008-04-30, ostatnia aktualizacja 2008-04-30 14:51
Zobacz powiększenie
Mieszkańcy Amstetten spotykają się na placu, aby wyrazić solidarność z rodziną Fritzlów.
Fot. HEINZ-PETER BADER REUTERS

Nowe wątki pojawiły się w sprawie Josefa Fritzla, ujawniają austriackie media: śledczy badają, czy ma on związek z zabójstwem 17-latki Martiny Posch, której ciało znaleziono nad jeziorem Mondsee. Do prowadzących sprawę zgłosiła się też kobieta, która zeznała, że "jest pewna" iż Fritzl zgwałcił ją w jej własnym domu w 1967 roku.

Zobacz powiekszenie
Fot. HO REUTERS
Josef Fritzl
Zobacz powiekszenie
Fot. HEINZ-PETER BADER REUTERS
Dzieci trzymają świece podczas spotkania solidarności z rodziną Fritzlów. Amstetten, 29 kwietnia.
Zobacz powiekszenie
Fot. HEINZ-PETER BADER REUTERS
Mieszkańcy Amstetten spotykają się na placu, aby wyrazić solidarność z rodziną Fritzlów.
Zobacz powiekszenie
Fot. HO REUTERS
Wąskie korytarzyki w więzieniu w piwnicy
Występująca anonimowo mieszkanka Linzu oskarżyła, na łamach "Oberoesterreichische Nachrichten", Fritzla o to, że zgwałcił ją w 1967 roku.

- Kiedy zobaczyłam w telewizji jego zdjęcie, wiedziałam: "Tak, to on. Te oczy. Po nich go poznałam" - mówiła.

- Owinął ścierkę do naczyń wokół rączki kuchennego noża. Jedno i drugie wziął z mojej kuchni. Przyłożył mi nóż do gardła i powiedział: "Jeśli będziesz krzyczeć, to cię zabiję. Potem mnie zgwałcił. Zanim sobie poszedł, zagroził jeszcze, że mnie zabije, jeśli cokolwiek powiem.

Kobieta wniosła jednak skargę i odbył się proces - informuje agencja APA. Brak jednak informacji o wyroku, szczegółach rozprawy itp. Brak też oficjalnego potwierdzenia słów kobiety. Już wcześniej prokurator prowincji Poelten ujawnił, że akta tej sprawy zostały zniszczone i, że jest to rutynowa procedura po tylu latach. Dodał jednak, że śledczy poszukują zapisów tego procesu w innych dokumentach: sądowych i prokuratorskich.

Fritzl mordercą?

Z kolei agencja Associated Press dowiedziała się w komendzie głównej policji w Górnej Austrii, że ta sprawdza, czy Fritzl mógł mieć coś wspólnego z zabójstwem 17-letniej Martiny Posch, której zwłoki znaleziono nad jeziorem Mondsee. Jedna z gazet austriackich ustaliła, że żona Fritzla miała wtedy gospodę na przeciwległym brzegu jeziora.

Pierwsze spotkanie rodziny

- Rodzina Fritzlów spotkała się razem w naszym szpitalu, gdzie odwiedzili Elisabeth - poinformowała we wtorek wieczorem klinika, w której przebywa córka Josefa Fritzla. Tego samego wieczoru setki mieszkańców małego Amstetten zebrało się na miejskim placu, aby za pomocą świec, wspólnej modlitwy czy po prostu obecności wyrazić solidarność z rodziną, której ojciec przez 24 lata ukrywał, że w piwnicy domu więził własną córkę. Przez cały czas gwałcił ją, urodziła mu siedmioro dzieci.

Członkowie rodziny terroryzowanej przez dekady spotkali się po raz pierwszy w życiu w klinice, gdzie psychiatrzy próbują pomóc im dojść do zdrowia - podają lokalne władze.

Szczegóły tego spotkania pojawiły się w nocy z wtorku na środę podczas konferencji prasowej. Policja oinformowała na niej, że na podstawie testów DNA potwierdzono, że Josef Fritzl jest ojcem swoich wnuków. Emerytowany elektryk przyznał się zresztą do tych zarzutów i współpracuje z policją, gdyż - jak informowała w relacji z sali sądowej austriacka telewizja ORF - "chce dokonać odkupienia grzechów".

- Zadziwiające, jak łatwo udało się dzieciom spotkać i równie zadziwiające, że matka i babcia także mogły ze sobą rozmawiać - powiedział agencji Associated Press dyrektor kliniki Berthold Kepplinger.

Troje dzieci przez lata było więzionych wraz ze swoją matką (a zarazem siostrą) w podziemnym labiryncie i aż do wczoraj nigdy nie spotkało ani trójki swego rodzeństwa, ani babci, którzy mieszkali piętro wyżej. Psychiatrzy z kliniki poinformowali, że piątka dzieci oraz Rosemarie (żona Fritzla) spotkali się po raz pierwszy w niedzielę, gdzie odwiedzili w szpitalu Elisabeth - córkę Josefa Fritzla i matkę jego dzieci.

42-letnia dziś Elisabeth została uwięziona w podziemnym aneksie, który jej ojciec zbudował w rodzinnym domu w Amstetten (małym robotniczym mieście położonym 115 kilometrów na zachód od Wiednia), gdy miała 18 lat.

Testy DNA potwierdziły ponad wszelką wątpliwość, że Fritzl jest ojcem siódemki dzieci, które urodziła w piwnicy Elisabeth. Jedno z nich nie przeżyło porodu - Josef spalił zwłoki w piecu do utylizacji śmieci.

Żona nie była zamieszana

Śledczy poinformowali, że "wstępnie wykluczają" popularną wśród austriackich mediów wersję, zgodnie z którą Rosemarie wiedziała o wszystkim, co działo się w podziemnym labiryncie. Według policji, Rosemarie nie była w żaden sposób zamieszana w koszmarną historię i nie wiedziała o tym, co jej mąż robi każdej w nocy, schodząc do piwnicy.

Rosemarie rozmawiała przed laty ze swoją przyjaciółką Gertudą Baumgarten o dziecku porzuconym w progu jej drzwi. - Powiedziała, że myślała że dziecko jest owocem związku jej córki Elisabeth z kimś z sekty i ona sama nie może się nim zająć, więc Rosemarie zrobiła to za nią. - relacjonowała wcześniejszą rozmowę Baumgarten. Dodała, że pamięta słowa Rosemarie, która miała powiedzieć: "Co możemy zrobić? Musimy przyjąć to dziecko".

- Nigdy nie wiedziała o koszmarze, który rozgrywał się w tym czasie- powiedziała, dodając, że "wierzy, że najwłaściwiej byłoby wziąć linę i powiesić go". - Co za świnia! - powiedziała.

Empatia Amstetten

Poruszona historią z Austrii jest opinia publiczna na całym świecie, ale najbardziej oczywiście samo Amstetten - małe miasto, którego mieszkańcy żyli w przekonaniu, że Fritzlowie to zwykła, dobra rodzina dotknięta tragiczną historią porwanej przez sektę córki. Taką bowiem wersję przez 24 lata przedstawiał ojciec rodziny, który zmusił Elisabeth do napisania kilku listów (jakie następnie przedstawiał mediom), w których ona sama mówi o swoim pobycie wśród sekty.

Mieszkańcy miasta, często znajomi i sąsiedzi Fritzlów, zebrali się w geście solidarności z rodziną na placu w miasteczku, gdzie zapalili setki zniczów i świec.

6 mln zł odszkodowania za spóźniony alarm powodziowy

mm, PAP
2008-04-29, ostatnia aktualizacja 2008-04-29 18:47

Wrocławski sąd przyznał ponad 6 mln zł odszkodowania Przedsiębiorstwu Produkcji Ogrodniczej "Siechnice" z Siechnic (Dolnośląskie), które zostało zalane podczas powodzi w 1997 r. Firma pozwała Skarb Państwa i wojewodę dolnośląskiego za to, że zbyt późno ogłoszono alarm powodziowy, przez co właściciele nie zdążyli ewakuować hodowanych roślin i ponieśli straty.

Zobacz powiekszenie
Fot. Krzysztof Gutkowski / AG
Powódź we Wrocławiu w 1997. Róg ul. Kościuszki i Dąbrowskiego
Powódź w 1997 - zobacz galerię

Zbyt późno poinformowano o zagrożeniu powodzą

Sąd przyznał właścicielom przedsiębiorstwa ponad 6,5 mln zł wraz z odsetkami, liczonymi od października 1997 r.

W uzasadnieniu wyroku sędzia Sławomir Urbaniak podkreślił, że przesądzona została kwestia odpowiedzialności strony pozwanej za to, że nie poinformowała w odpowiednim czasie o zagrożeniu powodziowym. - Dlatego powód nie przeprowadził ewakuacji produkcji, a w konsekwencji poniesione zostały straty w pozwie wyliczone na ponad 15 mln zł - powiedział sędzia.

Sąd wyliczył wysokość szkody spowodowanej zaniechaniem na ponad 6 mln zł. Dodatkowe straty, jakie poniosło przedsiębiorstwo, to m.in. 3 mln zł spowodowane spadkiem cen owoców po powodzi; to jednak, zdaniem sądu, nie ma już związku ze stroną pozwaną i z zaniechaniem ogłoszenia alarmu.

Urbaniak podkreślił też, że istotną dla sprawy była kwestia możliwości ewakuacji. - Biegli wskazali, że przy takich zasobach ludzkich i sprzętowych, przy odpowiednim terminie ogłoszenia alarmu, strona powodowa miała możliwość zapewnić ewakuację tych roślin, była w stanie zapobiec stratom - mówił sędzia.

"Nie wykluczamy apelacji"

Reprezentująca przedsiębiorstwo radca prawny Teresa Kuczerawy powiedziała po ogłoszeniu wyroku, że jest z niego co do zasady zadowolona. - Proces trwał 10 lat i dobrze że wreszcie się kończy. Natomiast co do utraconych korzyści, które nie zostały uznane, nie wykluczamy apelacji - powiedziała Kuczerawy. Radca dodała, że zasądzone odsetki są "spore, bo w sumie to będzie prawie podwójna kwota".

Główne straty, jakie ponieśli przedsiębiorcy z Siechnic, dotyczyły tzw. produkcji w toku. Zalane zostały hodowane tam warzywa, owoce i kwiaty. - Gdyby byli powiadomieni prawidłowo, byliby w stanie przenieść te rośliny na szklarnie, które były niezagrożone. Ostrzeżenia nie było wcale, Siechnice powiadomiono o zagrożeniu dopiero, jak miejscowość już została zalana. Do samego końca zapewniano, że jest to miejscowość wolna od zagrożenia. Dlatego gospodarstwo nie podjęło czynności zabezpieczających - dodała Kuczerawy.

Apelacji nie wyklucza też przedstawiciel wojewody, radca prawny Sławomir Boruch-Gruszecki. Jego zdaniem nie ma pewności, że zalana produkcja nawet po przeniesieniu zostałaby uratowana. - Zostały zalane urządzenia komputerowe sterujące produkcją. Dlatego zostaje problem, czy ta produkcja mogła się utrzymać, nawet po przeniesieniu. Gdyby nawet była ewakuowana, to pozostaje problem, czy można było ją utrzymać - dodał Boruch-Gruszecki.

Wyrok jest nieprawomocny.