wtorek, 17 czerwca 2008

Zmarł ostatni więzień Sonderkommando

Józef Krzyk
2008-06-17, ostatnia aktualizacja 2008-06-17 20:37

- Ludzie przyjeżdżają do Oświęcimia, żeby zobaczyć, ale tego, co tu się stało, nie da się zobaczyć i zrozumieć - mówił nam Henryk Mandelbaum oprowadzając po dawnym hitlerowskim obozie zagłady. Wczoraj zmarł, miał 85 lat.

Zobacz powiekszenie
Fot. Grzegorz Celejewski / AG
- Ludzie przyjeżdżają do Oświęcimia, żeby zobaczyć, ale tego, co tu się stało, nie da się zobaczyć i zrozumieć - mówił nam Henryk Mandelbaum oprowadzając po dawnym hitlerowskim obozie zagłady
Był jednym z nielicznych członków osławionego Sonderkommando - grupy więźniów wykorzystywanej do obsługi krematorium i komory gazowej, któremu udało się przeżyć wojnę. Przez kilkadziesiąt lat zaświadczał o popełnionych przez Niemcach zbrodniach. Opowiadał o nich młodym i starym. W zeszłym roku miałem okazję obserwować, jak jego relację przyjmują goszczący w Polsce niemieccy licealiści. Choć mówił bez emocji, prawie beznamiętnie i unikając wzniosłych słów, zrobił na nich kolosalne wrażenie. Opowiadał o ostatnich chwilach ludzi, których na jego oczach zamykano w rzekomej łaźni, która tak naprawdę była komorą gazową. I o tym, jak minuty później wyciągał ich ciała, by potem spalić je w krematorium. W podobnych okolicznościach w Auschwitz zginęli wszyscy jego bliscy. On sam przeżył dzięki zbiegowi okoliczności. Miał szczęście, bo był młody i silny, a za druty obozu dostał się dopiero pod koniec wojny. Gdy hitlerowcy zarządzili ewakuację więźniów, udało mu się uciec z tzw. marszu śmierci. W Marklowicach niedaleko Jastrzębia Zdroju przechował go w swoim obejściu miejscowy rolnik.

Po wojnie zamieszkał w Gliwicach, był kierowcą taksówki bagażowej, kierownikiem filii w państwowym przedsiębiorstwie handlowym i prowadził hodowlę lisów. Podczas wizyty Benedykta XVI w Oświęcimiu, 28 maja 2006 roku, stał w szeregu byłych więźniów. Jako jedyny nie tylko uścisnął rękę papieżowi, ale ucałował go w oba policzki.

Mówił o sobie, że przeszedł uniwersytet życia. Igor Bartosik, historyk muzeum Auschwitz-Birkenau wspomina go jako osobę o magicznej osobowości i człowieka, który przyciągał do siebie innych jak magnes. Potrafił mówić o sprawach bardzo trudnych w sposób tak czytelny, że każdy mógł to zrozumieć. Nie było w nim złości, mściwości, nikogo nie osądzał. Powtarzał, że nie można mierzyć wszystkich ludzi tą samą miarą, bo każdy jest inny.





Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Henryk Mandelbaum o pobycie w obozie w Oświęcimu: Trafiłem do piekła!

2007-03-20 21:59, aktualizacja: 2007-03-21 11:20:37
14 komentarzy +9 / 0 ocena pozytywna przeczytano: 2142

- Chciałbym Wam opowiedzieć coś lżejszego, łatwiejszego i przyjemniejszego. Mamy tak piękne morze, góry, jeziora i okolice, ale - niestety - muszę Wam opowiedzieć to co wydarzyło się 64 lata temu. Tę tragedię ludzką, która przeszła Oświęcim i Brzezinkę...

Henryk Mandelbaum na UŚ / Zdj. Magdalena MarzecTymi słowami przywitał się ze zgromadzonymi w auli Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego studentami i wszystkimi zainteresowanymi tematyką obozów koncentracyjnych Henryk Mandelbaum, ostatni żyjący w Polsce członek Sonderkommando z KL Auschwitz.

Zanim jednak rozpoczął swoją opowieść, wszyscy zgromadzeni wysłuchali wprowadzenia, jakie wygłosił profesor śląskiej uczelni – Ryszard Kaczmarek, oraz obejrzeli fragment niemieckojęzycznego filmu związanego z przeżyciami Henryka Mandelbauma.[b]
Dlaczego powstało Sonderkommando?
[/b]
Prof. Kaczmarek przybliżył wszystkim zasady działania i funkcjonowania w obozach koncentracyjnych specjalnych grup więźniów, którzy pracowali przy spalaniu zwłok zamordowanych współwięźniów. – Pomysł wprowadzenia współpracy sprawców i ofiar nie był przypadkowy – powiedział profesor. – Został wypracowany w latach 1941 - 1942. Bezpośredni kontakt ofiary ze zbrodniarzem miał - paradoksalnie - straszne konsekwencje dla katów, którzy nie radzili sobie z uczestnictwem w masowych zbrodniach. Oznaczało to, że trzeba było znaleźć racjonalną - z punktu widzenia Niemców - metodę, która by wyeliminowała negatywne konsekwencje oddziaływania zbrodni – dodał.





Pomysł ten wypracowano w 1942 r. w Bełżcu, Sobiborze, Treblince, gdzie stworzono odrębne jednostki żydowskie, które w całości przeprowadzały proces eksterminacji. Początkowo grupy były doraźne. Po wykonaniu powierzonych im zadań były mordowane, likwidowane w całości. Drugim etapem było utworzenie Sonderkommanda jednej narodowości. W kwietniu 1942 r. powstało na terenie KL Auschwitz Sonderkommando złożone z obywateli Słowacji. Zostało wymordowane pod koniec tegoż samego roku. W następnych latach powstawały mieszane grupy z różnych krajów. Z jednej strony miało to w odczuciu niemieckich dowódców negatywne skutki, ponieważ utrudniało porozumiewanie się między członkami Sonderkommanda, a więc utrudniało składne wykonywanie powierzonych im zadań. Z drugiej jednak strony miało w opinii Niemców utrudniać działania wymierzane przeciw III Rzeszy.

– Ten tok myślenia wydaje się jednak chybiony i naiwny – zauważa profesor Kaczmarek – albowiem Niemcy musieli zdawać sobie sprawę, że prędzej czy później, dla zgodnego wykonywania zadań grupa musiała znaleźć „wspólny język – dodaje.


Wstęp do prelekcji H.Mandelbauma wygłosił prof. Ryszard Kaczmarek /Zdj. Magdalena MarzecW roku 1944 r. przy paleniu zwłok nie pracował praktycznie żaden członek SS. W tym też roku Sonderkommando osiągnęło największą liczbę członków w swojej historii w obozie oświęcimskim. Pracowało w nim wówczas 874 więźniów żydowskiego pochodzenia. W „marszu śmierci”, czyli ucieczce przed radzieckimi wojskami, szło ok. 100 członków tej specjalnej formacji. To właśnie w czasie tego marszu udało się uciec Henrykowi Mandelbaumowi.


Trzy godziny



Gość Uniwersytetu Śląskiego urodził się 15 grudnia 1922 r. w Olkuszu. Miał brata i dwie siostry; był najstarszym dzieckiem. Gdy był w wieku 4 lat, rodzina Mandelbaumów przeprowadziła się do Dąbrowy Górniczej. Ojciec, z zawodu był rzeźnikiem. - Ponieważ ludziom źle się powodziło, brali od mojego ojca mięso na kredyt. Z tego kredytu wywiązać się nie mogli i ojciec zbankrutował – rozpoczyna opowieść o swoim tragicznym życiu Mandelbaum.


Jako najstarszy syn, zmuszony był do pomocy w utrzymaniu rodziny. Pracował w kamieniołomach, potem w górnictwie. - Kiedyś nie było tak jak dzisiaj. Wszystko trzeba było robić ręcznie. Jednym słowem ciężka praca była – wspomina pan Henryk.


– Potem przyszła nieszczęsna wojna, przyszli Niemcy, dali trzy godziny
i kazali się spakować. Ale cóż można spakować w trzy godziny, jak się mieszka w jednym miejscu 40, 50 lat? – pytał retorycznie Mandelbaum. – Walizka, to był cały dobytek naszego życia. Rodzina trafiła do getta w Dąbrowie Górniczej. Mandelbaum pracował w firmie remontowo-budowlanej, która zajmowała się m.in. wstawianiem okien, drzwi, kładzeniem tynków. W trakcie pracy nawiązał luźny, bardziej wzrokowy, niż towarzyski kontakt z członkiem SA, który później pomógł mu ukrywać się przed hitlerowcami.


Ucieczka



Rok 1943 rozpoczął się od zarządzenia o przesiedleniu getta. - Ale ja już wiedziałem, że istnieje Oświęcim, bo dzięki pracy miałem do czynienia z ludnością w mieście. Ale rodzinie o tym nie powiedziałem, bo obawiałem się, że będą się martwić, stresować, nie będą mogli spać – wspomina Mandelbaum. Z transportu do głównego getta w Sosnowcu-Środuli pan Henryk uciekł. Wówczas pomocną rękę wyciągnął do niego wcześniej poznany członek SA, który przechował Mandelbauma 6 tygodni na drugim, niewykończonym piętrze swojego domu. Potem zaproszono go do kuchni na kolację. Usłyszał wtedy, że musi poszukać nowego schronienia, bo niezbędne jest wykończenie drugiego piętra.

Mandelbaum szukał schronienia po wsiach. Mieszkał u okolicznych, znajomych rolników, po cztery, pięć dni. Nie mając czym zapłacić, postanowił poszukać w getcie centralnym niepotrzebnych ubrań, by je upłynnić i zrekompensować straty rolnikom.


[b]
Droga do Oświecimia[/b]




W czasie jednej z takich „wycieczek” do getta, czekając na tramwaj został aresztowany. - Podszedł do mnie facet, ubrany fajnie, z takim dużym dogiem. I mnie aresztował. Gdyby nie ten dog, to bym mu na pewno nawiał. Ale myślę tak: – Za duży pies, więc mnie pogryzie – wspomina Mandelbaum.

Uciec się nie udało. Trafił do celi, skąd został przetransportowany do Oświęcimia. - Przyjechaliśmy na zonę. Tam prano odzież i ją dezynfekowano. Czekaliśmy na lekarza dwie godziny. Lekarz oddzielił nas ręką: sześciu w lewo, pozostałą dziesiątkę w prawo – mówi Mandelbaum. – I dzisiaj mogę Państwu powiedzieć co z tymi dziesięcioma zrobiono. Bo jak już pracowałem w Sonderkommando to robili to samo. Prowadzili ich za krematorium, kazali im się rozebrać i strzelali z małej kalibrówki w tył głowy. I z nimi też tak musieli zrobić – przypuszcza pan Henryk.

Trafiłem do piekła - mówił dzisiaj Henryk Mandelbaum studentom UŚ / Zdj. Magdalena Marzec
Przyjemne numery



Pozostałym kazano pójść do magazynu odzieżowego. - Ja byłem ciekawy, jakie dostaniemy te ubrania. Patrzę, jeden dostaje koszulę bez kołnierzyka, drugi spodnie z różnej długości nogawkami. Jak ja będę wyglądał, gdy dostanę takie ubranie? - zastanawiał się dzisiejszy gość. I dodaje: – Jak podszedłem pod to okienko po ubranie, to prosiłem, by mi dali takie ładne, a nie podobne do tych, co otrzymali koledzy niedoli. A mężczyzna z okienka mi w takie obelżywe słowa poszedł, że mi prąd przeszedł po plecach. Długo nie myślałem i go uderzyłem.

– Jak już byliśmy ubrani, poszliśmy tatuować numery. Na lewej ręce każdy musiał mieć numer. Mój numer jest 181970. Ale jak poszedł pierwszy, poszedł drugi, to byłem ciekaw, jak on tatuuje te numery. Ja patrzę, a one takie duże. Może z dwa centymetry. Jak poszedłem do niego, to powiedziałem, żeby mi takie małe numery zrobił, bo jak ja będę wyglądał z takimi dużymi? I zrobił mi takie małe, przyjemne numery.


Trafiłem do piekła!



Następnie trafili do bloku numer 7. Stała w nim beczułka z zupą oraz deska, na której leżały miski. Kiedy Mandelbaum sięgnął po miskę zauważył, że po lewej stronie leżało pełno nieboszczyków. W powietrzu wyczuwało się straszny zapach. - Ciała były posypane chlorem, żeby się tak szybko nie psuły – wyjaśnia Mandelbaum. Później przyszedł Niemiec i z pozostałych sześciu wybrał trzech więźniów i wziął ich do bloku nr 13. To był blok Sonderkommando. - Więźniowie powiedzieli nam, że będziemy spalać zwłoki. Jak to usłyszałem, to sobie pomyślałem: ja będę zwłoki spalać? Nie. No, ale co miałem do powiedzenia? - wspomina więzień Oświęcimia.

Drugiego dnia rano wyszli do pracy. Do krematorium numer 5. - Jak znalazłem się w krematorium numer 5, to na pierwszy rzut oka pomyślałem, że jestem w piekle. Zwłoki, dym, nieboszczyków ciągną, włosy im tną. Za krematorium leżały nagazowane, napuchnięte ciała. My mieliśmy je ciągnąć do dołu. Chcę ich ciągnąć do dołu, a ja mam ich skórę w ręku. Zastanawiałem się co mam robić? Pracować albo nie pracować? Ale uzmysłowiłem sobie, że jak powiem, że nie chce pracować, to nie ma problemu dla SS-manów. Dostanę kulkę w łeb i mnie nie ma. A ja chciałem przeżyć...


Jak opowiadał Mandelbaum, poszedł później do kobiecego komanda, które segregowało ubrania. Wziął koszule po nieboszczyku, podarł je i zrobił sznurek, którym ciągnął zwłoki. Wszystkie zwłoki były napuchnięte, bo leżały cały dzień na słońcu, gdyż nie nadążano w obozie z ich spalaniem.


"Jak świeże bułeczki"



Transporty przychodziły do Oświęcimia w wagonach z całej Europy. Część nie przeżyła tej męczącej drogi. Z tych, którzy przeżyli tylko zdrowych i młodych wybierano do pracy, reszta trafiała od razu do gazu. Mówiono im, że muszą iść do łaźni się umyć, a potem pójdą do pracy.

- No to co mogli ze sobą brać? Zostawiali walizki, brali mydło, pastę do zębów, ręcznik oraz kosztowności jakie mieli ze sobą. I tak szli przez Henryk Mandelbaum na UŚ / Zdj. Magdalena Marzecz lasek do tej kąpieli – wspomina Mandelbaum. - Tam był płot z drewna, o wysokości około 2,5 metra, który zasłaniał dym palonych zwłok. Jak przyszli to tak, jak do łaźni. Były wieszaki, były ławki. Wieszali odzież na hakach i szli się kąpać. A łaźnia wyglądała normalnie. U góry prysznice. Ale jak już było ich dużo, to się miarkowali, że ich jest za dużo do zwykłej kąpieli. Chcieli się cofać. SS-mani lali ich po głowach, tryskała krew. Za każdym transportem jechała karetka z oznaczeniami Czerwonego Krzyża. W nim wieziono cyklon. Wrzucano go przez okna. Ta śmierć trwała od 20 minut do pół godziny. I tak, stojąc, umierali. Tam nie było miejsca, żeby się przewrócić na beton. Mieliśmy później kłopot, bo ludzie się plątali. Strasznie to wyglądało.

- Tragedia. Nie życzę nikomu, największemu wrogowi, żeby to widział, a co dopiero robił. Ale cóż ja miałem robić? Ja chciałem żyć! Walczyłem ze sobą o to przeżycie – dodaje Mandelbaum. - Dziś mogę Wam powiedzieć, że dałem sobie taki testament. Jak przeżyję to opowiem wszystkim co widziałem, co przeżyłem. To była tragedia ludzka. I nasza też. Czekaliśmy na pomoc. Jedna sekunda w Sonderkommando to była godzina. A jedna minuta to by dzień. Żyliśmy nadzieją, że przyjdzie jakaś nadzieja. Rodacy, czy świat nie wiedział o komorach gazowych? Musiał wiedzieć, to nie było pudełko zapałek, które się schowa do kieszeni. Ale nikt nie przyszedł z pomocą. Ginęli młodzi, starzy, kobiety, mężczyźni, dzień i noc, wszystko szło. Jak świeże bułeczki!


2360 na godzinę



W krematoriach 4 i 5 było „tylko” 8 pieców (po cztery w każdym). Dlatego zwłoki palono na stosach. Potem wybudowano krematoria 2 i 3. Miały po piętnaście pieców. - Wyglądały jak zameczki. Nikt, by nie powiedział, że to są krematoria. To wszystko było pod ziemią: łaźnie, rozbieralnie, krematoria. 15 pieców. Do jednego wchodziły 3 osoby. W pół godziny 45 osób, 90 osób za godzinę. Za osiem godzin 720 sztuk, to znaczy osób. Na trzy zmiany 2360. Proszę sobie to wyobrazić. Dzień i noc, dzień i noc. A my co? A my musieliśmy pracować - opowiadał Mandelbaum.


W 1944 r. doszło do buntu pracowników Sonderkommando. Podpalono krematorium. Wszystko było z drewna. Nim przybyła obozowa straż, wszystko spłonęło. SS-mani nie wiedzieli co mają robić. Po rozmowie z komendantem położono wszystkich twarzą do ziemi. Co trzeci został rozstrzelany. Reszta wróciła do pracy.


***

Sala przyjęła wyznania Henryka Mandelbauma brawami. Tragizm przeżyć gościa wywarł olbrzymie wrażenie na wszystkich. Poruszały nie tylko życiowe doświadczenia, ale również ciepło i dobre słowo, które - mimo tych tragicznych opowieści - było obecne w jego wypowiedziach. Historia Henryka Mandelbauma została opisana przez niego samego żywo, obrazowo, a momentami (co może szokować) z humorem. Na zakończenie pan Henryk wyznał: – Co ja mogłem zrobić? Ja chciałem żyć! Ludzie, którzy zginęli w obozach koncentracyjnych będą żyć wiecznie w naszej pamięci. Uczcijmy ich pamięć minutą ciszy...

Kamiński: Komisja ma przegłosować, że byłem łobuzem

awe, alx, PAP
2008-06-17, ostatnia aktualizacja 2008-06-17 14:46

Największy sukces CBA to przełamanie zasady bezkarności na szczytach władzy - uważa szef tej służby Mariusz Kamiński, który zeznając przed sejmową komisją śledczą ds. nacisków władz na śledztwa dotyczące polityków i mediów, zwraca się przede wszystkim - jak sam mówi - do opinii publicznej.

Zobacz powiekszenie
Fot. Sławomir Kamiński / AG
Mariusz Kamiński, szef CBA
Zobacz powiekszenie
Fot. Sławomir Kamiński / AG
Posiedzenie sejmowej komisji ds. nacisków na służby specjalne
Kamiński powiedział we wstępnym oświadczeniu, że ma świadomość, iż komisja "tak naprawdę ma przegłosować, że nadużył władzy i był łobuzem" - dlatego wyraził satysfakcję z możliwości przekazania "jak najszerszej, niezmanipulowanej wiedzy" na temat działalności CBA, z której jest dumny.

"Dziękuję CBA za odwagę"

- Dziękuję funkcjonariuszom CBA za odwagę i determinacje w działaniu - powiedział szef CBA Mariusz Kamiński. Podkreślał on, że wszystkie osoby, którymi zajmowało się CBA - wymienił byłą posłankę PO Beatę Sawicką, byłego ministra SWiA Janusza Kaczmarka, byłego wicepremiera Andrzeja Leppera, byłego ministra sportu Tomasza Lipca, byłego szefa policji Konrada Kornatowskiego i biznesmena Ryszarda Krauzego - były ze szczytów władzy i biznesu i to jest ich wspólny mianownik. Dodał, że Kaczmarek, Lipiec i Kornatowski sprawowali funkcje z rekomendacji PiS, Leppper - był członkiem koalicyjnego rządu, a Krauze - "jedna z najważniejszych postaci z życia publicznego i gospodarczego, jest przyjacielem każdej władzy".

'Nie ruszajcie ludzi ze świecznika"

Chcę zaapelować do komisji o odpowiedzialność, umiar, rozsądek i zważanie na konsekwencje działań komisji z punktu widzenia walki z korupcją na szczytach władzy - powiedział.

Kamiński mówił, że jego zdaniem konsekwencje działań komisji z punktu widzenia zwalczania korupcji są "bardzo dramatyczne". - Jest to bardzo jasny sygnał dla funkcjonariuszy państwa polskiego - nie ruszajcie ludzi ze świecznika, nie ruszajcie ludzi stanowiących elitę biznesową i polityczną tego kraju, niezależnie od tego, jak odważne i rzetelne były wasze działania, będziecie mieli kłopot, prędzej czy później staniecie przed komisją śledczą i będziecie się tłumaczyć, że nie jesteście przestępcami - mówił.

"Jaki sygnał wysyłacie?"

Szef CBA zapytał komisję, jaki "jest sens wzywania w tak szerokim zakresie takiej liczby szeregowych funkcjonariuszy państwa polskiego, szeregowych prokuratorów". - Jaki sygnał wysyłacie? - pytał. - Czy pan chce pytać nas o coś, chciałbym pana dobrze zrozumieć - zapytał przewodniczący komisji Andrzej Czuma (PO). Kamiński odpowiedział, że "jest to tylko i wyłącznie apel".

"Sprawa nie była skręcona"

Nigdy nie miałem poczucia, że sprawa Tomasza Lipca ma być "skręcona" - zapewnił szef CBA

Oświadczył on, że już 10 października 2007 r. prokuratorzy i kierownictwo CBA uznali, że - po wcześniejszych zatrzymaniach w sprawie korupcji w Centralnym Ośrodku Sportu - materiał dowodowy był na tyle obszerny i wiarygodny, że można było formułować zarzuty i nakaz zatrzymania Tomasza Lipca oraz dwóch innych osób (CBA uważało, że można było zatrzymać jeszcze jedną osobę).

Według Kamińskiego, umówiono się, że CBA przyjdzie do prokuratury 12 października po nakazy zatrzymań. Szef CBA mówił, że funkcjonariusze przyszli i dowiedzieli się, że "prokuratorom zabrakło czasu" i nie przygotowali dokumentów. Kamiński zeznał, że skontaktował się z szefową Prokuratury Okręgowej w Warszawie Elżbietą Janicką, która jego zdaniem nie miała orientacji w szczegółach śledztwa i poprosiła CBA o analizę stanu sprawy.

"Zależało nam na dynamice"

Następnie - zeznał szef CBA - kilkakrotnie przekładano termin wystawienia nakazów zatrzymania - z 12 na 15 października, z 15 na 16 października. - 16 października moim funkcjonariuszom powiedziano, że Tomasz Lipiec i inni będą zatrzymani po wyborach -

mówił Kamiński. Dodał, że wówczas postanowił porozmawiać na ten temat z prokuratorem generalnym Zbigniewem Ziobrą.

- Powiedziałem ministrowi Ziobrze, że jest jakiś dziwny paraliż decyzyjny w prokuraturze i żeby się tym zainteresował. Pan minister obiecał, że spotka się ze mną, gdy wróci do Warszawy, bo był w swoim okręgu wyborczym. Spotkał się ze mną po wyborach - zeznawał Kamiński.

Według niego po wyborach dalej przenoszono termin zatrzymania - z 22 na 23 października, aż 23 października powiedziano w prokuraturze, że 24 października będą zarzuty dla Lipca i Arkadiusza Ż., co w końcu nastąpiło. - Nakazy wystawiono na 25 października, gdy CBA dokonała zatrzymań - dodał.

Kamiński podkreślał, że CBA zależało na utrzymaniu dynamiki trwających od początku października zatrzymań i "ciągłego efektu zaskoczenia przeciwnika" w sprawie korupcji w COS. "- Bo osoby podejrzewane o korupcję są naszym ustawowym przeciwnikiem - tłumaczył szef CBA.

"Stosowane były różne techniki operacyjne"

Nikt mnie nie namawiał do opóźnień w sprawie zatrzymania Tomasza Lipca, absolutnie nic takiego nie miało miejsca - powiedział we wtorek przed sejmową komisją śledczą ds. nacisków szef CBA Mariusz Kamiński. Pytanie o ewentualne namowy szefa CBA lub funkcjonariuszy Biura w sprawie opóźnień zatrzymania Lipca zadał Arkadiusz Mularczyk z PiS.

Mieczysław Łuczak z PSL pytał, czy decyzja o zatrzymaniu Tadeusza M. na dziedzińcu ministerstwa sportu była słuszna - Czy ta decyzja oficera prowadzącego, mimo że w tym czasie nie było mowy o ministrze Lipcu, nie była przedwczesna; czy nie zaciekawiło kogoś, do kogo zmierza z pieniędzmi ten, który je przyjął - dopytywał Łuczak.

Kamiński odpowiedział, że ma pełne zaufanie "do profesjonalizmu i uczciwości oficera, który na miejscu kierował akcją" - Nie mam żadnych podstaw, żeby sądzić, że doszło do jakiegoś zaniechania - dodał.

Odnosząc się do kwestii, czy w śledztwie w sprawie COS były stosowane podsłuchy, szef CBA powiedział, że "stosowane były różnego typu techniki operacyjne; (...) były stosowane techniki operacyjne również bardziej zaawansowane".

Kamiński dodał, że w sprawie dotyczącej COS "zwiększano liczbę prokuratorów w związku z ilością wątków jakie w sprawie się pojawiały".