czwartek, 23 października 2008

Być jak Piłsudski

Marcin Wojciechowski
2008-10-21, ostatnia aktualizacja 2008-10-23 09:13
Zobacz powiększenie
Za prezydentem Lechem Kaczyńskim rozmawiają roześmiani prezydent Rumunii Traian Basescu (po lewej)i prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew. Kuluary konferencji ''Odpowiedzialna energia dla odpowiedzialnych partnerów'', Wilno, 11 października 2007 r.
Fot. Tomasz Wawer / AG

- Gdyby nie sukces Muzeum Powstania Warszawskiego, Lech Kaczyński byłby dziś politycznie nikim - mówi strateg wyborczy PO. Współpracownik prezydenta: - Dotrzymaliśmy słowa. To, że przy okazji zarobiliśmy na tym politycznie, nie jest niczym złym

Zobacz powiekszenie
Fot. Wojciech Olkuśnik / AG
ZOBACZ TAKŻE

Co ma zrobić by był Twoim prezydentem? Złóż życzenia prezydentowi! | Przeczytaj życzenia internautów



Sopot, lata 70. Lech Kaczyński wyjeżdża z Warszawy, by zostać doktorantem na Wydziale Prawa Uniwersytetu Gdańskiego. Zrobił to dlatego, bo ani on, ani jego brat Jarosław nie dostali się na aplikację sędziowską ani prokuratorską, o które zabiegali po studiach prawniczych w Warszawie.

Nie wiadomo, czy odmówiono im z powodu braku miejsc, czy z innych względów. Bracia wydawali się tym zasmuceni, bo chcieli robić karierę prawniczą.

- Później uznałem to za szczęśliwą okoliczność - Lech Kaczyński mówił trzy lata temu w wywiadzie rzece "O dwóch takich co ". Gdyby nie odmowa aplikacji, to prawdopodobnie on i jego brat zostaliby PRL-owskimi sędziami lub prokuratorami, z których tak często lubią się dziś naigrywać.

Prezydent powinien być mężem stanu - o. Jacek Prusak dla Gazety Wyborczej



Piknik na 1 maja

Gdy Lech Kaczyński przybył w listopadzie 1971 r. do Sopotu, minął niespełna rok od rozruchów grudniowych na Wybrzeżu. - Przywitano mnie tam zrazu niezbyt miło jako warszawiaka - opowiada dzisiejszy prezydent.

Na uczelni nie mówi się wiele o Grudniu '70, bo wykładowcami są ludzie z całej Polski, którzy obserwowali je z boku, z pozycji widza. Młodzi naukowcy nie kontestują rzeczywistości. Bardziej niż tragedia stoczniowców zajmuje ich dyskusja o podziale Polski na wielkie regiony, co miało być politycznym pomysłem Edwarda Gierka na decentralizację.

- Po raz pierwszy zobaczyłem polityczną dyskusję z perspektywy regionu, a nie całego kraju, ojczyzny, tak jak się dyskutowało w naszym rodzinnym domu - mówi Kaczyński.

Przyszły prezydent zamieszkuje w specjalnym skrzydle akademika dla doktorantów. Przez pierwszych pięć lat w Trójmieście obraca się głównie wśród prawników. Dopiero gdy pozna żonę, zacznie wchodzić w inne środowiska.

Na pytanie, jak wspomina tamte czasy - początek lat 70. - Lech Kaczyński odpowiada: - Bardzo miło.

Trudno to sobie wyobrazić, biorąc pod uwagę dzisiejsze wypowiedzi prezydenta, ale nie widział nic złego w tym, by pójść na pochód pierwszomajowy.

- 1 maja był piknikiem, na który chodziłem także i ja - mówi prezydent. - Spotykałem się z kolegami, choć uważali mnie za opozycjonistę. Nieprzyjście niczym nie groziło. Ale przyjście zapowiadało miłe spotkanie towarzyskie. Kończyło się zwykle w jakimś mieszkaniu. Po raz ostatni poszedłem w 1976 r.

Miesiąc później doszło w Radomiu i Ursusie do tzw. wydarzeń czerwcowych. Znowu robotnicy starli się z władzą.

Lech Kaczyński przyznaje, że chodził też na otwarte zebrania partyjne, bo "tam się decydowały różne ważne sprawy uczelni". Po raz ostatni był na czymś takim w 1979 r. Dziś, słuchając Lecha Kaczyńskiego, można odnieść wrażenie, że zawsze stał po właściwej stronie, nie przeżywał wahań, nie popełniał błędów, niezłomnie walczył o Polskę.

Okazuje się jednak, że kiedyś świat wcale nie był dla niego czarno-biały. W wywiadzie rzece tak charakteryzuje swój światopogląd w latach 70.: - Ja byłem niepodległościowym, wierzącym w Boga, ale jednak socjalistą. Socjalizmu oduczyła mnie dopiero "Solidarność". Przede wszystkim byłem jednak niepodległościowcem, bo wierzyłem w niepodległość jako cel, chociaż nie wiedziałem, jak do niej dotrzeć.

Jeszcze bardziej miękko mówi o przynależności innych ludzi do PZPR: - Prawica tego nie lubi. Ja nie odczuwam wielkich emocji z tego powodu. Ale za ludźmi, którzy wykorzystywali udział we władzy dla dominowania nad innymi, nie przepadam.

Z osób poznanych w Gdańsku bardzo ciepło wspomina swoją studentkę Jolantę Konty - później żonę Aleksandra Kwaśniewskiego. Jej męża też zresztą wspomina dość miło.

Pradziadek w carskiej armii

Słowo "niepodległość" w sensie piłsudczykowskim jest kluczem, by zrozumieć fascynacje historyczne i polityczne Lecha Kaczyńskiego. Choć zarazem widać, jak te fascynacje zostały zniekształcone przez chęć przypodobania się prawicowemu elektoratowi w czasie kampanii wyborczej i w ciągu prawie trzech lat jego prezydentury.

Prezydent - tak jak jego brat - twierdzi, że w duchu niepodległościowym zostali wychowani przez rodziców. Ale losy ich rodziny były skomplikowanie niemniej niż innych polskich rodzin w ostatnich stuleciach.

Pradziadek Lecha Kaczyńskiego - Jasiewicz - był na przełomie XIX i XX w. carskim pułkownikiem. Zginął na Syberii w czasie rewolucji październikowej. Brzmi to paradoksalnie, zwłaszcza wobec lustratorskich i antyrosyjskich zapędów PiS. Może dlatego ten epizod jest raczej wyciszany, choć można się go doczytać w starszych wywiadach obu braci.

Dziadek Kaczyńskich ze strony matki jeszcze przed wojną mieszkał na Żoliborzu. Należał do Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Było to sztandarowe przedsięwzięcie lewicowej inteligencji chcącej budować tanie, nowoczesne domy, gdzie obok siebie mogliby mieszkać ludzie różnych klas, bez względu na wykształcenie czy zamożność.

Dziadek Jasiewicz mieszkał w tym samym domu co po wojnie Jacek Kuroń. Ale prezydent Kaczyński dziadka nie pamięta, bo zmarł, gdy Lech i Jarosław mieli dwa lata.

Dziadek ze strony ojca - Kaczyński - był urzędnikiem kolejowym na Kresach. Do Warszawy trafił po 17 września, ostrzeżony przez przysłanego przez Sowietów zawiadowcę stacji. Ucieczka przez zieloną granicę z Brześcia do Generalnej Guberni uchroniła go przed wywózką na Syberię. Dziadek Kaczyński świetnie mówił po rosyjsku, kończył jeszcze rosyjskie gimnazjum, a jego żona fascynowała się kulturą rosyjską.

Rosyjskie korzenie prezydenta i jego brata są zresztą głębsze. Żona ich dziadka ze strony matki - Franciszka - pochodziła z okolic Odessy, dziś ukraińskiej, wówczas największego rosyjskiego portu nad Morzem Czarnym. Brat ojca Franciszki przeszedł z katolicyzmu na prawosławie i został wysokim carskim urzędnikiem.

Rodzina patrzyła niego dwuznacznie. Z jednej strony zdradził polskie korzenie, z drugiej zaszedł bardzo wysoko. Jego potomkowie nadal żyją na Ukrainie, choć sądzono, że rodzina nie przeżyła czystek stalinowskich.

Gdy Lech Kaczyński został prezydentem, udało się odnaleźć jego dalekich krewnych pod Odessą. Doszło nawet do spotkania rodzinnego po dziesięcioleciach bez żadnego kontaktu.

Pytania o Powstanie

Prezydent niechętnie mówi jednak o tej części rodzinnej biografii. Nie jest tajemnicą, że spojrzenie na historię bliźniaków Kaczyńskich ukształtowała ich matka Jadwiga. W czasie okupacji była nastolatką. Za młoda, żeby należeć do AK, działała w Szarych Szeregach. Okupację spędziła częściowo w Warszawie, a w większej części w Starachowicach, u rodziny.

Wbrew temu, co można by sądzić z licznych wypowiedzi prezydenta, nie brała udziału w Powstaniu Warszawskim. Utożsamiała się jednak z nim w pełni, gorliwie umacniała jego legendę, opowiadała o nim dzieciom, żyła mitem Powstania już po wojnie. To ona przekazała go dzieciom jako legendę bez skazy, którą trzeba pielęgnować za wszelką cenę.

Jej mąż Rajmund Kaczyński, który w Powstaniu był, walczył na Mokotowie i dostał za to order Virtuti Militari, miał do Powstania stosunek znacznie bardziej krytyczny. To typowe dla wielu powstańców, którzy mimo własnego heroizmu nie mogą przejść obojętnie wobec liczby ofiar, kolosalnych zniszczeń, cierpień ludności cywilnej, często niechętnej powstańcom - zwłaszcza pod koniec walk - i całkowitego politycznego fiaska Powstania.

Ojciec prezydenta głośno stawiał takie pytania i nie miał na nie jednoznacznej odpowiedzi. Dla matki Powstanie to świętość i koniec.

Na kształtowanie się świadomości historycznej prezydenta Kaczyńskiego wielki wpływ mieli także kuzyni - Tomaszewscy, mieszkający po wojnie na Saskiej Kępie - którzy też byli w AK, Powstaniu Warszawskim, stanowili wzór do naśladowania dla obu bliźniaków. Udział kuzynów w konspiracji był głębszy niż rodziców prezydenta, ale to kolejna rodzinna tajemnica.

Prezydent, muzeum i muzealnicy

Próbowałem się dowiedzieć, dlaczego i kiedy prezydent Kaczyński postanowił tak mocno zaangażować się w budowę Muzeum Powstania Warszawskiego. Nie ma tu prostej odpowiedzi.

On i brat żyli mitem Powstania od dzieciństwa. Ale prezentowana przez prezydenta wizja, że było ono celowo przemilczane - nawet po 1989 r. - pomniejszane, bagatelizowane, nie jest prawdziwa. To nieprawda, że muzeum nie powstawało, bo ktoś je celowo blokował. Winna jest raczej naiwność, bierność, brak wiary w sukces tego przedsięwzięcia, błędy popełnione przez poprzednie zarządy stolicy.

Decyzję o budowie muzeum władze miasta podjęły już na początku lat 90. poprzedniego wieku. Miało powstać w budynku na wpół zrujnowanej przedwojennej siedziby Banku PKO przy ul. Bielańskiej, koło Placu Teatralnego. Była to ważna powstańcza reduta w centrum miasta. Ale Warszawa podpisała niekorzystną umowę z inwestorem, który okazał się oszustem bez gotówki, choć obiecywał, że zbuduje muzeum za własne pieniądze.

Przez ponad 10 lat budowa muzeum nie posunęła się ani o krok. Projekt przy ul. Bielańskiej był szalenie kosztowny. Miasta nie było stać, by odsunąć inwestora i wziąć na siebie tak wielkie koszty. W dodatku sprawę utrudniała źle skonstruowana umowa. Słowem, wszyscy chcieli dobrze, ale wyszło jak zwykle - jak to w Polsce.

Decyzja, że Lech Kaczyński ma wejść do wielkiej polityki, zapadła po dymisji rządu AWS w 2001 r. Trampoliną do przyszłej prezydentury kraju miało być stanowisko prezydenta Warszawy.

Jednym z haseł, pod którymi Kaczyński ruszył do walki o prezydenturę stolicy, była budowa muzeum na 60. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Zostały niecałe trzy lata. Wielu osobom wydawało się to nierealne.

- Potrzebny był duży projekt. Chcieliśmy pokazać, że można. I dotrzymaliśmy słowa. To, że przy okazji zarobiliśmy na tym politycznie, nie jest niczym złym. Każdy z innych polityków miał taką szansę, ale z niej nie skorzystał. Niech teraz mają pretensje do siebie - mówi mi polityk blisko pracujący z Kaczyńskim przy budowie Muzeum Powstania.

Tempo prac było ogromne. Należało znaleźć nową lokalizację, poprzednia była zbyt droga i trudna do odzyskania. Padło na starą gazownię na Woli należącą do miasta. Obiekt był ruiną. Jego zagospodarowanie wydawało się nierealne, ale prace ruszyły z kopyta.

- Po pierwsze, uwierzyliśmy, że można. Po drugie, mieliśmy pełne wsparcie prezydenta Kaczyńskiego. Po trzecie, byliśmy młodzi i pełni zapału - mówi jeden z "muzealników", bo tak w PiS określa się polityków, którzy wyrośli wokół budowy muzeum.

Dziś - porozrzucani po różnych instytucjach - są swoistą gwardią przyboczną prezydenta Kaczyńskiego. Oni zawdzięczają sukces w polityce temu, że postawił na nich. On jest im wdzięczny, że wykonali karkołomne zadanie, które wyniosło Kaczyńskiego do prezydentury. - Nie wierzyłem, że projekt muzeum się uda. Szczerze mówiąc, mało kto w to wierzył - mówi znany warszawski radny.

Muzealnicy jeździli po świecie, oglądali nowoczesne muzea, zaprojektowali ekspozycję, która ma niewiele wspólnego z tradycyjnym muzeum. Są tu repliki samolotów, kanały, którymi można przejść, mnóstwo elementów interaktywnych, fotooptikon ze zdjęciami z Powstania i okupacji, specjalna sala o Powstaniu dostosowana do poziomu przedszkolaków. Nie ma tego w żadnym innym polskim muzeum.

Mimo prawicowego nastawienia twórców muzeum ekspozycja jest dość obiektywna. Nie ma tam dzielenia polskich jednostek w czasie II wojny światowej na formacje lepsze i gorsze, słuszne i niesłuszne. W Muzeum można się dowiedzieć o szlaku bojowym i roli Armii Berlinga. Razi może jedynie to, że wojskowa i polityczna klęska Powstania jest wyeksponowana minimalnie. Cała uwaga skupiona jest na heroizmie powstańców i mieszkańców stolicy.

- Gdyby nie sukces Muzeum, Lech Kaczyński byłby dziś politycznie nikim - mówi mi strateg wyborczy PO. - To jego kapitał, na którym będzie jechał jeszcze bardzo długo. Co z tego, że budowaliśmy w stolicy mosty i drogi, skoro ludziom bardziej do serca przemawia Powstanie.

Gdy 1 sierpnia 2004 r. uroczyście otwierano Muzeum, Lech Kaczyński mógł z dumą powiedzieć, że to on miał rację i dotrzymał słowa. Potrafił też podzielić się sukcesem z ówczesnym prezydentem RP Aleksandrem Kwaśniewskim, który uczestniczył we wszystkich oficjalnych imprezach 60. rocznicy wybuchu Powstania.

Przywracanie pamięci i elementarnej sprawiedliwości

Sukces Muzeum sprawił, że PiS zrozumiał, jak ważną rolę w świadomości Polaków odgrywa historia. Stąd pomysł polityki historycznej. - To nie jest koniunkturalizm. My w to naprawdę wierzymy - mówi polityk PiS.

Ze wsparcia dla prawicowej polityki historycznej Lech Kaczyński - już po wyborze na głowę państwa - uczynił jeden z głównych tematów swojej prezydentury. Prezydent - na tle brata czy IPN - realizuje ją stosunkowo miękko, głównie poprzez zmianę polityki odznaczeń i orderów. Jej symbolem jest order Orła Białego dla Anny Walentynowicz i małżeństwa Gwiazdów, czyli dawnych liderów "Solidarności", którzy dziś są w ostrym konflikcie z Lechem Wałęsą i resztą środowiska.

Prezydent tłumaczył, że przez lata byli "niedoceniani, zapomniani, a zaszczyty i zasługi spijali inni". Chodzi głównie o środowisko Komitetu Obrony Robotników. Paradoks polega na tym, że obaj bracia Kaczyńscy współpracowali z nim bardzo blisko, wręcz z niego wyrośli. Dopiero później ewoluowali w stronę prawicy.

Mimo licznych kontrowersji - zarzutów o mordowanie Żydów, napady rabunkowe na mieszkańców - Lech Kaczyński nie wahał się osobiście odsłonić pomnika "Ognia", niepodległościowego watażki z Podhala. Nie przyznał za to orderu Orła Białego Adamowi Michnikowi - wniosek w tej sprawie pozostawiła kapituła z czasów Kwaśniewskiego.

- Była w kancelarii dyskusja na ten temat. Prezydent był gotów przyznać Michnikowi inny wysoki order Polonia Restituta, ale w świetle stałych ataków "Gazety Wyborczej" na głowę państwa było to niemożliwe - mówi współpracownik prezydenta.

O ile Kaczyński zarzucał Kwaśniewskiemu, że odznaczał tysiące ludzi, często z partyjną przeszłością, to teraz stosuje podobną politykę - tylko w drugą stronę. Odznaczenia dostają weterani AK, NSZ, lokalni działacze "Solidarności" i innych organizacji podziemnych, duchowni wspierający opozycję. Prezydent nazywa to "przywracaniem pamięci i elementarnej sprawiedliwości".

Ważnym elementem polityki historycznej jest także fobia antyniemiecka. - To raczej domena brata prezydenta, ale rzeczywiście Lech Kaczyński także nie ma dobrego stosunku i zrozumienia dla procesu pojednania polsko-niemieckiego - mówi były doradca głowy państwa. - W dodatku część współpracowników dostarcza mu, czasem nawet na siłę, dowodów na poparcie tezy, że Berlin ma wciąż złe zamiary wobec Warszawy i Kaczyńskiego osobiście.

Tak było ze słynną sprawą satyrycznego komentarza o kartoflu w niemieckim dzienniku, z którego zrobiono skandal polityczny.

Pod prąd: Ukraina i Izrael

Są jednak dziedziny, w których prezydent nie ulega podszeptom doradców sugerujących mu zaostrzenie konfrontacyjnej polityki historycznej wobec sąsiadów. Na pewno takim przykładem jest Ukraina.

Na początku prezydentury Lech Kaczyński nie odwołał polsko-ukraińskiej uroczystości pojednania w Pawłokomie, wsi na Rzeszowszczyźnie, gdzie poakowski oddział podziemia wymordował wiosną 1945 r. kilkuset ukraińskich mieszkańców.

- Urzędnicy IPN i część polityków z naszego zaplecza do ostatniej chwili przekonywali, żeby wycofać się z tej uroczystości - mówi prezydencki minister. - Zrobić tam ekshumację, ile było dokładnie ofiar. Połączyć to z inną uroczystością ku czci polskich ofiar UPA. Ale Lech Kaczyński postawił na swoim, choć mogło to nas kosztować utratę politycznego poparcia.

Tak samo było w tym roku, gdy prezydent zrezygnował z nagłaśniania 65. rocznicy rzezi wołyńskich, za co część prawicy ma do niego pretensje do dziś.

Tak samo konsekwentnie jak z Ukrainą prezydent prowadzi politykę zbliżenia i współpracy z Izraelem, gdzie jego dwie wizyty okazały się wielkim sukcesem, podobnie jak tegoroczne obchody 65-lecia powstania w getcie warszawskim.

Piłsudczyk czy endek profesorski

Próbowałem się dowiedzieć, jaki prezydent ma stosunek do historii prywatnie, gdy jego wypowiedzi nie są filmowane ani nie udziela wywiadów. Nie było to łatwe.

- Moim zdaniem Lech Kaczyński był i jest piłsudczykiem - mówi współpracownik, zajmujący się raczej polityką zagraniczną. - Stąd zrozumienie dla roli Ukrainy, Kaukazu, niepodległej Białorusi, gotowość dzielenia się naszym doświadczeniem z tymi krajami. Typowe nawiązanie do żywej w obozie piłsudczykowskim idei prometejskości.

- Ja bym go raczej zaklasyfikował do nurtu endecji profesorskiej - mówi inna osoba z Kancelarii Prezydenta, na co dzień związana z polityką wewnętrzną. - Prezydent myśli w kategoriach narodowych, ale bez nacjonalizmu, bez żadnych fobii, agresji, bez dyskryminacji wobec jakiejkolwiek mniejszości czy wyznania.

Czy przywiązuje dużą wagę do historii? Tu wśród moich rozmówców panuje całkowita zgoda - ogromną. Żyje nią, lubi o niej rozmawiać, wracać, oceniać, ma własne teorie i zdanie np. w sporze Piłsudskiego z endecją. Jest po stronie marszałka, jest gotów usprawiedliwić przewrót majowy, ale zarazem krytycznie ocenia dalszą ewolucję polityki sanacyjnej (patrz ramka).

Podobno przełomowym punktem w prezydenturze Lecha Kaczyńskiego była zeszłoroczna klęska PiS w wyborach parlamentarnych.

- Wcześniej prezydent był gotów stać w cieniu, oddawać pole bratu i tylko włączać się w te dziedziny, których Jarosław nie lubi, np. politykę zagraniczną. Nie interesowało go za bardzo, jak się zapisze w historii - mówi współpracownik prezydenta.

Od niespełna roku Lech Kaczyński myśli o tym, jak samodzielnie zapisać się w historii na wypadek, gdyby nie wygrał walki o drugą kadencję. Dlatego postawił cały swój autorytet w walce o rozmieszczenie tarczy antyrakietowej w Polsce, dlatego nie podpisał traktatu lizbońskiego, dlatego grozi, że będzie wetował kolejne ustawy rządu Donalda Tuska.

- Gdyby premierem był jego brat, traktat lizboński dawno byłby podpisany. Przecież to oni go wynegocjowali - mówi polityk PO specjalizujący się w polityce zagranicznej. Nie wszystkie decyzje prezydenta wynikają więc z pryncypiów czy wizji historii i przyszłości. Niektóre są podyktowane emocjami i bieżącą walką polityczną.

A z którym z bohaterów historycznych utożsamia się prezydent? - Chyba chciałby, żeby porównywano go do Piłsudskiego. Tak pojmuje swoją rolę. Jest przekonany, że do pewnych rzeczy nie może dopuścić, niezależnie od ceny, którą za to zapłaci - mówi poseł PiS bywający w pałacu prezydenckim.

Czy prezydent czuje, że mimo takich intencji niektóre jego zachowania stają się groteskowe? Że jest raczej marną kopią Piłsudskiego. - W ten sposób nie będę z panem rozmawiać! Historia oceni Lecha Kaczyńskiego, a nie pan - mój rozmówca ucina dyskusję.

Złoty słabnie w oczach

Mirosław Kuk , Monika Krześniak 23-10-2008, ostatnia aktualizacja 23-10-2008 01:48

Ponad pół miliona Polaków, którzy zadłużyli się w walutach obcych, ma powód do bólu głowy. Tracący na wartości złoty sprawia, że zaczynają spłacać większy dług, niż zaciągnęli

autor zdjęcia: Seweryn Sołtys
źródło: Fotorzepa
autor zdjęcia: Seweryn Sołtys
źródło: Fotorzepa
Raty pożyczek zaciągniętych we frankach drastycznie rosną. W przypadku kredytu na 300 tys. zł, zaciągniętego rok temu na 30 lat, rata miesięczna jest teraz wyższa o prawie 200 zł.
źródło: Rzeczpospolita
Raty pożyczek zaciągniętych we frankach drastycznie rosną. W przypadku kredytu na 300 tys. zł, zaciągniętego rok temu na 30 lat, rata miesięczna jest teraz wyższa o prawie 200 zł.

Zaledwie w ciągu kilkudziesięciu godzin od poniedziałku rano do środy wieczorem złoty stracił na wartości 27 groszy w stosunku do euro i prawie 25 groszy do franka. To spadek o 6 – 9 proc. Tyle można oszczędzić na lokatach bankowych przez... rok.

To fatalna informacja dla posiadaczy kredytów zaciągniętych w walutach obcych. Ten, kto rok temu wziął kredyt hipoteczny (na 30 lat) o wartości 300 tys. zł nominowany we frankach, płaci teraz ratę o blisko 200 zł wyższą niż przed rokiem. Nadal jednak jest ona niższa niż w przypadku kredytu złotowego zaciągniętego w tym samym czasie. By raty się zrównały, frank musiałby kosztować 3,12 zł.

Najwięcej tracą jednak ci, którzy brali kredyty w sierpniu, gdy kurs franka wynosił 2 zł. Ich rata jest teraz o jedną czwartą wyższa niż w momencie zaciągnięcia pożyczki.

Kredytowy problem dotyczy kilkuset tysięcy Polaków. Z danych NBP wynika, że pożyczki spłaca 1,2 mln osób. Ocenia się, że po kredyty walutowe sięgnęła połowa kredytobiorców. W sumie ich dług sięga 87 mld zł. To trzy razy więcej niż rynkowa wartość Telekomunikacji Polskiej SA.

Euro po 3,81 zł, frank szwajcarski wyceniany na 2,56 zł oraz słabnące waluty Rosji i Węgier to skutek kryzysu globalnego, coraz bardziej dotykającego gospodarki rozwijające się.

Rządy naszych sąsiadów podejmują działania, które mają osłabić wpływ kryzysu na ich gospodarki. Nie ratuje to jednak ich walut, których wartość dramatycznie spada. Wraz z nimi traci złoty.

Węgierski Bank Centralny w obronie forinta postanowił wczoraj drastycznie podnieść główną stopę procentową – o 3 pkt proc., do 11,5 proc. Decyzja ta jednak niewiele pomogła – forint umocnił się na chwilę i tylko o nieco ponad 1 proc. Od początku października stracił do euro ponad 15 proc.

Perspektywy dla złotego też są nie najlepsze. – Oceniając szybkość, z jaką osłabił się złoty w ciągu ostatnich dni, nie można wykluczyć nawet scenariusza, w którym euro kosztować będzie 4 zł – mówi Robert Beange, analityk JP Morgan.

Rentowność polskich obligacji wzrosła do poziomu nienotowanego od 2004 r., odzwierciedlając niechęć inwestorów do pożyczania rządowi pieniędzy. Na dodatek coraz trudniej o kredyt, zwłaszcza we frankach szwajcarskich.

Rzeczpospolita

Michnik ma prawo być hipokrytą

Andrzej Zybertowicz 23-10-2008, ostatnia aktualizacja 23-10-2008 04:24

Więzienny okres biografii Adama Michnika jest instrumentem wykorzystywanym przez niego, by osoby o innych poglądach spychać w dyskusji do narożnika – pisze socjolog w oświadczeniu, którego nie miał okazji odczytać przed sądem apelacyjnym w Warszawie

Andrzej Zybertowicz w sądzie
autor zdjęcia: Jerzy Dudek
źródło: Fotorzepa
Andrzej Zybertowicz w sądzie
autor zdjęcia: Mirosław Owczarek
źródło: Rzeczpospolita

Wysoki Sądzie! Retoryka powoda i jego pełnomocnika jest pełna logicznych błędów. Wykażę to. Biorąc udział w debacie publicznej, w dzienniku „Rzeczpospolita”, syntetycznie zinterpretowałem sposób myślenia jednej z postaci życia publicznego. Okazało się, że postać ta nie chce przyjąć do wiadomości tego, co jej zachowania faktycznie komunikują opinii społecznej. Postać ta – powód Adam Michnik – miast ku argumentom, zwróciła się do radcy prawnego Piotra Rogowskiego, tym samym zamieniając spór publicystyczny w grę prawniczą, w konfrontację zasobów materialnych.

Pokażę za chwilę, że moja wypowiedź dla dziennika „Rzeczpospolita” była zwykłym głosem w debacie publicystycznej i gdyby powód sam siebie nie oszukiwał, rzecz sprowadziłaby się do normalnej dyskusji między reprezentantami dwóch punktów widzenia.

Proszę, by Wysoki Sąd stanął po stronie wolnej debaty, a nie po stronie debaty skonfigurowanej w obronie aktualnie lansowanych świętych krów!

Zabrałem głos w debacie publicystycznej na temat problemu lustracji dziennikarzy. Wyraziłem się krytycznie o jakości argumentacji zwolenników poglądu, który uważam za nietrafny. Czyż nie na krytyce polega istota debat publicystycznych? Debaty toczy się przecież po to, by wykazać uchybienia w sposobie myślenia strony przeciwnej.

W wypowiedzi, która – za sprawą powoda – stała się przedmiotem uwagi Sądu Rzeczpospolitej Polskiej, wskazałem, że Adam Michnik posługuje się publicznie stylem argumentacji, który chociaż perswazyjnie bywa efektywny, to jest jednak bezpodstawny logicznie i merytorycznie. Ten styl argumentacji lapidarnie ująłem słowami: „Adam Michnik wielokrotnie powtarzał: ja tyle lat siedziałem w wiezieniu, to teraz mam rację”.

Dlaczego uznałem, że te słowa adekwatnie, choć skrótowo, interpretują (parafrazują) postawę mentalną typową dla Michnika? Obszerną argumentację zawiera złożona przez mego pełnomocnika „Odpowiedź na pozew”. To jedno zdanie, które zbulwersowało naczelnego Wyborczej, stanowi moją parafrazę sposobu myślenia powoda. Nie jego prywatnego sposobu myślenia, ale postawy wielokrotnie demonstrowanej publicznie. Oceniłem tę postawę jako niewłaściwą, bo odwołującą się do strategii wykluczania z dyskusji osób inaczej myślących – wykluczania ze względu na pewne okoliczności ich biografii. Czy moja interpretacja ma dla powoda Michnika wydźwięk krytyczny (lub, jak chce pełnomocnik powoda, dyskredytujący)? Tak, ta interpretacja jest dla powoda niekorzystna. Ale na tym polega istota polemik, że krytykując oponentów, pokazujemy wadliwość ich sposobu myślenia.

Czy wcześniejsze wypowiedzi Adam Michnika dawały faktyczne podstawy do przypisania mu takiego wadliwego – nie tylko w mej ocenie – sposobu myślenia? W obszernej odpowiedzi na pozew oraz późniejszych pismach procesowych przedstawiłem liczne argumenty pokazujące, że tak było. Tymczasem sąd okręgowy kompletnie zignorował wszystkie przedłożone dowody.

Oczywiście, w każdej debacie istnieje pewien margines błędu związany z typową dla języka naturalnego niejednoznacznością wypowiedzi. Nie musi to debaty zrywać – jeśli tylko strony wykazują minimum dobrej woli i wzajemnego szacunku. I tu mamy problem. Wzajemny szacunek wymaga przyjęcia założenia, że nasz oponent jest istotą ludzką tego samego gatunku, co my i że w debacie posiada takie same uprawnienia. Założenia, że obie strony mogą kwestionować swoje sposoby myślenia.

Dlaczego w sprawę został zaangażowany sąd orzekający w imieniu Rzeczpospolitej? W mojej ocenie stało się tak, gdyż powód Michnik od lat zachowuje się jak osoba pragnąca być nie tyle uczestnikiem debaty publicznej (bo wtedy – o zgrozo! – staje się on taką samą istotą ludzką, jak inni uczestnicy debaty), ale pełnić rolę REGULATORA debaty publicznej w Polsce. Powód Michnik chciałby orzekać, kto jest godzien tego, by z nim polemizować, a czyje głosy zasługują na przemilczenie lub nawet ukaranie.

Dopóki powodowi udawało się taką regulację prowadzić, dzięki nieformalnemu wpływowi na świat mediów (działo się tak mniej więcej do ujawnienia sprawy Lwa Rywina), nie było potrzeby sięgania po instrumenty sądowe. Gdy jednak przestrzeń debaty w Polsce poszerzyła się znacząco, gdy głos Gazety Wyborczej utracił rangę, jaką posiadał w latach 90., wtedy powód Michnik (ongiś – symbol walki o wolność słowa) sięgnął po inne środki. Po pozwy, po adwokackie sztuczki, po finansową presję wobec osób krytykujących środowisko Gazety.

Powody, dla których Adam Michnik w ostatnich latach zaprzecza swojej dawnej – ongiś chlubnej – misji, dlaczego zachowuje się w sposób zaprzeczający wartościom, o które (jak chcielibyśmy wierzyć) kiedyś walczył, pozostawiam jego biografom.

Dla badacza-socjologa kontakt – w trybie obserwacji uczestniczącej – z polskim sądownictwem jest pouczający. Oto wygłaszając przed sądem okręgowym mowę końcową, reprezentant powoda Adama Michnika mec. Piotr Rogowski, wypowiada rzecz niebywałą. Mówi: „Nikt nie ma prawa w debacie publicznej dokonywania parafraz”. Bzdura to piramidalna – bowiem w mediach codziennie dokonuje się tysięcy parafraz. Gdyby słowa te potraktować poważnie, tj. gdyby pełnomocnik powoda był w Polsce źródłem prawa, okazałoby się, że żyjemy w oceanie codziennego, masowego bezprawia. To szokujące, że prawnik pracujący nie tylko przecież dla osoby Adama Michnika, ale dla środowiska medialnego Agory i „GW”, mógł w ogóle wypowiedzieć taką bzdurę.

Sąd okręgowy tego nie dostrzega, nie reaguje, a pozwany, który swoje ostatnie słowo już wygłosił, nie ma głosu. Być może jest standardem procedury sądowej, że sędzia nie musi ani nie ma w zwyczaju odnosić się do każdego absurdu, jaki jest wygłaszany przez którąś ze stron, jednak dla badacza uformowanego w kulturze akademickiej jest to sytuacja co najmniej zadziwiająca.

Ale mec. Rogowski bzdury nie tylko wypowiada, on je zapisuje. W „Piśmie procesowym” z 24 lipca 2007, s. 4, mamy akapit: „Nigdy jednak nie twierdził Adam Michnik, że skoro tyle lat siedział w więzieniu, to teraz ma rację. Nigdy nie używał takiego zwrotu, celem wsparcia swoich argumentów lub racji. Przywołane rzekome cytaty z powoda, tak skrupulatnie zgromadzone na potrzeby procesu, potwierdzają natomiast, że Adam Michnik nigdy, nie tylko wielokrotnie, ale nawet raz, nie sformułował takiej wypowiedzi, jaką kłamliwie i bezpodstawnie przypisał mu pozwany Zybertowicz”.

Co najmniej cztery miejsca tej wypowiedzi urągają zdrowemu rozsądkowi i logice.

1) Sądowi okręgowemu przedłożyłem nie „rzekome cytaty”, ale cytaty poprawnie udokumentowane nie tylko precyzyjnymi zapisami bibliograficznymi, ale także potwierdzonymi kserokopiami. Autentyczność żadnego z tych cytatów nie została przez stronę powodową zakwestionowana. Poza tym, skoro cytaty zostały „skrupulatnie zgromadzone”, to jak mogą być rzekome? Czy istniałby sens mówić o Piotrze Rogowskim: „rzekomy radca prawny”, „rzekomy pełnomocnik Adama Michnika”? Dlaczegóż zatem mec. Rogowski mówi o „rzekomych cytatach” – czy nie dlatego, że obawia się, iż na podstawie tych cytatów można jednak sposób myślenia powoda interpretować tak, jak to uczyniłem?

2) W sytuacji, gdy powód Michnik jest autorem setek tekstów i wykładów, tylko dysponując zapisem tych wszystkich wypowiedzi, można by ewentualnie prawdziwie ustalić, że powód czegoś nie powiedział. Skoro takiej analizy nie wykonano, to w sposób logicznie poprawny pełnomocnik powoda może co najwyżej napisać, że powód Adam Michnik twierdzi, iż czegoś nie powiedział; powód przy tym może się mylić (z wiekiem przecież zawodzi nas pamięć), może też kłamać.

3) Z kolejnym błędem logicznym mamy do czynienia, gdy mec. Rogowski pisze, że „Przywołane (...) cytaty z powoda (...) potwierdzają (...), że Adam Michnik nigdy, nie tylko wielokrotnie, ale nawet raz, nie sformułował takiej wypowiedzi, jaką kłamliwie i bezpodstawnie przypisał mu pozwany Zybertowicz”. Tu błąd logiczny jest tak rażący, że aż przykro go wypominać. Przecież z faktu, że w danym koszyku jabłek nie ma ani jednego zgniłego jabłka, logicznie w żaden sposób nie wynika, że zgniłych jabłek nie ma w ogóle; że nie ma ich w innych koszykach.

4) Na gruncie wywodu mec. Rogowskiego równie logicznie bezpodstawne jest przypisywanie mi, że pewną wypowiedź (dokładniej pewien sposób myślenia, pewien komunikat skierowany do opinii publicznej) przypisałem powodowi Michnikowi kłamliwie. Bowiem nawet gdyby moja interpretacja postawy Michnika byłaby nietrafna, z tego wcale logicznie nie wynika, że jest ona kłamliwa. Mogłem przecież po prostu się mylić.

Podsumujmy ten fragment argumentacji: jeden krótki akapit, a w nim co najmniej cztery błędy rzeczowe i logiczne.

Mec. Rogowski w swoich pismach procesowych nie przedstawia racjonalnej, logicznie poprawnej argumentacji, ale narrację emocjonalno-perswazyjną. Dlaczego tak czyni? Czyżby dlatego, że słabo ocenia kompetencje logiczne polskich sędziów?

Także Adam Michnik traktuje logikę w sposób nonszalancki. Oto przykład.

W tekście o eleganckim tytule: „Zła przeszłość i psy gończe, czyli odpieprzcie się od Wałęsy” (GW, 5-6 lipca 2008, s. 12 –14) czytamy: „Przez pewien czas byłem dość blisko z Lechem Wałęsą. Starałem się wspierać jego mit. Ale nawet wtedy, gdy byłem z nim w ostrym sporze, spoglądałem nań z podziwem. Myślałem: uczciwy krętacz, prawdomówny kłamczuch. (...) To wy [autorzy książki o kontaktach Wałęsy z SB – dop. AZ] kłamiecie. W całej tej opowieści o Lechu Wałęsie, którą powtarzacie, choćby to wszystko naprawdę się wydarzyło, mimo to jest to nieprawda” (s. 14; wyróżn. AZ).

Czytając te słowa, powiemy: to nielogiczne. Jeśli coś się wydarzyło, to gdy o tym mówimy, stwierdzamy prawdę. Ale pamiętajmy, to tylko publicystyka. Błędne byłoby dosłowne traktowanie słów dziennikarza Michnika. Licentia poetica dozwala, by w literaturze, publicystyce zasady logiki traktować w sposób luźny. Gdybyż jednak owa licentia poetica kończyła się na publicystyce! Niestety tak nie jest. Zobaczmy, co powód mówił przed sądem. Cytuję protokół z rozprawy 10 października 2007.

„Takiej zbitki ’siedziałem w więzieniu to teraz mam rację’ nigdy nie używałem, bo to bez sensu. Takich przewag moralnych sobie nie przypisywałem, że skoro siedziałem w więzieniu, to coś mi się należy z tego tytułu, jakieś stanowiska, premie, nagrody nic takiego sobie nie przypisywałem.

Natomiast przypisywałem innym ludziom np. Janowi Nowakowi Jeziorańskiemu, Władysławowi Bartoszewskiemu, którzy dzięki swoim moralnym zasługom mają większe prawo do formułowania pewnych ocen na temat samych siebie i innych ludzi. Sobie takiego prawa nadwyżkowego nigdy nie przypisywałem” (s. 2; wyróżn. AZ; interpunkcja protokołu).

Widać logiczną ułomność tej wypowiedzi. Najpierw A. Michnik twierdzi, że pewna zbitka myślowa jest „bez sensu”, że „bez sensu” jest przypisywanie pewnych przewag moralnych. Za chwilę jednak okazuje się, że nie jest to bez sensu, bowiem niektórym, szczególnie zasłużonym postaciom, takie przewagi można przypisywać. Nie jest zatem odrzucona sama zasada – w pierwszym zdaniu jakoby „bez sensu”; okazuje się, że ważny jest stopień zasług. I tylko wielka skromność A. Michnika powoduje, że nie stawia on siebie w jednym szeregu z wymienionymi postaciami.

Na tym jednak rozbrat z logiką powoda Michnika się nie kończy. Na s. 3 protokołu czytamy jego słowa: „Albo ktoś coś mówi albo nie mówi. Nie wiem, co to znaczy ‘dawać do zrozumienia’”.

Oto intelektualista A. Michnik, autor licznych książek, dyskutant o dużym doświadczeniu, twierdzi, że nie wie, iż normalna komunikacja międzyludzka cechuje się m.in. tym, że pewnych rzeczy nie mówi się wprost, że istnieją aluzje, sugestie, podpowiedzi, insynuacje. Jak udokumentowałem odpowiednimi cytatami w piśmie procesowym z dnia 14 listopada 2007 (notabene zawarte tam argumenty także nie zostały wzięte pod uwagę przez sąd okręgowy), powód w swoich publicznych wypowiedziach wielokrotnie nie tylko sam posługiwał się samą frazą „dać/dawać do zrozumienia”, nie tylko w lot chwytał to, co inni dawali do zrozumienia, ale wielokrotnie sam dawał do zrozumienia, sugerował, mówił aluzyjnie itd.

Wysoki Sąd pozwoli, że – jako pozwany, broniący się przed bezpodstawnymi zarzutami – pochylę się nad zagadką psychologiczną, jaką są te słowa A. Michnika. Rozumienie motywów działania innych ludzi potrzebne jest nie tylko w życiu codziennym, jest niezbędne także w praktyce działań wymiaru sprawiedliwości. Z tego m.in. powodu, że ważne jest, byśmy odróżniali działanie w dobrej wierze od działania na gruncie wiary złej.

Jakimi motywami mógł kierować się Adam Michnik, gdy przed sądem RP na pytanie zadane w kontekście jednej z jego wypowiedzi wypowiada szokujące: „Nie wiem, co to znaczy ‘dawać do zrozumienia’”? Czy w tym momencie mówi to, co myśli? Czy może kłamie? Czy raczej kpi sobie z sądu? Po prostu udaje idiotę? Ma przejściowe zaćmienie umysłu? A może odpowiadając na pytania pozwanego (przypomnę, że p. sędzina Jaworska uchyliła całą serię moich pytań stawianych powodowi, zmierzających do ustalenia, czy u źródeł pozwu nie leży jakieś nieporozumienie?), jest tak zestresowany, że nie zauważa, iż kompromituje się jako intelektualista i twórca?

Można by też przyjąć, że powód przed sądem w swoim sumieniu (które, jak wiemy, jest dla Polaków niczym wzorzec z Sevres) nie kłamał, ale tak się zapalił do walki z pozwanym Zybertowiczem, że wypowiedział wygodną dla siebie w danym momencie bzdurę, nie zauważając, że kompromituje się jako intelektualista i jako człowiek odpowiedzialny. Jeśli odrzucimy niepochlebną dla Adama Michnika hipotezę, że świadomie wprowadził w błąd sąd okręgowy, to musimy rozpatrzyć inne możliwości. Jednak możliwości te wyglądają równie niekorzystnie dla powoda, co hipoteza, że po prostu świadomie wprowadził sąd w błąd. Jeśli bowiem powód nie okłamał sądu i przed sądem nie żartował, to może po prostu oszukuje sam siebie. Samooszukuje się aż poza granice racjonalności i dobrego smaku.

W roku 1992 ukazała się książka „Jajakobyły: Spowiedź życia Jerzego Urbana” (Warszawa: BGW, s. 261). W książce tej Urban zamieścił tekst sporządzonej dla gen. Jaruzelskiego notatki z marca 1989. Urban relacjonuje w notatce swoją rozmowę: „Rozpocząłem ją od przekazania Michnikowi, że generał Jaruzelski z uwagą i szacunkiem śledzi jego publiczne wypowiedzi na rzecz porozumienia, które cechuje umiar i realizm. Michnik nie taił zadowolenia. Powiedział, że on [tj. Adam Michnik – AZ] i np. Kuroń mogą bez lęku o depopularyzowanie się wśród opozycji, bez osłonek popierać porozumienie, gdyż mają za sobą prawie 10 lat więzienia, a to im daje niezależność i siłę polityczną”.

Nie jest wiadome, by Adam Michnik kiedykolwiek podważał wiarygodność tych słów Jerzego Urbana. Wiadomo natomiast, że utrzymuje z Urbanem stosunki przyjazne. Należy zatem uznać notatkę za wiarygodną. Przytoczona w niej wypowiedź Michnika pokazuje to, co dla wielu obserwatorów publicznych zachowań tej postaci jest jasne od dawna: więzienny okres biografii Michnika stanowi dla niego ważny instrument w grach politycznych; instrument wykorzystywany, by osoby o innych poglądach spychać w dyskusji do narożnika. Gdyby tak nie było, dlaczegóż by powód Michnik dziesiątki razy przy okazji i zupełnie bez okazji uświadamiał słuchaczom fakt swoich uwięzień? Przypominam, że szybka, przeto dość powierzchowna, kwerenda na potrzeby odpowiedzi na pozew wskazała co najmniej 70 sytuacji, gdy powód przywołał – w tekstach, wystąpieniach, dyskusjach – fakt swoich uwięzień w PRL – niezależnie od tego, jaki był kontekst rozmowy. A jednak, gdy mu się publicznie takie postępowanie przypomni, zachowuje się, jakby była mowa o kimś innym. Tymczasem: de te fabula narratur, powodzie Michnik!

Orzeczenie sądu okręgowego narusza zasady wolności słowa. Dlaczego tak uważam? Prof. Marek Safjan, b. prezes Trybunału Konstytucyjnego napisał niedawno: „Jak wiadomo, wolność słowa nie oznacza wolności dla każdej treści, w każdych okolicznościach. Ale też wszelkie ograniczenia wolności słowa muszą opierać się na możliwie precyzyjnie sformułowanych kryteriach, a wątpliwości co do pojawiających się ograniczeń wolności słowa należy interpretować na korzyść swobody wypowiedzi” (Newsweek Polska, 4 maja 2008, s. 32).

Gdyby sędzina Jaworska nie prowadziła procesu w sposób stronniczy, zrozumiałaby, że wypowiedziane przeze mnie w „Rzeczpospolitej” słowa stanowią po prostu jedną z dopuszczalnych interpretacji sposobu myślenia powoda Michnika i że przy rzetelnym podejściu spór mógłby toczyć się najwyżej odnośnie tego, w jakim stopniu jest to interpretacja trafna. Na rzecz zasadności mojej interpretacji przytoczyłem udokumentowane, publicznie i niezależnie ode mnie wyrażone, opinie dwóch osób: publicysty Piotra Gajdzińskiego (artykuł w miesięczniku Odra) oraz opinię Zbigniewa Klocha, profesora UW oraz Instytutu Badań Literackich PAN, wyrażoną w publikacji naukowej.

Sąd okręgowy nie wziął pod uwagę tych argumentów. Jak jednak można było w tej sprawie nie dostrzec tych wątpliwości, o których pisał prof. Safjan, to tylko Bóg – i ewentualnie mec. Rogowski – wiedzieć raczą.

Kłopot nie w tym, że powód Adam Michnik już dawno się pogubił. Zdaniem wielu osób już od lat nie rozumie swojego kraju ani roli, jaką faktycznie odgrywa w Polsce. Pora, by wreszcie sam odkrył to, do czego przed samym sobą nie chce się przyznać. Pora, by zrozumiała to ta część środowiska Gazety Wyborczej, która nie jest jeszcze doszczętnie zaślepiona i cyniczna. Największy kłopot nie w tym, że w swoje pogubienia Adam Michnik wciąga swoje środowisko. Największy kłopot nawet nie w tym, że ofiarą tych pogubień środowisko GW czyni sporą część opinii publicznej. Nieszczęściem jest to, że za pomocą takich samych sztuczek retorycznych, w istocie propagandowych, powód Michnik pragnie posłużyć się także wymiarem sprawiedliwości w demokratycznej Polsce. Gdyby okazało się, że taka próba jest skuteczna – tak, to już byłoby nie do zniesienia.

Jak pisał amerykański dziennikarz Ambrose Bierce, hipokryta „to osoba sławiąca cnoty, których nie szanuje i ciągnąca korzyści z udawania, że jest tym, czym pogardza” [2]. Kłopot z Adamem Michnikiem polega m.in. na tym, że nie chce on publicznie się przyznać do swoich regulatorskich ambicji, że udaje kogoś innego. Pisząc o stosunku „Wyborczej” do książki o Lechu Wałęsie, jeden z komentatorów wskazuje: „W całej sprawie mieliśmy do czynienia ze stężeniem hipokryzji typowym dla kampanii nienawiści organizowanych przez «Gazetę Wyborczą» w minionych latach. W imię walki z oszczerstwami – rzucano oszczerstwa, w imię walki z nienawiścią – usiłowano zaszczuć myślących inaczej. Gdyby zaś spróbować wyłuskać racjonalne ziarno owych ataków, należałoby przyjąć, że o pewnych sprawach i osobach całej prawdy mówić nie wolno, gdyż zaszkodzi to naszemu wizerunkowi, a ogólnie jest niepedagogiczne”.

Pan Michnik jako osoba prywatna ma prawo być hipokrytą. Także dziennikarze Wyborczej mają prawo być hipokrytami. Może to wybór strategii zachowania uznanej za najbardziej korzystną. To niemiłe, gdy taka przypadłość dotyka środowisko osób niegdyś dzielnych. Jednak hipokryzja staje się prawdziwie nieznośna dopiero wtedy, gdy pojawia się przystrojona w majestat Rzeczypospolitej, gdy staje się narzędziem walki z inaczej myślącymi oraz ośmielającymi się swoje widzenie spraw polskich głosić publicznie.

Prawda nie jest czymś, na co Adam Michnik jest obojętny, on uczestniczy w uzurpacji prawdy. Ale to marzenie o hegemonii, która swej propagandowej sile pragnie dostarczyć jeszcze sankcji prawnej, jest dla Polski niebezpieczne. Od Wysokiego Sądu zależy, czy włączy się do tego – mało szlachetnego – przedsięwzięcia uzurpacji.

Wykazaliśmy, że najwyraźniej mamy do czynienia z samooszukującym się człowiekiem, który nie chce przyjąć do wiadomości tego, kim faktycznie się stał i co faktycznie komunikuje (czyli daje do zrozumienia) swoimi publicznymi zachowaniami. Człowiek ten, wynajął radcę prawnego, który za pomocą quasi-logicznych argumentów uruchomił maszynerię polskiego sądownictwa dla rozstrzygnięcia osobistego utrapienia swojego klienta.

Wybitny filozof Richard Rorty mawiał: „Zatroszczmy się o wolność, a prawda i dobro zatroszczą się o siebie same”. Zazwyczaj myśl ta rozumiana jest następująco: jeśli stworzymy warunki instytucjonalne, w których różne interpretacje rzeczywistości będą mogły swobodnie ze sobą konkurować, ścierać się, wzajemnie korygować i precyzować, to i inne wartości, na których nam zależy będą mogły się rozwijać.

Kończąc, zwracam się do Wysokiego Sądu, by stanął po stronie wolności i szans na poszukiwanie prawdy, a nie po stronie fobii człowieka, który oszukuje siebie samego tak bardzo, iż utracił zdolność odróżniania dobra od zła oraz prawdy od nieprawdy.

Proszę, by Wysoki Sąd stanął po stronie logiki, nie po stronie perswazyjnej propagandy.

By stanął po stronie wolnej debaty, a nie po stronie debaty skonfigurowanej w obronie aktualnie lansowanych świętych krów.

By stanął po stronie badacza, któremu procesy wytaczają magnaci medialni i byli agenci, a nie po stronie posiadaczy pudeł rezonansowych, którym nie wystarcza hegemonia w przestrzeni komunikacji medialnej, którzy chcieliby swoje wpływy rozciągnąć na świat wolnej myśli i badań naukowych. Gazeta Wyborcza może napisać każdą bzdurę, posłużyć się każdą techniką propagandową. Ani to miłe, ani dobre dla Polski, ale można nauczyć się z tym żyć.

Adam Michnik może wyobrażać sobie na swój temat, co mu się żywnie podoba. W wolnym społeczeństwie nikomu nie można odebrać prawa do bycia postacią kuriozalną. Upadek dawnego autorytetu jest smutny, ale da się z tym żyć. Radca prawny Piotr Rogowski może przed sądami Rzeczypospolitej sięgać po każdą sztuczkę – bez krępowania się regułami logiki; nie jest to eleganckie, ale pewnie adwokaci postępują tak przed sądami wszystkich krajów świata. Prawdziwie nieznośna sytuacja następuje jednak dopiero wtedy, gdy awersję wobec logiki, gdy lekceważenie rzeczowych argumentów, gdy pogardę dla prawa pozwanego do rzetelnego procesu wykazują osoby, którym Rzeczpospolita powierzyła cząstkę swego majestatu – sędziowie.

Jest to sytuacja nieznośna, bowiem gdy tak się staje, wątpić musimy nie tylko w podstawy demokratycznego państwa prawa – wtedy nasze wątpienie sięga pytania o wartość Polski i polskości.

Autor jest socjologiem, profesorem Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, specjalizuje się w socjologii wiedzy oraz zakulisowych wymiarach życia społecznego. Powyższy tekst jest oświadczeniem, którego autor nie zdążył wygłosić (sąd dał mu do dyspozycji tylko 5 minut) na rozprawie 15 października 2008 z powództwa Adama Michnika przeciw Andrzejowi Zybertowiczowi. Podczas tej rozprawy sąd apelacyjny zatwierdził wyrok, zgodnie z którym Zybertowicz ma przeprosić naczelnego „GW” za słowa: „Michnik wielokrotnie powtarzał: »ja tyle siedziałem w więzieniu, to teraz mam rację«”. Socjolog zapowiedział, że będzie się odwoływał do Trybunału w Strasburgu.
Rzeczpospolita