Marcin Wojciechowski
2008-10-21, ostatnia aktualizacja 2008-10-23 09:13

Za prezydentem Lechem Kaczyńskim rozmawiają roześmiani prezydent Rumunii Traian Basescu (po lewej)i prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew. Kuluary konferencji ''Odpowiedzialna energia dla odpowiedzialnych partnerów'', Wilno, 11 października 2007 r.
- Gdyby nie sukces Muzeum Powstania Warszawskiego, Lech Kaczyński byłby dziś politycznie nikim - mówi strateg wyborczy PO. Współpracownik prezydenta: - Dotrzymaliśmy słowa. To, że przy okazji zarobiliśmy na tym politycznie, nie jest niczym złym
ZOBACZ TAKŻE
- Słonik na szczęście (22-10-08, 16:29)
- Prezydent ma 3 lata (22-10-08, 16:04)
- Król jest nagi (20-10-08, 11:00)
- Trzy lata dla brata (20-10-08, 11:00)
SERWISY
Co ma zrobić by był Twoim prezydentem? Złóż życzenia prezydentowi! | Przeczytaj życzenia internautów
Sopot, lata 70. Lech Kaczyński wyjeżdża z Warszawy, by zostać doktorantem na Wydziale Prawa Uniwersytetu Gdańskiego. Zrobił to dlatego, bo ani on, ani jego brat Jarosław nie dostali się na aplikację sędziowską ani prokuratorską, o które zabiegali po studiach prawniczych w Warszawie.
Nie wiadomo, czy odmówiono im z powodu braku miejsc, czy z innych względów. Bracia wydawali się tym zasmuceni, bo chcieli robić karierę prawniczą.
- Później uznałem to za szczęśliwą okoliczność - Lech Kaczyński mówił trzy lata temu w wywiadzie rzece "O dwóch takich co ". Gdyby nie odmowa aplikacji, to prawdopodobnie on i jego brat zostaliby PRL-owskimi sędziami lub prokuratorami, z których tak często lubią się dziś naigrywać.
Prezydent powinien być mężem stanu - o. Jacek Prusak dla Gazety Wyborczej
Piknik na 1 maja
Gdy Lech Kaczyński przybył w listopadzie 1971 r. do Sopotu, minął niespełna rok od rozruchów grudniowych na Wybrzeżu. - Przywitano mnie tam zrazu niezbyt miło jako warszawiaka - opowiada dzisiejszy prezydent.
Na uczelni nie mówi się wiele o Grudniu '70, bo wykładowcami są ludzie z całej Polski, którzy obserwowali je z boku, z pozycji widza. Młodzi naukowcy nie kontestują rzeczywistości. Bardziej niż tragedia stoczniowców zajmuje ich dyskusja o podziale Polski na wielkie regiony, co miało być politycznym pomysłem Edwarda Gierka na decentralizację.
- Po raz pierwszy zobaczyłem polityczną dyskusję z perspektywy regionu, a nie całego kraju, ojczyzny, tak jak się dyskutowało w naszym rodzinnym domu - mówi Kaczyński.
Przyszły prezydent zamieszkuje w specjalnym skrzydle akademika dla doktorantów. Przez pierwszych pięć lat w Trójmieście obraca się głównie wśród prawników. Dopiero gdy pozna żonę, zacznie wchodzić w inne środowiska.
Na pytanie, jak wspomina tamte czasy - początek lat 70. - Lech Kaczyński odpowiada: - Bardzo miło.
Trudno to sobie wyobrazić, biorąc pod uwagę dzisiejsze wypowiedzi prezydenta, ale nie widział nic złego w tym, by pójść na pochód pierwszomajowy.
- 1 maja był piknikiem, na który chodziłem także i ja - mówi prezydent. - Spotykałem się z kolegami, choć uważali mnie za opozycjonistę. Nieprzyjście niczym nie groziło. Ale przyjście zapowiadało miłe spotkanie towarzyskie. Kończyło się zwykle w jakimś mieszkaniu. Po raz ostatni poszedłem w 1976 r.
Miesiąc później doszło w Radomiu i Ursusie do tzw. wydarzeń czerwcowych. Znowu robotnicy starli się z władzą.
Lech Kaczyński przyznaje, że chodził też na otwarte zebrania partyjne, bo "tam się decydowały różne ważne sprawy uczelni". Po raz ostatni był na czymś takim w 1979 r. Dziś, słuchając Lecha Kaczyńskiego, można odnieść wrażenie, że zawsze stał po właściwej stronie, nie przeżywał wahań, nie popełniał błędów, niezłomnie walczył o Polskę.
Okazuje się jednak, że kiedyś świat wcale nie był dla niego czarno-biały. W wywiadzie rzece tak charakteryzuje swój światopogląd w latach 70.: - Ja byłem niepodległościowym, wierzącym w Boga, ale jednak socjalistą. Socjalizmu oduczyła mnie dopiero "Solidarność". Przede wszystkim byłem jednak niepodległościowcem, bo wierzyłem w niepodległość jako cel, chociaż nie wiedziałem, jak do niej dotrzeć.
Jeszcze bardziej miękko mówi o przynależności innych ludzi do PZPR: - Prawica tego nie lubi. Ja nie odczuwam wielkich emocji z tego powodu. Ale za ludźmi, którzy wykorzystywali udział we władzy dla dominowania nad innymi, nie przepadam.
Z osób poznanych w Gdańsku bardzo ciepło wspomina swoją studentkę Jolantę Konty - później żonę Aleksandra Kwaśniewskiego. Jej męża też zresztą wspomina dość miło.
Pradziadek w carskiej armii
Słowo "niepodległość" w sensie piłsudczykowskim jest kluczem, by zrozumieć fascynacje historyczne i polityczne Lecha Kaczyńskiego. Choć zarazem widać, jak te fascynacje zostały zniekształcone przez chęć przypodobania się prawicowemu elektoratowi w czasie kampanii wyborczej i w ciągu prawie trzech lat jego prezydentury.
Prezydent - tak jak jego brat - twierdzi, że w duchu niepodległościowym zostali wychowani przez rodziców. Ale losy ich rodziny były skomplikowanie niemniej niż innych polskich rodzin w ostatnich stuleciach.
Pradziadek Lecha Kaczyńskiego - Jasiewicz - był na przełomie XIX i XX w. carskim pułkownikiem. Zginął na Syberii w czasie rewolucji październikowej. Brzmi to paradoksalnie, zwłaszcza wobec lustratorskich i antyrosyjskich zapędów PiS. Może dlatego ten epizod jest raczej wyciszany, choć można się go doczytać w starszych wywiadach obu braci.
Dziadek Kaczyńskich ze strony matki jeszcze przed wojną mieszkał na Żoliborzu. Należał do Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Było to sztandarowe przedsięwzięcie lewicowej inteligencji chcącej budować tanie, nowoczesne domy, gdzie obok siebie mogliby mieszkać ludzie różnych klas, bez względu na wykształcenie czy zamożność.
Dziadek Jasiewicz mieszkał w tym samym domu co po wojnie Jacek Kuroń. Ale prezydent Kaczyński dziadka nie pamięta, bo zmarł, gdy Lech i Jarosław mieli dwa lata.
Dziadek ze strony ojca - Kaczyński - był urzędnikiem kolejowym na Kresach. Do Warszawy trafił po 17 września, ostrzeżony przez przysłanego przez Sowietów zawiadowcę stacji. Ucieczka przez zieloną granicę z Brześcia do Generalnej Guberni uchroniła go przed wywózką na Syberię. Dziadek Kaczyński świetnie mówił po rosyjsku, kończył jeszcze rosyjskie gimnazjum, a jego żona fascynowała się kulturą rosyjską.
Rosyjskie korzenie prezydenta i jego brata są zresztą głębsze. Żona ich dziadka ze strony matki - Franciszka - pochodziła z okolic Odessy, dziś ukraińskiej, wówczas największego rosyjskiego portu nad Morzem Czarnym. Brat ojca Franciszki przeszedł z katolicyzmu na prawosławie i został wysokim carskim urzędnikiem.
Rodzina patrzyła niego dwuznacznie. Z jednej strony zdradził polskie korzenie, z drugiej zaszedł bardzo wysoko. Jego potomkowie nadal żyją na Ukrainie, choć sądzono, że rodzina nie przeżyła czystek stalinowskich.
Gdy Lech Kaczyński został prezydentem, udało się odnaleźć jego dalekich krewnych pod Odessą. Doszło nawet do spotkania rodzinnego po dziesięcioleciach bez żadnego kontaktu.
Pytania o Powstanie
Prezydent niechętnie mówi jednak o tej części rodzinnej biografii. Nie jest tajemnicą, że spojrzenie na historię bliźniaków Kaczyńskich ukształtowała ich matka Jadwiga. W czasie okupacji była nastolatką. Za młoda, żeby należeć do AK, działała w Szarych Szeregach. Okupację spędziła częściowo w Warszawie, a w większej części w Starachowicach, u rodziny.
Wbrew temu, co można by sądzić z licznych wypowiedzi prezydenta, nie brała udziału w Powstaniu Warszawskim. Utożsamiała się jednak z nim w pełni, gorliwie umacniała jego legendę, opowiadała o nim dzieciom, żyła mitem Powstania już po wojnie. To ona przekazała go dzieciom jako legendę bez skazy, którą trzeba pielęgnować za wszelką cenę.
Jej mąż Rajmund Kaczyński, który w Powstaniu był, walczył na Mokotowie i dostał za to order Virtuti Militari, miał do Powstania stosunek znacznie bardziej krytyczny. To typowe dla wielu powstańców, którzy mimo własnego heroizmu nie mogą przejść obojętnie wobec liczby ofiar, kolosalnych zniszczeń, cierpień ludności cywilnej, często niechętnej powstańcom - zwłaszcza pod koniec walk - i całkowitego politycznego fiaska Powstania.
Ojciec prezydenta głośno stawiał takie pytania i nie miał na nie jednoznacznej odpowiedzi. Dla matki Powstanie to świętość i koniec.
Na kształtowanie się świadomości historycznej prezydenta Kaczyńskiego wielki wpływ mieli także kuzyni - Tomaszewscy, mieszkający po wojnie na Saskiej Kępie - którzy też byli w AK, Powstaniu Warszawskim, stanowili wzór do naśladowania dla obu bliźniaków. Udział kuzynów w konspiracji był głębszy niż rodziców prezydenta, ale to kolejna rodzinna tajemnica.
Prezydent, muzeum i muzealnicy
Próbowałem się dowiedzieć, dlaczego i kiedy prezydent Kaczyński postanowił tak mocno zaangażować się w budowę Muzeum Powstania Warszawskiego. Nie ma tu prostej odpowiedzi.
On i brat żyli mitem Powstania od dzieciństwa. Ale prezentowana przez prezydenta wizja, że było ono celowo przemilczane - nawet po 1989 r. - pomniejszane, bagatelizowane, nie jest prawdziwa. To nieprawda, że muzeum nie powstawało, bo ktoś je celowo blokował. Winna jest raczej naiwność, bierność, brak wiary w sukces tego przedsięwzięcia, błędy popełnione przez poprzednie zarządy stolicy.
Decyzję o budowie muzeum władze miasta podjęły już na początku lat 90. poprzedniego wieku. Miało powstać w budynku na wpół zrujnowanej przedwojennej siedziby Banku PKO przy ul. Bielańskiej, koło Placu Teatralnego. Była to ważna powstańcza reduta w centrum miasta. Ale Warszawa podpisała niekorzystną umowę z inwestorem, który okazał się oszustem bez gotówki, choć obiecywał, że zbuduje muzeum za własne pieniądze.
Przez ponad 10 lat budowa muzeum nie posunęła się ani o krok. Projekt przy ul. Bielańskiej był szalenie kosztowny. Miasta nie było stać, by odsunąć inwestora i wziąć na siebie tak wielkie koszty. W dodatku sprawę utrudniała źle skonstruowana umowa. Słowem, wszyscy chcieli dobrze, ale wyszło jak zwykle - jak to w Polsce.
Decyzja, że Lech Kaczyński ma wejść do wielkiej polityki, zapadła po dymisji rządu AWS w 2001 r. Trampoliną do przyszłej prezydentury kraju miało być stanowisko prezydenta Warszawy.
Jednym z haseł, pod którymi Kaczyński ruszył do walki o prezydenturę stolicy, była budowa muzeum na 60. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Zostały niecałe trzy lata. Wielu osobom wydawało się to nierealne.
- Potrzebny był duży projekt. Chcieliśmy pokazać, że można. I dotrzymaliśmy słowa. To, że przy okazji zarobiliśmy na tym politycznie, nie jest niczym złym. Każdy z innych polityków miał taką szansę, ale z niej nie skorzystał. Niech teraz mają pretensje do siebie - mówi mi polityk blisko pracujący z Kaczyńskim przy budowie Muzeum Powstania.
Tempo prac było ogromne. Należało znaleźć nową lokalizację, poprzednia była zbyt droga i trudna do odzyskania. Padło na starą gazownię na Woli należącą do miasta. Obiekt był ruiną. Jego zagospodarowanie wydawało się nierealne, ale prace ruszyły z kopyta.
- Po pierwsze, uwierzyliśmy, że można. Po drugie, mieliśmy pełne wsparcie prezydenta Kaczyńskiego. Po trzecie, byliśmy młodzi i pełni zapału - mówi jeden z "muzealników", bo tak w PiS określa się polityków, którzy wyrośli wokół budowy muzeum.
Dziś - porozrzucani po różnych instytucjach - są swoistą gwardią przyboczną prezydenta Kaczyńskiego. Oni zawdzięczają sukces w polityce temu, że postawił na nich. On jest im wdzięczny, że wykonali karkołomne zadanie, które wyniosło Kaczyńskiego do prezydentury. - Nie wierzyłem, że projekt muzeum się uda. Szczerze mówiąc, mało kto w to wierzył - mówi znany warszawski radny.
Muzealnicy jeździli po świecie, oglądali nowoczesne muzea, zaprojektowali ekspozycję, która ma niewiele wspólnego z tradycyjnym muzeum. Są tu repliki samolotów, kanały, którymi można przejść, mnóstwo elementów interaktywnych, fotooptikon ze zdjęciami z Powstania i okupacji, specjalna sala o Powstaniu dostosowana do poziomu przedszkolaków. Nie ma tego w żadnym innym polskim muzeum.
Mimo prawicowego nastawienia twórców muzeum ekspozycja jest dość obiektywna. Nie ma tam dzielenia polskich jednostek w czasie II wojny światowej na formacje lepsze i gorsze, słuszne i niesłuszne. W Muzeum można się dowiedzieć o szlaku bojowym i roli Armii Berlinga. Razi może jedynie to, że wojskowa i polityczna klęska Powstania jest wyeksponowana minimalnie. Cała uwaga skupiona jest na heroizmie powstańców i mieszkańców stolicy.
- Gdyby nie sukces Muzeum, Lech Kaczyński byłby dziś politycznie nikim - mówi mi strateg wyborczy PO. - To jego kapitał, na którym będzie jechał jeszcze bardzo długo. Co z tego, że budowaliśmy w stolicy mosty i drogi, skoro ludziom bardziej do serca przemawia Powstanie.
Gdy 1 sierpnia 2004 r. uroczyście otwierano Muzeum, Lech Kaczyński mógł z dumą powiedzieć, że to on miał rację i dotrzymał słowa. Potrafił też podzielić się sukcesem z ówczesnym prezydentem RP Aleksandrem Kwaśniewskim, który uczestniczył we wszystkich oficjalnych imprezach 60. rocznicy wybuchu Powstania.
Przywracanie pamięci i elementarnej sprawiedliwości
Sukces Muzeum sprawił, że PiS zrozumiał, jak ważną rolę w świadomości Polaków odgrywa historia. Stąd pomysł polityki historycznej. - To nie jest koniunkturalizm. My w to naprawdę wierzymy - mówi polityk PiS.
Ze wsparcia dla prawicowej polityki historycznej Lech Kaczyński - już po wyborze na głowę państwa - uczynił jeden z głównych tematów swojej prezydentury. Prezydent - na tle brata czy IPN - realizuje ją stosunkowo miękko, głównie poprzez zmianę polityki odznaczeń i orderów. Jej symbolem jest order Orła Białego dla Anny Walentynowicz i małżeństwa Gwiazdów, czyli dawnych liderów "Solidarności", którzy dziś są w ostrym konflikcie z Lechem Wałęsą i resztą środowiska.
Prezydent tłumaczył, że przez lata byli "niedoceniani, zapomniani, a zaszczyty i zasługi spijali inni". Chodzi głównie o środowisko Komitetu Obrony Robotników. Paradoks polega na tym, że obaj bracia Kaczyńscy współpracowali z nim bardzo blisko, wręcz z niego wyrośli. Dopiero później ewoluowali w stronę prawicy.
Mimo licznych kontrowersji - zarzutów o mordowanie Żydów, napady rabunkowe na mieszkańców - Lech Kaczyński nie wahał się osobiście odsłonić pomnika "Ognia", niepodległościowego watażki z Podhala. Nie przyznał za to orderu Orła Białego Adamowi Michnikowi - wniosek w tej sprawie pozostawiła kapituła z czasów Kwaśniewskiego.
- Była w kancelarii dyskusja na ten temat. Prezydent był gotów przyznać Michnikowi inny wysoki order Polonia Restituta, ale w świetle stałych ataków "Gazety Wyborczej" na głowę państwa było to niemożliwe - mówi współpracownik prezydenta.
O ile Kaczyński zarzucał Kwaśniewskiemu, że odznaczał tysiące ludzi, często z partyjną przeszłością, to teraz stosuje podobną politykę - tylko w drugą stronę. Odznaczenia dostają weterani AK, NSZ, lokalni działacze "Solidarności" i innych organizacji podziemnych, duchowni wspierający opozycję. Prezydent nazywa to "przywracaniem pamięci i elementarnej sprawiedliwości".
Ważnym elementem polityki historycznej jest także fobia antyniemiecka. - To raczej domena brata prezydenta, ale rzeczywiście Lech Kaczyński także nie ma dobrego stosunku i zrozumienia dla procesu pojednania polsko-niemieckiego - mówi były doradca głowy państwa. - W dodatku część współpracowników dostarcza mu, czasem nawet na siłę, dowodów na poparcie tezy, że Berlin ma wciąż złe zamiary wobec Warszawy i Kaczyńskiego osobiście.
Tak było ze słynną sprawą satyrycznego komentarza o kartoflu w niemieckim dzienniku, z którego zrobiono skandal polityczny.
Pod prąd: Ukraina i Izrael
Są jednak dziedziny, w których prezydent nie ulega podszeptom doradców sugerujących mu zaostrzenie konfrontacyjnej polityki historycznej wobec sąsiadów. Na pewno takim przykładem jest Ukraina.
Na początku prezydentury Lech Kaczyński nie odwołał polsko-ukraińskiej uroczystości pojednania w Pawłokomie, wsi na Rzeszowszczyźnie, gdzie poakowski oddział podziemia wymordował wiosną 1945 r. kilkuset ukraińskich mieszkańców.
- Urzędnicy IPN i część polityków z naszego zaplecza do ostatniej chwili przekonywali, żeby wycofać się z tej uroczystości - mówi prezydencki minister. - Zrobić tam ekshumację, ile było dokładnie ofiar. Połączyć to z inną uroczystością ku czci polskich ofiar UPA. Ale Lech Kaczyński postawił na swoim, choć mogło to nas kosztować utratę politycznego poparcia.
Tak samo było w tym roku, gdy prezydent zrezygnował z nagłaśniania 65. rocznicy rzezi wołyńskich, za co część prawicy ma do niego pretensje do dziś.
Tak samo konsekwentnie jak z Ukrainą prezydent prowadzi politykę zbliżenia i współpracy z Izraelem, gdzie jego dwie wizyty okazały się wielkim sukcesem, podobnie jak tegoroczne obchody 65-lecia powstania w getcie warszawskim.
Piłsudczyk czy endek profesorski
Próbowałem się dowiedzieć, jaki prezydent ma stosunek do historii prywatnie, gdy jego wypowiedzi nie są filmowane ani nie udziela wywiadów. Nie było to łatwe.
- Moim zdaniem Lech Kaczyński był i jest piłsudczykiem - mówi współpracownik, zajmujący się raczej polityką zagraniczną. - Stąd zrozumienie dla roli Ukrainy, Kaukazu, niepodległej Białorusi, gotowość dzielenia się naszym doświadczeniem z tymi krajami. Typowe nawiązanie do żywej w obozie piłsudczykowskim idei prometejskości.
- Ja bym go raczej zaklasyfikował do nurtu endecji profesorskiej - mówi inna osoba z Kancelarii Prezydenta, na co dzień związana z polityką wewnętrzną. - Prezydent myśli w kategoriach narodowych, ale bez nacjonalizmu, bez żadnych fobii, agresji, bez dyskryminacji wobec jakiejkolwiek mniejszości czy wyznania.
Czy przywiązuje dużą wagę do historii? Tu wśród moich rozmówców panuje całkowita zgoda - ogromną. Żyje nią, lubi o niej rozmawiać, wracać, oceniać, ma własne teorie i zdanie np. w sporze Piłsudskiego z endecją. Jest po stronie marszałka, jest gotów usprawiedliwić przewrót majowy, ale zarazem krytycznie ocenia dalszą ewolucję polityki sanacyjnej (patrz ramka).
Podobno przełomowym punktem w prezydenturze Lecha Kaczyńskiego była zeszłoroczna klęska PiS w wyborach parlamentarnych.
- Wcześniej prezydent był gotów stać w cieniu, oddawać pole bratu i tylko włączać się w te dziedziny, których Jarosław nie lubi, np. politykę zagraniczną. Nie interesowało go za bardzo, jak się zapisze w historii - mówi współpracownik prezydenta.
Od niespełna roku Lech Kaczyński myśli o tym, jak samodzielnie zapisać się w historii na wypadek, gdyby nie wygrał walki o drugą kadencję. Dlatego postawił cały swój autorytet w walce o rozmieszczenie tarczy antyrakietowej w Polsce, dlatego nie podpisał traktatu lizbońskiego, dlatego grozi, że będzie wetował kolejne ustawy rządu Donalda Tuska.
- Gdyby premierem był jego brat, traktat lizboński dawno byłby podpisany. Przecież to oni go wynegocjowali - mówi polityk PO specjalizujący się w polityce zagranicznej. Nie wszystkie decyzje prezydenta wynikają więc z pryncypiów czy wizji historii i przyszłości. Niektóre są podyktowane emocjami i bieżącą walką polityczną.
A z którym z bohaterów historycznych utożsamia się prezydent? - Chyba chciałby, żeby porównywano go do Piłsudskiego. Tak pojmuje swoją rolę. Jest przekonany, że do pewnych rzeczy nie może dopuścić, niezależnie od ceny, którą za to zapłaci - mówi poseł PiS bywający w pałacu prezydenckim.
Czy prezydent czuje, że mimo takich intencji niektóre jego zachowania stają się groteskowe? Że jest raczej marną kopią Piłsudskiego. - W ten sposób nie będę z panem rozmawiać! Historia oceni Lecha Kaczyńskiego, a nie pan - mój rozmówca ucina dyskusję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz