sobota, 7 lutego 2009

A, B, DC. List z Waszyngtonu 12.01.09

Natalia Pamuła
2009-01-26, ostatnia aktualizacja 2009-01-28 15:23

Zobacz powiększenie

Pomimo ostentacyjnego luksusu i przepychu amerykańskiej stolicy prężnie działa tu scena punkowo-anarchistyczna

Zobacz powiekszenie
Fot. Kenneth Lambert / AP
Kapitol widziany od strony rzeki Potomac
Zobacz powiekszenie
Fot. Shutterstock
Tłumy przed Capitolem w dniu inauguracji Baraca Obamy, Waszyngton, USA
Zobacz powiekszenie
Fot. Joe Marquette / AP
Kapitol
Zobacz powiekszenie
Fot. Teru Iwasaki / AP
Z Nowego Jorku, Bostonu czy Filadelfii prawie co godzinę odjeżdża autobus do Waszyngtonu DC. Ta licząca ok. 600 tys. mieszkańców metropolia każdego roku przyciąga miliony turystów. Poza słynnym Washington Mall, kompleksem pomników, galerii, muzeów, budynków rządowych, amerykańska stolica ma do zaoferowania wiele innych atrakcji.

***

Do założonej w 1800 r. Biblioteki Kongresu (tuż obok Kapitolu) można swobodnie wejść. Pod koniec XVIII w. Thomas Jefferson wrócił z Paryża i wystawił na sprzedaż przywiezione stamtąd książki. Rząd zdecydował się na ich kupno mimo sprzeciwu wielu kongresmanów. Dziś Biblioteka Kongresu liczy ok. 115 mln jednostek (jednostką może być np. 1 tys. grafik) i każdego dnia się powiększa. Przygodnemu turyście trudno będzie korzystać z jej zbiorów, ale bez kłopotu uzyska jednodniową przepustkę uprawniającą do wizyty w czytelni.

Długa kolejka oczekujących do wejścia na Kapitol może skutecznie zniechęcić. Po bliższych oględzinach okazuje się jednak, że kolejki są dwie - dla Amerykanów i dla cudzoziemców (ta druga o wiele krótsza). Amerykanie nierzadko stoją w kilometrowym sznurze i potrzebują specjalnych zaproszeń z biura senatora lub kongresmena reprezentującego ich stan. Od cudzoziemców ochrona Kapitolu nie wymaga żadnych przepustek, wystarczy pokazać paszport lub inny dowód tożsamości. Senat oraz Izbę Reprezentantów można zwiedzać na własną rękę, ryzykując zagubieniem w ogromnych podziemiach i labiryntach korytarzy, lub wynająć przewodnika. W czasie wakacji są nimi zazwyczaj studenci nauk politycznych bądź licealiści, którzy nierzadko przyjeżdżają z odległych stanów, by zdobyć pierwsze doświadczenie w pracy. Szczegółowo opowiadają o historii Kapitolu, tłumaczą, gdzie co się znajduje i jaką ma funkcję, a także wdają się w ogólne rozważania na temat amerykańskiej historii i polityki.Widok na Kapitol:


Wyświetl większą mapę

***

Waszyngton w porównaniu z innymi stolicami świata jest wyjątkowo mały. Liczba mieszkańców jest niepewna i zmienna, bowiem większość z nich to pracownicy administracji rządowej - co cztery bądź osiem lat następuje ich wymiana. 60 proc. mieszkańców to Afroamerykanie, choć w radzie miasta przeważają osoby białe. Nie tylko pod względem struktury społecznej Waszyngton znacznie odbiega od innych amerykańskich miast. Nie jest częścią żadnego stanu, lecz należy do Dystryktu Kolumbii. Pentagon, czyli siedziba Departamentu Obrony USA, terytorialnie wykracza poza Dystrykt i przynależy do stanu Wirginia. Aż do lat 70. XX w. Waszyngton podlegał bezpośrednio Kongresowi Stanów Zjednoczonych - prawo interwencji w jego sprawy wciąż pozostaje w mocy. W Senacie delegat DC nie ma prawa głosu, a jego funkcja sprowadza się do reprezentacji miasta. Waszyngton słynie również z najwyższych podatków w całym kraju - 10 proc. dochodów płynie do wspólnej kasy (średnia w pozostałych stanach to 6 proc.). Dlatego też miasto nie ma takiej siły przyciągania jak inne ośrodki na wschodnim bądź zachodnim wybrzeżu.

***

Dzielnicą skupiającą prominentów jest Georgetown. Ulokowane na wzgórzu, z dala od metra wydaje się odseparowane od reszty miasta. Mieszkańcy narzekają na brak kolejki podziemnej, gdyż wracając z pracy do domu, utykają w ogromnych korkach. W czasie budowy metra bogata arystokracja zamieszkująca okolicę protestowała przeciwko planom lokalizacji linii w jej sąsiedztwie, obawiając się najazdu biedniejszej części ludności na swoje zadbane ulice. Georgetown to w rzeczywistości jedna główna ulica - M St - z luksusowymi sklepami.

Widok ulicy M St:


Wyświetl większą mapę

Przylegają do niej małe uliczki z niską i zwartą zabudową. Domów nie odgradzają płoty, dając tym samym wrażenie wspólnoty. Georgetown nie tylko nie jest w pełni skomunikowane z resztą Waszyngtonu, ale dodatkowo odgrodzone od niego barierą naturalną - rzeką Potomac. W ciepłe letnie dni na rzece widać wiele luksusowych motorówek i jachtów. Pomiędzy nimi przepływają kajaki, które za kilka dolarów za godzinę można wynająć w pobliskiej przystani.

Przeciwwagą dla bogatego Georgetown, słynnego także z prestiżowego Georgetown University, jest dzielnica Adams Morgan. Swą dobrą opinię zawdzięcza restauracjom i barom serwującym dania z całego świata. Etiopska kuchnia sąsiaduje tu z arabskim kebabem i japońskim sushi. Piątkowe imprezy w lokalach trwają do białego rana. W odróżnieniu od Georgetown Adams Morgan charakteryzuje się egalitaryzmem. Jej społeczność jest wielokulturowa, przeważają przybysze z Ameryki Południowej, Afryki i Bliskiego Wschodu. Szczególnie chętnie do Adams Morgan zaglądają ludzie młodzi, zainteresowani jej kolorytem oraz niskimi cenami w barach i pubach.

***

Liczba wegan przypadająca na liczbę mieszkańców należy tu pewnie do najwyższych w całych Stanach. Bary wegańskie cieszą się ogromną popularnością. W porze śniadaniowej Sticky Fingers (1370 Park Rd. NW, okolice Columbia Heights) bądź Asylum (Adams Morgan, U St. Corridor, 1213 U St. NW) pękają w szwach. Często otwarte są od godz. 6 rano do 15. Kawa pochodząca z fair trade, wegańskie ciasta, kanapki z kotletem sojowym to tylko nieliczne ze sprzedawanych zestawów. Przed pracą przychodzą tu przede wszystkim anarchiści, którzy skupili się w okolicach U St. Corridor. Wielu z nich utrzymuje się z wyprowadzania psów i kotów. Powstał nawet The Brighter Days Collectiv (Kolektyw Jaśniejsze Dni) składający się z siedmiu osób, które codziennie zajmują się psami pracowników obsługujących maszynę rządową (godzina spaceru - 16 dol.). Żelazną regułą grupy jest zasada, że dojeżdżają tylko tam, gdzie można dostać się rowerem, z autobusów lub metra korzystają tylko w wyjątkowo srogie zimy. The Brigher Days Collectiv ma dobrą opinię i właściciele chętnie powierzają ich opiece swoich milusińskich, często także na kilka dni (opłata - 50 dol. za dobę).

W Waszyngtonie silny jest także ruch tzw. straight edge. Są to ludzie, którzy wyrzekli się spożywania alkoholu, przygodnego seksu oraz zażywania narkotyków. Przynależność do subkultury komunikują poprzez wytatuowanie w widocznym miejscu na ciele trzech "X". Można ich spotkać w barze Black Cat (U St. Corridor, 1811 14th St. NW). W weekendy odbywają się tu punkowe i hardrockowe koncerty. Pracownicy i bywalcy lokalu do dziś wspominają, jak kilka lat temu na występ czeskiego zespołu rockowego przyszedł Vaclav Havel. Black Cat, Sticky Fingers świadczą o tym, że każdy ośrodek władzy budzi kontrreakcję. W Waszyngtonie jest to szczególnie widoczne - poszczególne dzielnice są od siebie odseparowane i bardzo się różnią. Anarchiści nie prowadzą dialogu z decydentami. O przyszłym kształcie miasta (i kraju) każdy rozmawia w swoim środowisku. Do starcia opinii dochodzi najczęściej na ulicy, podczas protestów.

***

W okolicach Kapitolu - z wyjątkiem prezydenta i jego rodziny w Białym Domu - nikt nie mieszka. Po zmroku ulice A, B, C etc. (nazwane są literami alfabetu) pustoszeją. Pracownicy rozjeżdżają się do swoich domów, by opuścić je wraz z kadencją kolejnego prezydenta.



Źródło: Gazeta Turystyka

piątek, 6 lutego 2009

Popiełuszko zupełnie jak James Bond

Popiełuszko zupełnie jak James Bond

Premiera filmu "Popiełuszko" z Jerzym Woronowiczem dopiero 27 lutego, tymczasem obraz już wywołał spory szum medialny i to wcale nie za sprawą tematu, jaki podejmuje. Największe kontrowersje budzi plakat: do złudzenia przypomina poster hollywoodzkiej superprodukcji o Jamesie Bondzie, "Casino Royale"

"Popiełuszkę" promują dwa różne plakaty. Pierwszy, spokojniejszy w formie, wykorzystuje zbliżenie twarzy aktora grającego główną rolę i większych kontrowersji nie wywołuje:

Popiełuszko zupełnie jak James Bond

Natomiast już drugi (patrz zdjęcie na samej górze), przez powielenie patentów plakatu do filmu z agentem 007, wywołuje emocje znacznie żywsze. Nie wszystkim podoba się, że otoczonego kultem księdza, który zmarł męczeńską śmiercią, pokazuje się jak fikcyjnego superbohatera, pod którego zdjęciem można byłoby umieścić trawestację słynnej bondowskiej frazy: "My name is Popieluszko. Jerzy Popieluszko".

Konwencja, w jakiej zrobiono plakat, jest według realizatorów "Popiełuszki", uzasadniona charakterem filmu: nie przedstawia on polskiego księdza w typowy, martyrologiczny sposób. "Nowy" Jerzy Popiełuszko to bohater z krwi i kości, nie zaś postać z pomnika, natomiast sam film - oprócz oczywistych elementów biograficznych - reprezentuje po prostu dobre kino akcji (zobacz zwiastun filmu na wideo niżej).

>>> A jak Wam się podoba plakat do nowego filmu o Jerzym Popiełuszce?

Agata i Piotr Rubikowie


Kiedy mężczyzna płacze


Galerie
Agata i Piotr Rubikowie
Za kilka miesięcy po raz pierwszy zostaną rodzicami. Piotr chciałby mieć i syna, i córkę, więc pierworodny raczej nie będzie jedynakiem. W Wilanowie powstaje ich nowy dom, w którym on będzie mógł dla niej grać na fortepianie. Nawet w nocy. To ma być rok przełomu. I dlatego Piotr postanowił zmienić też swój wizerunek.

GALA: Czy dobrze się pan czuje ze swoim nowym odbiciem w lustrze?

PIOTR RUBIK: Jeszcze nie wiem. Muszę mieć trochę więcej czasu, żeby się z tym oswoić.

GALA: Kobiety dokonują radykalnych zmian w wyglądzie, kiedy chcą poprawić sobie samopoczucie. A mężczyźni?

PIOTR RUBIK: Myślę, że każda zmiana pomaga w tym, żeby coś się zakotłowało w emocjach. A jak się pozytywnie kotłuje, to ma dobry wpływ na życie, na pisanie muzyki. Zaczął się nowy rok, czekają na mnie nowe wyzwania, projekty i przede wszystkim wspaniałe rzeczy w życiu prywatnym. Już od kilku tygodni myślałem o tym, żeby coś zmienić. Stwierdziłem, że warto zrobić jakiś mały, ale wyraźny akompaniament do tego nowego, co nadchodzi.

GALA: Poprzednio zmienił pan swój image cztery lata temu. Wtedy zaczął się pana czas: prawdziwa kariera, wielkie koncerty, nagrody, poznanie Agaty, dziś pana żony.

PIOTR RUBIK: Tamta przemiana była przypadkowa, niezamierzona, był to odruch. Zaczął się rok, siedziałem na fotelu u fryzjera, który mi nagle zaproponował, żeby przefarbować włosy na blond. Miałem dobry nastrój, stwierdziłem: „Czemu nie, nie ma sensu się zastanawiać, pobawmy się”. Byłem ciekaw, jaki to będzie miało wpływ na moje samopoczucie.

GALA: Bilans tych czterech lat pokazał, że bardzo dobry. Teraz powinno być podobnie. Czeka pan z żoną na pierwsze dziecko, buduje dom, pracuje nad trzema dużymi projektami...

PIOTR RUBIK: Po pierwsze, płyta „RubikOne”, a na niej 13–14 utworów, które śpiewają same kobiety. Wydaje mi się, że to bardzo ciekawe głosy. Na przykład Paulina Lenda i Ewa Maria Lewandowska z „Mam talent”, moje trzy solistki, czyli Zosia Nowakowska, Anna Józefina Lubieniecka i Marta Moszczyńska, poza tym znana wróżka Aida Kosojan-Przybysz, Isis Gee, jeszcze kilka fajnych solistek, no i... jedną piosenkę nagrałem ja.

GALA: Jak to? Miały być same kobiety?

PIOTR RUBIK: To wyjątek, że śpiewam. Ale wyjątkowa jest sytuacja. Ta piosenka jest dedykowana mojemu dziecku i specjalnie dla niego została napisana. Ma tytuł „Kiedy mężczyzna płacze” i jest bardzo osobistą balladą.

GALA: Pan płakał, kiedy dowiedział się, że zostanie ojcem?

PIOTR RUBIK: Byłem wzruszony, czułem wielką radość. To spełnienie jednego z moich najważniejszych marzeń.

GALA: Zaraz porozmawiamy o tych osobistych marzeniach...

PIOTR RUBIK: ...ale wracając do płyty, jako ciekawostkę dodam, że wystąpi na niej także Jivan Gasparyan, armeński muzyk, który gra na instrumencie duduk. Można go podziwiać np. w „Gladiatorze”, „Ostatnim kuszeniu Chrystusa”. Jest wirtuozem światowej sławy, jeśli chodzi o instrumenty etniczne. Drugi projekt to napisana z Jackiem Cyganem cantobiografia pt. „Santo subito”, na rocznicę śmierci papieża Jana Pawła II i z nadzieją na jego szybką beatyfikację. To utwór bardzo duży, na orkiestrę symfoniczną, chór i solistów. Premiera w Warszawie na początku kwietnia. Trzecia rzecz nazywa się „Shanghai Rhapsody”. Jest to utwór instrumentalny, który napisałem na wystawę EXPO 2010. Nie ma tam ani jednego słowa w żadnym języku. Puściłem wodze fantazji, umieściłem trochę motywów w stylu chińskim, polskim, trochę w klimacie filmowym. Mam nadzieję, że ta muzyka będzie zrozumiała dla każdego. Za dwa tygodnie jadę do Chin przekazać burmistrzowi Szanghaju gotowy utwór. Wierzę, że będzie to dla mnie furtka na świat.

GALA: Dużo tego. Żona pana wspiera w zawodowych sprawach?

PIOTR RUBIK: Bardzo mi pomaga w wielu rzeczach, w wielu innych nie może mi pomóc, ponieważ nie zna się na pewnych niuansach muzycznych, aczkolwiek ma bardzo dobry słuch. Czasami jestem zaskoczony, jak dobrze potrafi wychwycić niektóre motywy, kontrapunkty, które nie są główną melodią, ale gdzieś tam je słychać w orkiestrze i ona je sobie nuci. I to nuci bardzo czysto. Cieszę się. Jesteśmy razem już prawie cztery lata, wielu rzeczy się nauczyła. Kiedy trzeba się podzielić jakimiś obowiązkami, nie muszę Agaty prosić – to oczywiste, że mi pomaga. W tej chwili jednak staram się ją odciążyć, bo niedługo będziemy mieli oboje bardzo dużo pracy jako rodzice.

GALA: Czeka pan na syna czy na córkę?

PIOTR RUBIK: Oboje z Agatą znamy już płeć dziecka, ale nie chciałbym o tym mówić, dopóki nie urodzi się całe i zdrowe. Słyszałem zresztą, że różnie bywa z odczytywaniem płci na zdjęciach USG, więc po prostu czekamy. Poza tym możemy mieć i chłopca, i dziewczynkę, zobaczymy, co urodzi się pierwsze. Podchodzę do tego rozsądnie, z wielką miłością i bez wygórowanych oczekiwań.

GALA: Dla kompozytora pracującego w domu krzyk dziecka, nawet własnego, za ścianą to chyba duże wyzwanie.

PIOTR RUBIK: Mam zamiar być dzielny. Jedną ręką mogę pisać muzykę, drugą niańczyć. Wierzę, że dam radę. W sytuacjach podbramkowych będziemy się przekrzykiwać. Będę mu śpiewał – jeśli przestanie krzyczeć, to będzie oznaczać, że utwór nie jest zły. Pomyślałem, że wypróbuję tę metodę.

GALA: W nowym, dużym domu wasze głosy będą się dobrze niosły.

PIOTR RUBIK: Dlatego cieszę się z tego domu. Teraz mam przemiłych sąsiadów, ale mimo wszystko zawsze istnieje ryzyko, że im przeszkadzam, zwłaszcza kiedy pracuję w nocy. Dom da mi wolność. Będę mógł grać, o której chcę, kiedy chcę, co chcę i jak chcę. Będę mógł robić w nocy próby i nikomu się nie narażę, nie będę musiał się martwić, że ktoś przeze mnie nie spał. Poza tym będę miał dużo miejsca na moje zabawki motoryzacyjne. Nie będzie już dylematu, który motocykl wybrać, tylko będę mógł mieć ich kilka. Teraz na podziemnym parkingu mamy miejsce tylko na jeden samochód i to jest duży kłopot.

GALA: Sam pan zaprojektował ten dom?

PIOTR RUBIK: Agata zobaczyła na mieście reklamę dewelopera, w internecie obejrzała projekty i pokazała mi je. Osiedle Villa Natura to bardzo piękne miejsce, więc spotkaliśmy się z prezesem i po wspólnych rozmowach wybraliśmy projekt domu, który najbardziej nam się spodobał. Jest zupełnie inny niż większość tzw. domków jednorodzinnych, jakie widziałem. I... budujemy się. Nie wiem, czy zasadzę drzewo, bo to nie było moje marzenie. Na naszej działce nic na razie nie rośnie, więc może zasadzimy coś razem. Pracownia zaprojektowana jest na górze. Duże, oszklone studio z widokiem. Czekają nas cudowne wieczory: któregoś dnia zapalę świeczki i przy czerwonym winie i blasku księżyca urządzimy kameralny koncert tylko dla nas.

GALA: Brzmi wspaniale. A jak będzie wyglądało wnętrze?

PIOTR RUBIK: Inwestycja dopiero się zaczęła, więc jeszcze mamy czas. Oboje lubimy elegancki minimalizm, nie za dużo sprzętów, za to najwyższej jakości. Nie lubię bibelotów, drobiazgów ustawianych na półeczkach. Podobają mi się duże, czyste przestrzenie. Najważniejsze, żeby wszystko razem miało jakiś styl, żeby nam się przyjemnie mieszkało.

GALA: Podobno mężczyzna do czterdziestki powinien wszystkiego spróbować, żeby potem wybrać dla siebie tylko to, co najlepsze.

PIOTR RUBIK: Nie ma rzeczy, o której pomyślałbym: „Żałuję, że nie spróbowałem”. Nigdy na przykład nie zapaliłem marihuany, bo zawsze odstręczał mnie zapach, pomijając inne konsekwencje, jak strach przed tym, że to mogłoby mieć jakiś wpływ na mój umysł, na moją muzykę. Zwiedziłem prawie cały świat. Myślę, że skosztowałem wszystkiego, czego chciałem, a to, czego nie spróbowałem, chyba nie bardzo mnie pociągało. W każdym razie niczego nie żałuję... No może... Nie, jednak nie. Chciałem powiedzieć, że żałuję, że nie spotkałem wcześniej Agaty, ale...

GALA: ...mógłby jej pan wtedy nie zauważyć?

PIOTR RUBIK: Agaty nie da się nie zauważyć. Ale może byłbym wtedy głupszy i nie umiałbym docenić tego, co mam.

...ciąg dalszy


GALA: Zastanawiał się pan, co chciałby pan przekazać dziecku?

PIOTR RUBIK: Od 18. roku życia sam zarabiałem na jedzenie, ubrania, papierosy czy instrumenty i miałbym wielką satysfakcję, gdyby moje dziecko też umiało kiedyś samo o siebie zadbać. Na pewno zawsze będę stał obok i pomagał w granicach rozsądku. Po cichu liczę na to, że będę nie tylko tatą, ale też przyjacielem, że będziemy mieli dobry kontakt, o wszystkim będziemy mogli porozmawiać. Że jak dorośnie, samo będzie miało ochotę do mnie zadzwonić i umówić się na piwo czy kawę.

GALA: Jakie geny ma męska linia rodziny Rubików?

PIOTR RUBIK: Dziadek chłonął wiedzę, interesował się sztuką, był bardzo dociekliwy i inteligentny. Ojciec zmarł jakiś czas temu, był pilotem myśliwców wojskowych, czyli musiał być odważny. Przez to, że ja od dziecka zajmowałem się głównie muzyką, miałem problemy z fizyczną stroną życia. Teraz to nadrabiam, mam dobrą kondycję, potrafię biegać przez godzinę, nie męcząc się za bardzo. O, jednego żałuję – że nie nauczyłem się jeździć na nartach. Jeszcze się nie poddałem, nadal próbuję, ale ostatnio nawet Jagnie Marczułajtis nie udało się mnie nauczyć. Chyba mnie jednak nie ciągnie do sportów zimowych. Za to jazda na motocyklu jest moją wielką pasją. Więc ostatecznie może nie jestem siłaczem ani zabijaką, ale jestem na tyle silny, że przetrwam różne obciążenia psychicznie. A to jedyna trudność w moim zawodzie – wytrzymać psychicznie.

GALA: Pana największa zawodowa próba to rozstanie ze zbuntowanym zespołem. Ma pan dziś żal do tamtych ludzi?

PIOTR RUBIK: To stara sprawa, o której nie ma co wspominać. Cieszę się, że wyszedłem z tego obronną ręką.

GALA: To znaczy?

PIOTR RUBIK: Komponuję, gram koncerty, nagrywam płyty. W tej chwili mam zespół, który pójdzie za mną w ogień. Wie, że nie ma sensu robić żadnych wolt, bo tylko razem stanowimy siłę. Ja to wszystko pcham do przodu i oni sami nie dadzą sobie rady w tej dziedzinie, która należy do mnie. Każda osoba z mojego zespołu ma wolną rękę, jeśli chodzi o karierę indywidualną. Każdy może robić, co chce.

GALA: Nie jest pan zazdrosny?

PIOTR RUBIK: Nie jestem zawistny. Zawiść w końcu zniszczy każdego, a uczucie zazdrości jest mobilizujące, napędza do działania. Lepiej skupić się na sobie, patrzeć na to, co samemu się robi. Mam swoją muzykę i niezależnie od tego, kto ją będzie podrabiał i naśladował, to zawsze będzie inne. Okazało się, że ludzie chcą mnie i mojej muzyki, a nie konkretnego zespołu.

GALA: Według jakiego klucza wybrał pan nowych ludzi?

PIOTR RUBIK: Najważniejsze jest to, żeby potrafili świetnie śpiewać, ładnie wyglądali i byli naprawdę fajnymi ludźmi. A wybór konkretnych osób to był trochę przypadek, zbieg okoliczności. Znalazłem kilka osób z „Szansy na sukces”, ze Studia Buffo, programu „Jaka to melodia?”. Nie mamy za dużo czasu dla siebie prywatnie, ale kiedy koncertujemy na wyjeździe, zawsze są wspólne kolacje, rozmowy przy lampce wina. Lubię ich i czuję ich sympatię. Wiem, zawsze można się rozczarować, bo każdy człowiek ma swoje słabości, ale myślę, że jeśli nie wydarzy się nic dramatycznego, będziemy długo ze sobą pracować.

GALA: Zmienił się pan?

PIOTR RUBIK: Może jestem trochę śmielszy. Przez te ostatnie lata nauczyłem się dużo o stosunkach międzyludzkich. Wiem już, co robić, czego nie. Z kim pracować, z kim nie, bo szkoda czasu, pieniędzy, energii. Wiem, kiedy ktoś mnie okłamuje, oszukuje, zaczyna mataczyć. Żałuję, że na akademiach muzycznych nie ma takiego przedmiotu jak podstawy show-biznesu. Sam mógłbym wygłosić kilka wykładów.

GALA: Na temat?

PIOTR RUBIK: Jak w tym zawodzie przetrwać psychicznie. Jak radzić sobie ze zżerającą tremą, jak nie dać się pochłonąć zawiści, która każdego muzyka otacza od dziecka. Jak nie dać się oszukiwać. Najważniejsze to robić rzeczy, które się czuje. Moja muzyka jest kompletnie nieradiowa. Stacje grają ją wyłącznie w sytuacjach, kiedy jakiś utwór jest już tak popularny, że ludzie domagają się go na antenie. Ale okazało się, że z taką muzyką też można wystartować. Żadna praca nie hańbi. Nawet jak się gra w knajpie do kotleta, trzeba grać tak, żeby to było najlepsze. Wtedy nikt ci nie powie, że jesteś grajkiem.

GALA: Koncerty, płyty, wymarzona żona, dziecko, dom... Gdybym zapytała, czy jest pan szczęśliwy, bałby się pan odpowiedzieć?

PIOTR RUBIK: To byłby największy grzech, gdybym nie odpowiedział. Nie wiedziałem, że mogę być aż tak szczęśliwy.

Rozmawia: Beata Nowicka
GALA 6-7/2009