poniedziałek, 23 listopada 2009

Aleksander Szczygło: Tusk to Wujek Sam Oportunizm i leniwa siostra Kopciuszka

O klubie wielbicieli starych Nokii w Kancelarii Prezydenta, o księstewku lennym Szczygłowice, o tym, dlaczego polityk niepodsłuchiwany jest sfrustrowany, i prezydencie jak Ocean Spokojny z szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego Aleksandrem Szczygło rozmawiają Anita Werner i Paweł Siennicki. Polska the Times, 21 listopada 2009 r.

Szef BBN Aleksander Szczygło
Szef BBN Aleksander Szczygło

Co to są Szczygłowice?
Jedna z kopalni na Śląsku.

Tak też nazywane jest Pana królestwo w BBN.
O nie, to jedynie małe lenne księstewko.

Jest też królestwo minister Bochenek i włościa szefa Kancelarii Prezydenta Władysława Stasiaka?
Nie. Każdy z nas ma swój zakres obowiązków, czyli swoją "działkę".

Pan ma jakieś swoje motto?
Oczywiście. Główne, do którego stosuję się od wielu lat: "Nie ma rzeczy niemożliwych. Są tylko mniej i bardziej prawdopodobne". Wiem też z doświadczenia, że w polityce najważniejsza jest cierpliwość - i o tym pamiętam.

Władysław Stasiak ma na ścianie cytat z marszałka Piłsudskiego, który można streścić w zdaniu: "Psy szczekają, karawana jedzie dalej". Pisali o tym Karnowski i Zaremba. Pan się z tym zgadza?
Zależy, kogo uznać za psy. Nie należę do tych, którzy wobec przyjaciół z "Szóstego rozdziału" używają tego rodzaju określeń.

"Szósty rozdział" to brzmi jak "Dziewiąta kompania". Kto to jest?
Rada Ministrów. Szósty rozdział w konstytucji.

Coś jednak zmieniło się w otoczeniu prezydenta. Już nie reagujecie na ujadające psy.
Do takiej strategii działania najbardziej przywiązany jest minister Stasiak. Każdy z nas ma swoją filozofię postępowania.

Pan też nie reaguje na szczekające psy?
Ile razy można odpowiadać na obraźliwe zaczepki i niemądre, świadczące o złym wychowaniu zachowania? Ktoś, kto tak się zachowuje - sam siebie pozbawia honoru i nie warto się nim zajmować. Nie reagujemy na ujadanie.

Kto ujada?
To nie są ludzie, którzy z natury tak emocjonalnie reagują na prezydenta. Dla nich jest to jedynie sposób, środek polityczny, żeby zaistnieć, dopiec.

Kim Pan jest dziś? Walerym Sławkiem prezydenta?
A jak on skończył?

Popełnił samobójstwo.
No to rzeczywiście za daleko sięgacie. Nie jestem Walerym Sławkiem.

Prezydent ostatnio nie daje się sprowokować, wszyscy bardziej panujecie nad emocjami. Co się stało?
Prezydent zawsze taki był. Autentyczny i spokojny. Po prostu nie zwracamy uwagi na zachowania naszych rywali, które są tylko ich grą.

A może po prostu Pan, Władysław Stasiak i Paweł Wypych zawarliście triumwirat i przejęliście kontrolę nad wizerunkiem prezydenta?
Dobrze mi się z nimi pracuje.

Prezydent to bardziej Ocean Spokojny niż Atlantycki?
Tak. To bardzo spokojny, pogodny człowiek.

Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla "Polski" ogłosił, że Lecha Kaczyńskiego jako kandydata na prezydenta prawdopodobnie wskaże kongres PiS w kwietniu, może w czerwcu. Wtedy karty, które już leżą na stole, zostaną odkryte?
Do wiosny nic się nie zmieni. Ale wtedy już wszystko będzie wiadome i okaże się, kto kandyduje.

Wtedy też Lech Kaczyński ogłosi, że kandyduje?
Wtedy zostanie podjęta decyzja.

Przecież nie ma innego wyjścia.
Naprawdę poczekajmy do wiosny. Jest jeszcze czas.

Przez ten czas wszystko w polskiej polityce może się jeszcze zmienić?
Raczej nie. Nasza demokracja staje się coraz bardziej przewidywalna, nie ma już tak gwałtownych zmian społecznych i politycznych jak na początku lat 90. ubiegłego stulecia.

Ale czekają nas przesłuchania przed komisją hazardową. Czeka Pan na jakiś przełom?
Nie wiem, bo ciągle pojawiają się nowe fakty - np. ostatnia informacja, że Mirosław Drzewiecki mijał się z prawdą, mówiąc, że nie spotkał się z Sobiesiakiem tuż przed ujawnieniem afery hazardowej.

Komisja hazardowa będzie przełomem na miarę komisji rywinowskiej?
Historia lubi się powtarzać...

Dlaczego pomimo wybuchu afery hazardowej premier i Platforma pozostają teflonowi?
Najłatwiej byłoby powiedzieć, że dzięki mediom. Ciągłe operowanie sondażami robi swoje, ale Mark Twain dobrze to kiedyś podsumował: "Są trzy rodzaje kłamstw: kłamstwa, bezczelne kłamstwa i statystyki".

A jak jest naprawdę?
Nie doceniamy, jak zmieniło się polskie społeczeństwo po wejściu do Unii Europejskiej. Donald Tusk po prostu odpowiada na zapotrzebowania tych niewymagających.

Przecież nie chce nam Pan powiedzieć, że Tusk jest jak Kaszpirowski i hipnotyzuje społeczeństwo?
O, nie. On przystosował się jedynie do nowych potrzeb społecznych. Nieważne, jakie masz poglądy, ważne, czy to się spodoba wyborcom. Propaganda jest w tym tylko środkiem, żeby tak się przedstawiać, a nie celem samym w sobie. To jest czysty oportunizm.

Jest taki hip-hopowy wykonawca Wujek Samo Zło. To kim jest Donald Tusk?
W takim razie to Wujek Sam Oportunizm.

To już mamy tytuł naszej rozmowy.
To dobrze. Bo nie powiem nic mocniejszego. Jestem filozoficznie nastawiony do życia.

Zbigniew Ziobro będzie szefem kampanii prezydenckiej Lecha Kaczyńskiego?
Nie wiem. Był szefem pięć lat temu i wynik znamy. Przyczynił się do sukcesu.

Byłby dobrym szefem kampanii?
Tak.

Czym Lech Kaczyński mógłby wygrać w tej kampanii?
Autentycznością.

Litości, co za ogólnik.
Ale za tym kryje się jego prawdziwe oblicze, które jest sympatyczne, spokojne, rozsądne. Lech Kaczyński dobrze wie, jak powinno funkcjonować państwo.

I tym wygra z Donaldem Tuskiem?
Myślę, że tak. Warunkiem jest postawa społeczeństwa i przejście ze stanu uśpienia w stan czynnego reagowania na wyreżyserowane, usypiające czujność komunikaty PO. Prezydent nie robi teatru, nie odgrywa roli. Jest szczery i nad wszystko przekłada dobro kraju. Polecam słuchanie ze zrozumieniem np. wystąpień prezydenta.

To czym może wygrać?
W ostatnich wyborach, podczas debat telewizyjnych pełna wiedza Lecha Kaczyńskiego o państwie biła po oczach, w porównaniu z - delikatnie mówiąc - niepełną wiedzą Donalda Tuska. Od razu widać, kto jest lepiej przygotowany, by trzymać ster państwa.

To kim jest Donald Tusk?
Jest jak przyrodnia siostra Kopciuszka - leniwy, próżny i zaborczy.

Aż tak źle?
Jest przecież prezesem Rady Ministrów, konstytucyjnie ma bardzo dużą władzę. Ale porównując, co zrobił, z tym, czego nie przeprowadził - jest bardzo źle. Grażyna Gęsicka trafnie powiedziała, że w Europie czy na świecie szczytem marzeń każdego szefa partii jest stanąć na czele rządu, by realizować swój program. Tymczasem Donald Tusk nie skupia się na tym, żeby realizować zadania prezesa Rady Ministrów, tylko żeby dociągnąć swoje premierowanie do wyborów prezydenckich. Zaniedbuje przy tym po drodze wszystko, co da się zaniedbać. To stracony przez Polskę czas.

Jak bardzo ?
Przecież przejmując władzę, PO zastała świetną sytuację gospodarczą. I co mamy teraz?

Mamy kryzys. A i tak jesteśmy jako jedyni w Europie pomalowani na zielono.
A deficyt budżetowy? Owszem, zbudowano orliki. Ale to jest skala działania na poziomie wójta gminy, no może najwyżej starosty powiatu.

Przeprowadzono reformę pomostówek.
A ile osób skorzystało z tych pomostówek? Nie żartujcie.

Wzrosła nasza pozycja na arenie międzynarodowej.
No tak. Gdyby podsumować rządy Radka Sikorskiego w MSZ, to gdy był w Moskwie, nie wpuszczono go na Kreml. Ostatnio był w Waszyngtonie i nie udało mu się spotkać z Hillary Clinton. Powtórzę: Ma szczęście, że chociaż prezydent raz na jakiś czas chce z nim porozmawiać i przyjąć go w Pałacu Prezydenckim.

Sprawdziły się obawy Lecha Kaczyńskiego wobec Radka Sikorskiego?
Polskiej polityki zagranicznej de facto nie ma. Sikorski chciał być w mainstreamie polityki europejskiej. Tylko że oznacza to uprawianie polityki, która jest wpisana w interesy głównych państw Unii Europejskiej, czyli Niemiec i Francji.

Straciliśmy podmiotowość?
Nie w sensie dosłownym, ale on uprawia politykę zagraniczną, która ciąży do silniejszego partnera.

To jest polityka białej flagi?
Raczej polityka lenistwa, na pewno wielu rzeczy nie chce mu się robić.

Dlaczego?
Polityka Sikorskiego jest wpisana w filozofię samego premiera, który przed wyborami prezydenckimi nie chce tworzyć złej atmosfery nie tylko wewnątrz kraju, ale też kłopotliwych sytuacji na zewnątrz. Wszystko ma być takie bez kantów, zheblowane, tylko po to, żeby mieć tzw. dobrą prasę.

Co zostanie, gdyby tak wycisnąć tę politykę?
Taka bufonada. I to podporządkowana prezydenckim oczekiwaniom Donalda Tuska: nie rób mi kłopotu.

Radek Sikorski jest bufonem?
Nie wiem.

Co się dzieje w wojsku?
Jest problem. Proces profesjonalizacji, który był rozłożony do 2018 roku, nagle został skrócony do dwóch lat. Budżet MON-u został obcięty o ponad 5 miliardów złotych, mamy przerost kadry dowódczej nad żołnierzami szeregowymi. Armia jest mniejsza o prawie 40 tysięcy żołnierzy, co wcale nie oznacza, że lepsza.

Ale mamy bardziej profesjonalną armię, bo zdobyła doświadczenie na zagranicznych misjach.
Dlatego jest to lepsza armia, niż ta, którą mieliśmy przed 2003 rokiem. Mamy sprawdzonych żołnierzy.

To jaką wizytówkę przyczepiłby Pan do portretu ministra Klicha?
Człowieka, który nie panował nad ministerstwem. Więcej mają do powiedzenia jego współpracownicy w mundurach.

Generałowie kręcą ministrem Klichem jak kukiełką?
Może nie aż tak, ale chyba on na co dzień niespecjalnie interesuje się wojskiem.

Nie zna się?
Chyba nie chce się poznać.

A czym się interesuje?
Minister Klich jest bardziej stworzony do pełnienia funkcji dyplomatycznej. On bardziej nadaje się, żeby gdzieś pojechać, ładnie coś powiedzieć albo użyć trudnego sformułowania angielskiego na temat wystarczającego, albo nie, przygotowania wojsk NATO do jakiejś operacji. Jest to bardzo potrzebne, tylko mam wątpliwości, czy ministrowi obrony.

Klich szkodzi armii?
On doprowadził do frustracji części kadry, czego najlepszym dowodem było wystąpienie generała Skrzypczaka.

Akurat nie powinien tego robić w takiej formie, jak zrobił.
Ale to był głos prawdziwego żołnierza. On taki jest - bezpośredni w zachowaniu. U mnie budziło to sympatię do niego. Zawsze lepiej rozmawiać z człowiekiem, który mówi prosto w oczy, co myśli. A minister Klich znajdzie się na portrecie w ministerstwie, bo kazał zrobić galerię wszystkich ministrów Obrony Narodowej po 1989 roku. Mój też tam wisi, ale nie wiem, czy to skłoniło Klicha do stworzenia tej ekspozycji.

W MSZ u Radka Sikorskiego też jest taka galeria.
Akurat Radek byłby pewnie gotów przebudować cały gmach MSZ, żeby już za swojego urzędowania znaleźć miejsce na uhonorowanie siebie.

Myśli Pan, że pojawią się tam kiedyś przy wejściu dwa lwy z popiersiami Radka Sikorskiego zamiast głów?
To nie jest niemożliwe.

Był Pan zdziwiony, że generał Skrzypczak mógł być inwigilowany?
Zostawmy to.

Dlaczego?
Bo ja mam dostęp do informacji niejawnych, a wy nie.

Dziś mamy problem z podsłuchami?
Mamy problem z mechanizmami kontrolnymi nad funkcjonowaniem służb specjalnych w obszarze działań operacyjnych.

Co to znaczy?
Na przykład mamy pięciodniówki, czyli możliwość podsłuchiwania bez żadnej zgody przez pięć dni. I co później się z tym dzieje? Oni mówią, że to niszczą. A ja wiem, że to nieprawda.

I co robią z tymi podsłuchami?
Tego nie wiem. Okazuje się, że za rządów PO żyjemy w państwie podsłuchów, a nie jak mówiło się to wcześniej - za rządów Prawa i Sprawiedliwości. Muszą być instrumenty kontrolne, żeby ukrócić zapędy niektórych ludzi ze służb.

Dziś służby specjalne wymykają się spod kontroli?
Tak. Pokazała to sprawa podsłuchiwania dziennikarzy. Pułkownik Mąka w niewłaściwy sposób wykorzystał materiały operacyjne. W demokratycznym państwie po takiej sprawie jak podsłuchiwanie Rymanowskiego czy Gmyza szefowie służb przestaliby pełnić swoje funkcje.

Krzysztof Bondaryk, szef ABW, powinien być odwołany?
Już dawno. Ale premier mówi, że wszystko jest w porządku, bo otrzymał informacje od ministra sprawiedliwości i szefa ABW, że było to zgodne z prawem. Premier Tusk śmieje się nam wszystkim w twarz. Mariuszowi Kamińskiemu zarzucał partyjność, a Bondarykowi - byłemu członkowi Rady Krajowej PO - widocznie w ten sposób wyraża wdzięczność.

Ile jest podsłuchów w Polsce?
Na pewno jest ich więcej niż za rządów PiS.

Pan mówi to twardo?
Tak. Podsłuchów jest więcej i wymknęły się spod kontroli.

Pan jest podsłuchiwany?
Nie wiem.

Inni politycy przychodzą i mówią Panu, że są podsłuchiwani?
Wszystkim im powtarzam, żeby nie dali się zwariować. Zresztą jest też taka moda na podsłuchiwanie. Jak się nie jest podsłuchiwanym, to znaczy, że jest się nieważnym.

Panuje snobizm na podsłuchiwanie?
Widać, że służby specjalne spełniają nawet rolę popkulturotwórczą, celebrystyczną. Dzięki podsłuchiwaniu można stać się celebrytą.

A służby specjalne innych państw hasają sobie swobodnie po Polsce?
Nie będę o tym rozmawiać.

Nie widzi Pan tego z okna swojego biura?
Widzę magnolie. Mam piękny widok na ogrody prezydenckie.

W wojskowych służbach specjalnych następuje reaktywacja ludzi WSI?
Są lepsi zawodnicy.

Możemy czuć się dziś bezpieczni?
Widzę zagrożenie dla samego funkcjonowania państwa, dotyczące wypełniania przez rząd obowiązków wobec obywateli. Tego np. żeby pacjenci mieli szansę na wyleczenie. W służbie zdrowia zagrożone jest bezpieczeństwo osobiste.

Grozi nam atak terrorystyczny?
Nie sądzę.

A gdybyśmy teraz w sprawie tarczy antyrakietowej postawili u Pana w gabinecie checkpoint, to jak wyszłaby ta kontrola?
Źle. Jesteśmy 3, 4 lata do tyłu, mniej więcej w 2005 roku. Gdybyśmy ratyfikowali porozumienie z Amerykanami, mielibyśmy o wiele lepszą sytuację przetargową. Nawet gdyby Amerykanie chcieli się wycofać, musieliby nam za to więcej dać. Mogliśmy wjechać do "strefy VIP", a nie znaleźliśmy się tam z własnej winy. Wciąż siedzimy w poczekalni.

A stać nas jeszcze na Afganistan?
A czy stać nas na bycie członkiem NATO? Pytanie brzmi, co powinniśmy zrobić w ciągu tych najbliższych kilku miesięcy do rozpoczęcia kolejnej zmiany, aby pobyt polskich żołnierzy w Afganistanie był bardziej zrozumiały dla Polaków.

Możliwe jest zwiększenie naszego kontyngentu?
To jest decyzja polityczna. Tylko trzeba postawić pytanie, po co? Co mieliby tam robić żołnierze?

Piotr Kownacki Pana rozczarował?
Pytacie mnie, jakby to była miłość. To był taki prawdziwy urzędnik, solidny, poukładany. Zachował się niezrozumiale dla mnie.

Dla Mariusza Kamińskiego znajdzie Pan etat w BBN?
Świetny urzędnik - uczciwy i bezkompromisowy państwowiec. Nie rozmawiałem z nim o pracy w BBN.

Może mu Pan ją zaproponuje?
Jest wiele osób, które widziałbym w BBN. Mariusz Kamiński czy generał Skrzypczak. Ich wiedza, doświadczenie i umiejętności na pewno by się przydały.

O, tu na stole leży Pański telefon. To stary model Nokii, prezydent ma też muzealny model.
Mój i tak jest nowszym modelem niż prezydenta. Wymieniając telefon, specjalnie upomniałem się o klasyczny model. Bez tych wszystkich niepotrzebnych dodatków. Mogę z niego zadzwonić, wysłać SMS-a i MMS-a. Ma budzik i kalendarz. MP3 słucham przez odtwarzacz.

Macie tutaj w Pałacu Prezydenckim klub wielbicieli starych Nokii?
Komórki są do rozmowy i tyle. Najważniejsze, że działa.

Stoi też tutaj u Pana fajka wodna, arabska szisza. Pali ją Pan?
To prezent od jednego z ambasadorów z państw arabskich. Stwierdziłem, że bardzo ładnie wygląda. Taka duża i elegancka. Ja pozostaję wierny cienkim Vogue'om. Ale chcę rzucić. Może chcecie sziszę?

Nie, dziękujemy. Głupio byśmy wyglądali, wychodząc z nią pod pachą z BBN.

Źródło: Polska the Times, "Tusk to Wujek Sam Oportunizm i leniwa siostra Kopciuszka", 21.11.2009

Prezydent chce swojego człowieka na czele nowego "superurzędu"?

awe
2009-11-22, ostatnia aktualizacja 2009-11-22 17:22

Prezydent Lech Kaczyński chce mieć wpływ na obsadę urzędu prokuratora generalnego - informuje "Newsweek". Stara się, aby tę funkcję objęła zaufana mu osoba. Nowy prokurator generalny ma mieć ogromne uprawnienia. Praktycznie przejmuje kontrolę nad całym systemem organów ścigania w Polsce, a do tego przez sześć lat jest nieusuwalny ze stanowiska.

Lech Kaczyński
Fot. Bartosz Bobkowski / AG
Lech Kaczyński
Kto zostanie nowym prokuratorem generalnym? Rozstrzygnie się wkrótce. 30 listopada mija bowiem termin zgłaszania kandydatur do konkursu na to stanowisko.

Chętnych do objęcia wpływowej funkcji ma oceniać Krajowa Rada Sądownictwa. Decydujący głos co do wyboru kandydata ma jednak prezydent. "Newsweek" twierdzi, że Lech Kaczyński lobbuje, by jedna z osób miała poglądy zbliżone do jego własnych. Jak ustalił tygodnik prezydencką kandydatką jest prokurator Ewa Koj z katowickiego IPN. Sama zainteresowana nie chce komentować sprawy. - 30 listopada mija termin zgłoszeń. Wtedy okaże się, kto kandyduje na to stanowisko - wymijająco odpowiedziała w rozmowie z portalem Gazeta.pl.

Nietykalny, nieusuwalny

Na czym polegają ogromne uprawnienia prokuratora generalnego? Będzie miał prawo mianowania 11 szefów prokuratur apelacyjnych, 45 szefów prokuratur okręgowych i 360 szefów prokuratur rejonowych. Może również kontrolować postępowania prowadzone przez policję i służby specjalne, które działają poza nadzorem prokuratury. To de facto daje mu kontrolę nad całym systemem organów ścigania w Polsce.

Prokurator generalny jest także urzędnikiem, któremu prawo gwarantuje niemal całkowitą nietykalność. Nie będzie go można aresztować, z wyjątkiem ujęcia na gorącym uczynku. Jednak w takiej sytuacji prezydent może wnieść o jego zwolnienie. Kadencja na tym urzędzie trwa sześć lat, a usunięcie z funkcji jest praktycznie niewykonalne.

Jak we Wrocławiu hartował się agent Tomek

Jacek Harłukowicz
2009-11-19, ostatnia aktualizacja 2009-11-19 16:15

- Bystrzak i wesołek, gadką potrafił wybrnąć z największych kłopotów - wspominają Tomasza K., najsłynniejszego polskiego agenta, znajomi z VIII LO we Wrocławiu. Kilka lat później przełożony w komendy wojewódzkiej policji napisał: "Cechuje go odwaga, zdecydowanie i samodzielność. Z uwagi na posiadane kwalifikacje zawodowe oraz cechy osobowości został skierowany do realizacji niebezpiecznych zadań operacyjnych".

Agent Tomek podczas działań operacyjnych.
Archiwum
Agent Tomek podczas działań operacyjnych.
Tomasz K. w czasach licealnych...
Archiwum
Tomasz K. w czasach licealnych...
Ponoć alkohol nigdy nie był mocna strona agenta Tomka.
Archiwum
Ponoć alkohol nigdy nie był mocna strona agenta Tomka.
Zanim stał się najsłynniejszym łowczym CBA, polującym na byłą posłankę PO Beatę Sawicką, celebrytkę Weronikę Marczuk-Pazurę i prezydentostwo Kwaśniewskich, Tomasz K. dorastał i uczył się we Wrocławiu. Tu się urodził, mieszkał, uczył i przez lata trenował sport. Tu rozpoczynał karierę w policji.

Dziś większość jego znajomych sprzed lat nie może uwierzyć, że ten niepozorny chłopak z rozbrajającym uśmiechem przeistoczył się w bezwzględnego łowczego. Wykorzystującego swój urok osobisty do polowania na kobiety, które urzeczone pięknym Tomkiem godziły się na łamanie prawa. Choć od trzech lat nie mieszka we Wrocławiu, zostawił po sobie wiele śladów, znajomości i niekoniecznie dobrych wspomnień.

Doskonale się adaptował

Tomasz K. ma dziś 33 lata. Dzieciństwo i młodość spędził na wrocławskich Krzykach, gdzie mieszkał z rodzicami w 10-piętrowym bloku przy ul. Powstańców Śląskich. W 1991 roku, po ukończeniu podstawówki, rozpoczął naukę we wrocławskim VIII LO. Wybór szkoły wydawał się oczywisty: 15-letni Tomek mieszkał tuż obok, od kilku lat trenował pływanie, a "ósemka" była szkołą o profilu sportowym, z którą klub Tomka - WKS Śląsk Wrocław - miał umowę.

Jego ówczesny wychowawca i nauczyciel historii J., by uwierzyć, że to spod jego skrzydeł Tomasz K. wyfrunął w Polskę łapać celebrytów, potrzebuje dobrej chwili. Ale Tomka pamięta doskonale.

Wspomina: - Nieszczególnie dobry uczeń, taki, o którym mówi się "leń śmierdzący". Jak wśród miernych pojawiła się trója, to należało mu to zaliczyć za sukces. Ale z klasy do klasy ślizgał się bez problemu.

Wiedząc już, kim stał się jego wychowanek, przypomina sobie cechy Tomasza, które pasują do jego dzisiejszego zajęcia: - W kontaktach z kolegami niczym się nie wyróżniał. Klasy sportowe to były grupy z przywódcami. Tomek liderem z pewnością nie był. Miał inną cechę: doskonale się adaptował i potrafił wyjść z każdej sytuacji.

J. zapamiętał Tomasza, bo nieczęsto zdarzało mu się, że musiał odwiedzać swoich podopiecznych w domach.

- Tomek został oskarżony o kradzież - wspomina. - Nic wielkiego, zwędził batonik z bufetu. Czort wie: założył się, że go ukradnie, czy naprawdę chciał go zwinąć, nie doszliśmy do tego. Skończyło się na pogadance w obecności rodziców i obniżonym zachowaniu.

Cztery sekundy gorzej od rekordu

Stanisław Miśków, do dziś uczący w VIII LO wychowania fizycznego, niewiele może o swoim uczniu powiedzieć: - Pływak, ale chyba bez większych sukcesów. Mieliśmy tu i mistrzów Polski, i olimpijczyków, ale Tomek do nich nie należał. Chyba potem wielkiej kariery nie zrobił.

Myli się. O ile w szkole Tomek niczym się nie wyróżniał, o tyle w klubie doskonale go pamiętają.

- Doskonale się zapowiadał, w wieku 17 lat setkę motylkiem pływał w 0,56 minuty - wspomina jeden z trenerów. - To tylko cztery sekundy gorzej od dzisiejszego rekordu Polski.

Trener nie chce, by ujawniać jego nazwisko: - Wiemy, dlaczego pan o niego pyta. Po co ktoś ma nam potem głowę zawracać, że za dużo gadamy?

Faktem jest, że od kiedy w mediach zaczęto pisać o agencie Tomku, pokazywać jego częściowy wizerunek, w klubie stał się obiektem szczególnych wspominek.

- Kto by pomyślał, że nasz Tomek zrobi taką karierę - śmieje się Kazimierz Bauer, który trenował go w szkole podstawowej i na początku liceum. Ma jednak o K. jako sportowcu jak najlepsze zdanie: - Bardzo dobry pływak. Jego specjalnością był delfin na krótkich dystansach. Kiedy przeszedł do seniorów, wykręcił nawet srebro na mistrzostwach Polski na setkę. Kontakt nam się urwał, kiedy skończył szkołę. Chyba chciał trenować za granicą, wyjechał do jakiejś ciotki do Hamburga, ale z tego, co pamiętam, nic nie wyszło i wrócił do Polski.

On jeden kąpał się bez niczego

Anka, znajoma ze szkoły i treningów, kiedy słyszy, że Tomasz K. to słynny "piękny Tomek z CBA", najpierw nie wierzy, potem przez pół minuty dławi się ze śmiechu. - Nasz Tomuś, z odstającymi uszami? Chociaż, jakby dobrze pomyśleć...

Tomasz nigdy nie miał problemu z dziewczynami - wspomina. Nawet te odstające uszy (widoczne na zdjęciach z tamtego okresu) mu nie przeszkadzały. Lubił zaszpanować nowym dresem, drogimi adidasami. - W tym szpanie był jednak jakiś taki ujmujący, zawsze uśmiechnięty. Szybko zdobywał przyjaciół, a dla kogoś, kogo polubił, był jak brat łata - pomocny i bezinteresowny. Ale kiedy trzeba było, to potrafił nieźle zaczarować. Na treningu po 20. czy 30. basenie grzbietem część z nas zaczynała oszukiwać. Jak trener przyuważył, dostawaliśmy kolejne karne dystanse. Tylko Tomuś mrugał tymi swoimi długimi rzęsami i zawsze się wykręcił.

Monice, innej koleżance z czasów pływania, w pamięci zapadła inna scena: - On nigdy nie czuł skrępowania. Po treningu pływackim normalną rzeczą jest prysznic, bo trzeba się opłukać z chloru. Chłopcy kąpali się w slipkach, dziewczyny w strojach, a on jeden bez niczego. Zero wstydu. A jak chodziłyśmy go podglądać, to się puszył. Ale trzeba przyznać - jak się spiął, to na swoim dystansie nie miał sobie równych.

Zapowiadał się na dobrego pływaka, już pod koniec liceum postanowił, że nie sportem będzie zarabiał na życie. Do matury w 1995 roku, kiedy zdawał jego rocznik, nie przystąpił, a dwa miesiące później wstąpił do policji. Wychowawca J. spotkał go w szkole kilka lat później.

- Pytał o możliwość przystąpienia go egzaminu. Słyszałem, że został policjantem, ale odziany w jakąś drogą skórę, ze złotym łańcuchem i pierścieniami wyglądał raczej jak złodziej samochodów - wspomina nauczyciel.

Lubił dobre bryki

Służbę we wrocławskiej policji Tomek zaczął od samego dołu - został aplikantem w oddziale prewencji. W notatce służbowej z czasów jego szkolenia można przeczytać: "Nie sprawiał żadnych kłopotów wychowawczych. Należał do policjantów łatwo przyswajających wiedzę teoretyczną i praktyczną". Po rocznym przeszkoleniu 1 maja 1996 roku został pełnoprawnym funkcjonariuszem policji, a cztery miesiące później na własną prośbę przeniesiony do batalionu zabezpieczania miasta KWP we Wrocławiu.

Ale nie miał zamiaru być zwykłym "psem" patrolującym ulice. W 1997 roku z oceną dobrą kończy szkolenie podoficerskie w szkole policyjnej w Słupsku. Rozpoczyna pracę w sekcji kryminalnej. To czas, kiedy Wrocław przoduje w policyjnych statystykach kradzieży samochodów. W odpowiedzi w policji powstaje zespół zajmujący się tylko i wyłącznie zwalczaniem tego procederu. Tomek dołącza do grupy. Od kolegów otrzymuje ksywkę "Kola".

- Pasował do tej ekipy: był dobrze zbudowany, ogolony na zapałkę, lubił dobre ciuchy i bryki - wspomina jeden z wrocławskich policjantów z długim stażem. - Oni wszyscy wyglądali jak prawdziwi złodzieje: markowe dresy, adidasy albo drogie garnitury i do wszystkiego obowiązkowe złoto. Łańcuchy, bransoletki, sygnety. Na wyposażeniu mieli cywilne drogie auta. Dla kogoś niezorientowanego byli nie do odróżnienia od zwykłych jumaków, ale o to przecież chodziło. Myśmy wołali na niego "Kola", choć pseudonimów miał kilka. W jednej z knajp, w której przesiadywaliśmy, wołali na niego "Majami". Chyba od policjantów z Miami - śmieje się funkcjonariusz.

Grupa zalicza sukcesy, liczba kradzieży w mieście gwałtownie spada. A Tomaszowi K. po raz pierwszy powija się noga.

O byłym chłopaku nie rozmawiam

4 lipca 1998 roku odbiera z pracy swoją dziewczynę, trzy lata starszą od siebie Dorotę F., i razem służbowym nieoznakowanym chryslerem neonem jadą ul. Hallera. Jest godz. 18, widoczność bardzo dobra. Nagle na wysokości skrzyżowania z Gajowicką Dorota słyszy: "trzymaj się!", a przed oczami wyrasta jej czerwona toyota MR2.

Oba auta po wypadku nadają się tylko na złom. Tomek ma złamane oba podudzia, Dorota dodatkowo prawy obojczyk.

Gorzej jest z kierowcą i pasażerką toyoty. Ireneusz S. ma złamany prawy obojczyk i przedramię, poważny uraz głowy, kręgosłupa szyjnego, liczne urazy wewnętrzne, krwiak mózgu. Jego pasażerka, 27-letnia Galina Ł., ginie na miejscu. Osieroca 4,5-roczną córeczkę.

Zaraz po wypadku na miejscu zjawia się kilkanaście radiowozów. Policjanci odgradzają auta od zbierającej się publiki, zabezpieczają ślady. Śledztwo mające wyjaśnić okoliczności zdarzenia prowadzi prokuratura.

Tomek K. zeznaje, że jechał z prędkością co najwyżej 60-70 km/godz., ale biegli stwierdzają jednoznacznie, że w momencie zderzenia z toyotą pędził "z prędkością nie mniejszą niż 110 km/godz.". Z tą opinią zgodne są zeznania jednego ze świadków, który mówi w śledztwie: "Wydaje mi się, że kierowca toyoty prawidłowo i bezpiecznie wykonał manewr zawracania i gdyby kierowca chryslera jechał z normalną prędkością, to do wypadku by nie doszło".

Tomasz K., Ireneusz S. i Dorota F. po rekonwalescencji dochodzą do siebie. Ale próby nie wytrzymuje związek policjanta z Dorotą F. Rozstają się. Dziś kobieta prowadzi we Wrocławiu sklep zoologiczny. O byłym chłopaku nie chce rozmawiać.

Człowiek ginie, sąd skazuje, Tomek zostaje w policji

Po trwającym blisko rok postępowaniu sąd uznaje, że winę za wypadek ponoszą obaj kierowcy: Tomasz K., bo jechał z niedozwoloną prędkością, Ireneusz S., bo wjechał na skrzyżowanie na czerwonym świetle.

W śledztwie Tomasz K. nie przyznaje się do winy, ale na rozprawie zmienia zdanie i wnosi o dobrowolne poddanie się karze. Sąd się do tego wniosku przychyla i 7 października 1999 roku skazuje go na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata i 1000 zł nawiązki na rzecz osoby sprawującej opiekę nad osieroconą córką Galiny Ł.

Choć w wypadku zginął człowiek, a sąd uznał Tomasza K. za współwinnego, nie stracił pracy w policji. A to nie był pierwszy wypadek z jego udziałem. Rok wcześniej, zjeżdżając z chodnika przy ul. Wielkiej we Wrocławiu, wjechał w jadącego prawidłowo volkswagena polo. Nie stanął jednak przed sądem. Prokurator zawiesił postępowanie na rok próby i zasądził 100 zł nawiązki na rzecz Polskiego Związku Niewidomych.

- Wyrok był za przestępstwo nieumyślne, wcześniejsza sprawa to była w rzeczywistości kolizja, a postępowania nie odwieszono, bo wyrok za Hallera zapadł po okresie próby - wspomina wrocławski policjant. Plotka głosi, że za Tomkiem wstawił się wówczas osobiście ówczesny komendant wojewódzki, a dziś wiceszef MSWiA Adam Rapacki. Rzeczniczka MSWiA Wioletta Paprocka nie potwierdza jednak tej informacji.

Czesał miasto, łapał jumaków

Laurkę Tomaszowi K. wystawia zastępca naczelnika Wydziału Kadr i Szkolenia KWP we Wrocławiu podinsp. Marek Bogacki. W swojej opinii pisze: "Przez cały dotychczasowy okres służby wykazywał zdolności adaptacyjne, nie stwarzał sytuacji konfliktowych w procesie wychowawczym i edukacyjnym. Cechuje go odwaga, zdecydowanie i samodzielność. Z uwagi na posiadane kwalifikacje zawodowe i cechy osobowości został skierowany do realizacji niebezpiecznych zadań w pionie kryminalnym. Posiada perspektywy rozwoju zawodowego".

Po rekonwalescencji Tomek wraca do pracy. Pracuje w parze z Arturem G., pseudonim "Grzybek", zamieszanym w atak antyterrorystów na dyskotekę Reduta (dziś już poza policją, ponoć wyjechał do Anglii). Lubią mówić o sobie, że "czeszą miasto w poszukiwaniu jumaków". Kiedy dziesięć lat temu jedna z dziennikarek "Gazety" pisze materiał o policjantach zajmujących się złodziejami samochodów, trafia akurat na Tomka i jego partnera. Przez całą noc "czesze" z nimi miasto. Funkcjonariusze chętnie opowiadają o swojej pracy.

"Grzybek": - Nie chwaląc się, jesteśmy najlepsi w kraju. Jeździmy i czeszemy po dziesięć, dwanaście godzin dziennie. Znamy jumaków, wiemy, czym jeżdżą.

"Kola": - Widziałem w telewizji pościgi nakręcane przez amerykańskich gliniarzy. Oni tam mogą auta spychać w czasie jazdy z drogi. A my o nasze musimy dbać, nie możemy ich narażać.

Obaj przyznają, że w policji zarabiają słabo. - Gdybyśmy tego nie lubili, nie moglibyśmy tu pracować - podkreśla "Grzybek".

Agent do zadań specjalnych

Ale także grupa samochodowa była na drodze kariery Tomasza K. tylko epizodem. Na krótko zahacza się w brygadzie antyterrorystycznej. Kiedy Wrocław odwiedzają polityczne VIP-y, współpracuje z Biurem Ochrony Rządu przy ich ochronie. Stamtąd trafia do Centralnego Biura Śledczego, policyjnej elity. Jego działania okryte są tajemnicą. Mariusz Kamiński, były szef CBA, zdradził podczas konferencji prasowej, że i w CBŚ pracował pod przykryciem, m.in. przy zwalczaniu przemytu narkotyków i ludzi. Stamtąd trafił w 2006 roku do CBA i został agentem do zadań specjalnych. Co robił, wiadomo dobrze z poważnych gazet i prasy brukowej. Jego ofiarami stały się posłanka Beata Sawicka, Weronika Marczuk-Pazura, miała zostać Jolanta Kwaśniewska.

Po zdekonspirowaniu przez media nowy szef CBA Paweł Wojtunik oświadczył, że Tomasz K. zostanie w służbie. Będzie dalej pracować dla CBA. Jednak już nie pod przykryciem. Zostanie mu przydzielone inne zadanie.

Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław

komentarze na Forum Gazeta.pl