środa, 30 czerwca 2010

Co zeznał porucznik Wosztyl

Wojciech Czuchnowski, Roman Imielski
2010-06-30, ostatnia aktualizacja 2010-06-30 11:51

Szczątki polskiego samolotu na lotnisku w Smoleńsku
Szczątki polskiego samolotu na lotnisku w Smoleńsku
Fot. AP/

"Jak na wysokości 50 m nie zobaczycie pasa, odlatujcie" - taką komendę miała wydać wieża lotniska w Smoleńsku załodze prezydenckiego Tu-154, który rozbił się 10 kwietnia. Śladu po komendzie nie ma w stenogramach z czarnych skrzynek

Ułożone szczątki Tu-154
Ułożone szczątki Tu-154

Czekamy na Wasze listy. Napisz: listydogazety@gazeta.pl



O takim poleceniu zeznał w prokuraturze por. Artur Wosztyl, pilot polskiego jaka-40, który w Smoleńsku lądował godzinę przed tupolewem.

Wymianę zdań między wieżą a Tu-154 słyszał na odsłuchu przez radio, bo kanał porozumiewania się kontrolerów z pilotami jest publiczny.

Według portalu Niezalezna.pl zeznania Wosztyla znajdują się na karcie 1165 w aktach śledztwa prowadzonego w sprawie katastrofy przez polską prokuraturę wojskową. Porucznik mówił, że polecenie z wieży miało paść tuż po godz. 8.40 (czas lokalny 10.40), gdy tupolew znajdował się na wysokości około 80 m, a system ostrzegawczy (TAWS) od ponad 40 s alarmował o niebezpiecznym zbliżaniu się do ziemi.

Piloci lądowali w tragicznych warunkach - przy widoczności poziomej 200-400 m, a pionowej poniżej 50 m (minimalne warunki dla Tu-154 to 1000 i 100 m). Załoga nie wiedziała, że w gęstej mgle samolot leci nad głębokim na 60 m jarem. W dodatku nawigator odczytywał wysokość z radiowysokościomierza, wskazującego faktyczną odległość od ziemi, a nie jak powinien - z wysokościomierza barycznego pokazującego wysokość nad poziomem morza.

Kontrolerzy przed prokuratorem składali sprzeczne zeznania o tym, czy widzieli wtedy samolot na monitorze radaru.

Osoba znająca materiały śledztwa potwierdza nam, że Wosztyl rzeczywiście złożył takie zeznania. On sam odmówił wczoraj skomentowania informacji o tym, co mówił w trakcie przesłuchania, zasłaniając się tajemnicą śledztwa. Komentarza nie uzyskaliśmy także od płk. Zbigniewa Rzepy z Naczelnej Prokuratury Wojskowej.

Śladu komendy, o której zeznał Wosztyl, nie ma w stenogramie rozmów pilotów z wieżą kontrolną zapisanych w czarnej skrzynce, a przekazanych Polsce przez stronę rosyjską. Kontroler mówi w nich, że zezwala na zniżenie do 100 m (tzw. wysokość decyzji), a jeśli załoga tupolewa nie zobaczy ziemi, odleci. Potem dodaje komendę "Pasadku dapałnitielno" ("Lądowanie warunkowo") używaną tylko w Rosji. Oznacza ona, że jeśli na wysokości decyzji wszystko jest w porządku, kontroler musi wydać jeszcze ostateczną zgodę na lądowanie. Taka zgoda jednak nie pada.

Zapis mówi też, że pomiędzy godz. 8.39,52 a 8.40,39 s kontroler kilka razy potwierdził, iż samolot jest "na kursie i na ścieżce", czyli prawidłowo podchodzi do lądowania. Gdy o 8.40,53 tupolew był na 50. m, kontroler po raz pierwszy krzyknął: "Horyzont", co oznacza natychmiastowe wyrównanie kursu.

Samolot nadal zbliżał się jednak do ziemi - nawigator odczytywał wysokość aż do 20 m. O 8.41,04 Tu-154 zahaczył o pierwsze drzewo.

Od momentu, gdy kontroler po raz pierwszy potwierdził "kurs i ścieżkę", do chwili rozbicia się samolotu w stenogramie jest tylko jedno zdanie określone jako "niezrozumiałe". Ale zostało ono wypowiedziane, gdy maszyna była około 250 m nad ziemią. Poza tym z całego stenogramu wynika, że wszystkie komendy kontrolerów nagrały się wyraźnie.

Czarne skrzynki polskiego samolotu zostały szybko odnalezione na miejscu katastrofy przez Rosjan. Na prośbę polskich władz Rosjanie ich nie otwierali. Zrobili to dopiero w Moskwie w obecności polskich prokuratorów i specjalistów. Nagrania czarnych skrzynek zostały wtedy zgrane na cyfrowy nośnik, a oryginały ponownie zaplombowane i zdeponowane w sejfie.

Polscy specjaliści od fonoskopii oraz piloci z 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego (do niego należał tupolew) cały czas uczestniczyli w pracach nad zapisem czarnych skrzynek, m.in. rozpoznając nagrane głosy.

Mecenas Rafał Rogalski reprezentujący część rodzin ofiar katastrofy pod Smoleńskiem (w tym Jarosława Kaczyńskiego) uważa jednak, że "wiarygodność stenogramu i kopii nagrań od początku budziła wątpliwości i że od początku był zwolennikiem zweryfikowania tego materiału. Zdaniem Rogalskiego nie ma żadnego powodu, by przypuszczać, że Wosztyl może kłamać. - A jeżeli jego zeznania okazałyby się prawdziwe, to by znaczyło, że strona rosyjska co najmniej mataczy w tej materii, by ukryć odpowiedzialność za katastrofę własnych służb - dodaje Rogalski.

Kopie nagrań z tupolewa są obecnie badane w krakowskim Instytucie Ekspertyz Sądowych. Nie wiadomo, kiedy badania zostaną zakończone.

Piloci 36. pułku anonimowo mówili mediom po publikacji stenogramów, że kontrolerzy źle naprowadzali tupolewa, sugerując, iż prawidłowo podchodzi do lądowania.

Wielu pilotów podkreślało jednak, że lotnisko w Smoleńsku nie ma tzw. radaru precyzyjnego podejścia. A w takiej sytuacji załoga wie, że musi polegać głównie na przyrządach samolotu, bo kontrolerzy mogą tylko pomagać w lądowaniu, a nie kierować nim.

Źródło: Gazeta Wyborcza

sobota, 26 czerwca 2010

Co internet robi nam z mózgiem?

Nicholas Carr*
2010-06-21, ostatnia aktualizacja 2010-06-18 18:41

Fot. NIR ELIAS REUTERS

Wystarczy pięć godzin w sieci, a zaczynamy czytać szybciej i mniej uważnie. I tak nam zostaje nawet po wyłączeniu komputera

W 2007 r. profesor psychiatrii z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles Gary Small zaprosił sześciu ochotników - troje doświadczonych internautów i troje nowicjuszy - do udziału w badaniu aktywności mózgu. Każdemu wręczył gogle, wewnątrz których można było wyświetlać teksty i strony internetowe, a sam metodą rezonansu magnetycznego skanował ich mózgi w poszukiwaniu obszarów o wzmożonej aktywności. Przy czytaniu zwykłego tekstu różnic nie było. Ale w przypadku stron internetowych mózgi doświadczonych internautów wykazywały znacznie większą aktywność niż mózgi początkujących, zwłaszcza w obszarze kory przedczołowej, odpowiedzialnym za rozwiązywanie problemów i podejmowanie decyzji.

A zatem... ścieżki neuronalne w mózgach doświadczonych użytkowników sieci powstały właśnie w wyniku korzystania z internetu.
Najciekawsze zjawisko w ramach eksperymentu zaobserwowano, kiedy Small powtórzył badanie po sześciu dniach. W ciągu tych sześciu dni nowicjusze zgodzili się spędzać godzinę dziennie, surfując po internecie. Nowe badanie wykazało, że aktywność ich mózgów zmieniła się i przypominała już to, co działo się w mózgach weteranów. "Pięć godzin w internecie wystarczyło, by przeprogramować mózgi " - pisał Gary Small. Później powtórzył wszystkie badania z 18 innymi ochotnikami. Wyniki były takie same.

Kiedy po raz pierwszy podał je do publicznej wiadomości, zostały przyjęte z entuzjazmem - wydawało się, że dzięki Google'owi stajemy się bardziej inteligentni, bo to on sprawia, że komórki naszego mózgu utrzymywane są w ciągłej aktywności. Jednak większa aktywność niekoniecznie oznacza lepsze funkcjonowanie mózgu, czego nie omieszkał podkreślić Small. Prawdziwym objawieniem było to, w jakim tempie i w jak wielkim zakresie internet przeprogramowuje ścieżki neuronalne. "Eksplozja technologii cyfrowej nie tylko wpływa na zmianę naszego stylu życia i sposobu porozumiewania się - podsumowuje Small - ale też wywołuje szybkie i głębokie zmiany w naszych mózgach".

W jaki sposób internet kształtuje nasz mózg? To pytanie bez wątpienia będzie przedmiotem wielu badań w nadchodzących latach. Jednak już dziś sporo na ten temat wiemy lub możemy się domyślać - a informacje te są dość niepokojące. Dziesiątki badań przeprowadzonych przez psychologów, neurobiologów czy pedagogów prowadzą do tych samych wniosków - kiedy łączymy się z siecią, wchodzimy w środowisko, które promuje pobieżną lekturę i brak koncentracji oraz powierzchowne przyswajanie wiedzy. Internet daje nam wprawdzie łatwy dostęp do ogromnej ilości informacji, ale jednocześnie sprawia, że nasze myślenie staje się bardziej powierzchowne i dosłownie zmienia się struktura naszego mózgu.

W latach 80., kiedy szkoły zaczęły inwestować w komputeryzację, z wielkim entuzjazmem opowiadano o oczywistej wyższości wypracowań w formie cyfrowej nad pracami pisanymi na papierze. Wielu wykładowców było przekonanych, że wprowadzenie hiperlinków do tekstów wyświetlanych na monitorze będzie nieocenioną pomocą w nauczaniu. Hipertekst miał rozwijać umiejętność krytycznego myślenia, umożliwiając uczniom łatwe i szybkie przełączanie się na inny punkt widzenia. Nieograniczeni tempem czytania wymuszonym przez drukowany tekst, czytelnicy mogli odtąd dokonywać wszelkiego rodzaju nowych intelektualnych połączeń między rozmaitymi tekstami. Hiperlink miał być technologią wyzwolenia.

Jednak pod koniec dekady w miejsce owego entuzjazmu pojawił się sceptycyzm. Z kolejnych badań wyłonił się nieco inny obraz wpływu hipertekstu na nasze zdolności kognitywne. Okazało się, że surfowanie po stronach połączonych ze sobą za pomocą linków to umysłowy aerobik - trzeba nieustannie dokonywać szybkiej oceny wszystkich linków, decydować, w który z nich warto kliknąć, szybko przestawiać się z jednego formatu na drugi - to wszystko było obce tradycyjnemu procesowi czytania. Ponieważ pociąga to za sobą zaburzenia koncentracji, takie działanie obniża nasz poziom rozumienia czytanego tekstu. Badanie z 1989 roku wykazało, że osoby czytające tekst miały tendencję do bezładnego klikania podczas czytania fragmentu zawierającego hiperłącza do innych wybranych informacji. Eksperyment z 1990 roku ujawnił, że niektórzy uczestnicy „nie pamiętali nawet, który tekst przeczytali, a którego nie".

Zdekoncentrowani

Internet to system oparty na przerywaniu. Angażuje naszą uwagę jedynie po to, aby za chwilę odciągnąć ją w inną stronę. Mamy tu do czynienia z problemem hipertekstu i wielu różnych rodzajów mediów, które atakują nas jednocześnie. Liczne badania - między innymi eksperyment oparty na śledzeniu ruchów gałek ocznych, ankieta przeprowadzona wśród internautów, a nawet badanie analizujące przyzwyczajenia użytkowników dwóch różnych uniwersyteckich baz danych - wykazały, że kiedy tylko łączymy się z internetem, zaczynamy czytać szybciej i mniej uważnie. W dodatku, internet ma setki sposobów na odciągnięcie naszej uwagi od tekstu. Większość aplikacji mailowych sprawdza automatycznie nowe wiadomości co pięć lub dziesięć minut, a my sprawdzamy to częściej - klikając w „Pobierz pocztę" nawet trzydzieści lub czterdzieści razy na godzinę. A ponieważ każdy rzut oka w inną stronę zakłóca naszą koncentrację i obciąża naszą pamięć roboczą, kognitywne koszty takiego postępowania mogą być bardzo duże.

Koszty te są dodatkowo powiększone o to, co naukowcy zajmujący się badaniami mózgu nazywają switching costs (koszty przełączenia). Za każdym razem, gdy przenosimy uwagę na inny obiekt, mózg musi się przekierować i przesunąć nasze mentalne zasoby. Wiele badań wykazało, że przeskakiwanie od jednego zadania do drugiego może w znacznym stopniu zwiększyć nasze obciążenie kognitywne, utrudniając nam myślenie i zwiększając prawdopodobieństwo przeoczenia lub niezrozumienia istotnych informacji. Korzystając z internetu, zwykle żonglujemy różnymi zadaniami, toteż koszty takiego przeskakiwania są jeszcze większe.

Sieć dysponuje ogromnymi możliwościami śledzenia wydarzeń i automatycznego wysyłania powiadomień, co jest oczywiście jedną z największych jej zalet jako technologii komunikacji. Korzystamy z tej możliwości, aby spersonalizować strony, używać baz danych tak, by odpowiadały naszym potrzebom i oczekiwaniom. Chcemy, aby odrywano nas od naszej pracy, ponieważ każda taka krótka przerwa - e-mail, brzęczyk, SMS, reklama - oznacza ważną dla nas informację. Wyłączając funkcję "wysyłanie powiadomień", ryzykujemy, że stracimy kontakt ze światem, a nawet zostaniemy społecznie odizolowani. Napływ nowych wiadomości odwołuje się do naszej naturalnej skłonności do przeceniania bieżących informacji. Chcemy otrzymywać nowe wiadomości, nawet jeśli wiemy, że są one zupełnie trywialne.

Chcemy zatem, aby internet nadal nam przeszkadzał w pracy na różne sposoby. Chętnie godzimy się na zakłócenia koncentracji i na fragmentację naszej uwagi, na spłycenie myśli w zamian za bogactwo różnych ważnych, a przynajmniej zabawnych informacji, jakie otrzymujemy. Rzadko zatrzymujemy się, aby pomyśleć, że być może większym pożytkiem byłoby, gdybyśmy się z tego wszystkiego wyłączyli.

W mgnieniu oka

Skutki naszego internetowego przetrawiania informacji nie są jednoznacznie niekorzystne. Niektóre zdolności kognitywne ulegają rozwinięciu w wyniku korzystania z komputera i z sieci. Najczęściej są to bardziej prymitywne funkcje umysłu, takie jak koordynacja oczu i rąk, reakcje odruchowe oraz przetwarzanie bodźców wzrokowych. Jedno z często przytaczanych badań dotyczących gier komputerowych, którego wyniki opublikowało w 2003 roku "Nature", wykazało, że po zaledwie dziesięciu dniach grania młodzi ludzie zaczęli znacząco szybciej przenosić punkt skupienia wzroku z jednego obrazu czy zadania na drugi.

Bardzo możliwe zatem, że przeglądanie stron w sieci rozwija funkcje mózgu związane z szybkim rozwiązywaniem problemów, zwłaszcza jeśli wymaga to rozpoznania pewnych schematów w labiryncie danych. Brytyjskie badanie, jak kobiety szukają w sieci informacji z dziedziny medycyny, wykazało, że doświadczona użytkowniczka internetu potrafi ocenić wiarygodność strony i jej merytoryczną wartość w ciągu zaledwie kilku sekund. Im większą mamy praktykę w przeglądaniu stron, tym bardziej nasz mózg przystosowuje się do tych zadań (Clay Shirky uważa, że sieć to znakomity sposób skanalizowania narastającej "nadwyżki kognitywnej" - zobaczcie jego "Cognitive Surplus: The Great Spare-Time Revolution").

Popełnilibyśmy jednak poważny błąd, koncentrując się jedynie na korzyściach. W artykule opublikowanym w "Science" na początku roku 2009 psycholog Patricia Greenfield przeanalizowała ponad 40 rożnych badań dotyczących wpływów wywieranych przez media na naszą inteligencję i zdolność uczenia się. W podsumowaniu napisała, że "każde medium rozwija pewne zdolności kognitywne kosztem innych". Coraz intensywniejsze korzystanie przez nas z sieci i innych technologii ekranowych doprowadziło według niej do "powszechnego i wyrafinowanego rozwoju umiejętności wizualno-przestrzennych". Te zyski idą jednak w parze z obniżoną zdolnością do "głębokiego przetwarzania bodźców", które leży u podstaw "świadomego zdobywania wiedzy, analizy intuicyjnej, krytycznego myślenia, wyobraźni i refleksji".

Wiemy, że ludzki mózg jest bardzo plastyczny: komórki nerwowe i synapsy zmieniają się, dostosowując się do okoliczności. - Kiedy przystosowujemy się do nowego zjawiska kulturowego, a do takich należy korzystanie z nowego medium, nasz mózg ulega w końcu przeprogramowaniu - mówi Michael Merzenich, pionier w dziedzinie neuroplastyczności. A to oznacza, że nasze internetowe obyczaje wpływają na funkcjonowanie naszego mózgu nawet wtedy, gdy wyłączymy komputer. Korzystamy z tych samych ścieżek neuronowych związanych z wielozadaniowością, a omijamy te, które związane są z czytaniem książek czy głębokimi przemyśleniami.

W ubiegłym roku naukowcy z Uniwersytetu Stanforda zaobserwowali sygnały świadczące o tym, że ta zmiana może już być mocno zaawansowana. Przeprowadzili całą masę badań, zarówno na grupie osób doświadczonych w multitaskingu (pracy w trybie wielozadaniowym), jak i na grupie ludzi, którzy rzadko pracowali w ten sposób. Odkryli, że wielozadaniowcy znacznie częściej ulegali pokusom rozproszenia uwagi, znacznie trudniej było im zapanować nad pamięcią roboczą i ogólnie rzecz biorąc, znacznie więcej wysiłku kosztowało ich skoncentrowanie się na poszczególnych zadaniach. Wytrawni wielozadaniowcy wręcz "chłonęli każdą zupełnie niepotrzebną informację" - twierdzi prof. Clifford Nass z zespołu, który przeprowadzał badania. Michael Merzenich sformułował jeszcze bardziej dosadny wniosek. Według niego, wykonując w internecie wiele zadań naraz, "tresujemy nasze mózgi, aby koncentrowały się na różnych śmieciach".

Nie ma nic złego w szybkim przyswajaniu sobie pofragmentowanych informacji. Zawsze raczej przeglądaliśmy gazety, zamiast czytać je od deski do deski, i rutynowo przesuwaliśmy oczami po tekście w książce lub czasopiśmie, aby zorientować się w ogólnej treści danego fragmentu i zdecydować, czy zasługuje na uważniejsze przeczytanie. Umiejętność szybkiego przeglądania tekstu jest równie ważna jak umiejętność czytania i uważnego myślenia. Problem polega na tym, że takie szybkie przeglądanie staje się coraz bardziej dominującym wzorcem. Kiedyś stanowiło ono jedynie sposób dotarcia do celu, oceniania i wybierania informacji do szczegółowego przestudiowania, a dziś coraz częściej jest celem samym w sobie; wolimy taką metodę od nauki i szczegółowej analizy. Oszołomieni bogactwem skarbów, jakie znajdujemy w sieci, jesteśmy ślepi na zniszczenia, które może ono spowodować w naszym życiu intelektualnym, a nawet w naszej kulturze.

W tej chwili przechodzimy, w sensie metaforycznym, odwrócenie wczesnego procesu rozwoju cywilizacji - od uprawiania i pielęgnowania osobistej wiedzy przechodzimy do łowiectwa i zbieractwa w lesie elektronicznej informacji. I wygląda na to, że w ramach tego procesu nieuchronnie będziemy musieli poświęcić wiele z tego, co czyni nasz umysł tak interesującym.



tłumaczyła Katarzyna Witakowska



*Nicolas Carr, „The Shallows: What the Internet is doing to our brains" („Płycizna: Co internet robi z naszym mózgiem"), W.W. Norton & Company, czerwiec 2010

Wybrany fragment ukazał się też w najnowszym "Wired".

Nicholas Carr jest także autorem "The big switch and does it matter?" ("O wielkim przełączaniu i o tym, czy ono naprawdę ma znaczenie").

Źródło: Gazeta Wyborcza

piątek, 25 czerwca 2010

Sprzeczne zeznania kontrolera

Cezary Gmyz , Justyna Prus , Katarzyna Borowska 25-06-2010, ostatnia aktualizacja 25-06-2010 07:34

W rosyjskich dokumentach są dwa różne protokoły przesłuchania tej samej osoby – z tą samą datą

Nie wiadomo,  kiedy Tu-154  zniknął z ekranu radaru
autor: Kuba Kamiński
źródło: Fotorzepa
Nie wiadomo, kiedy Tu-154 zniknął z ekranu radaru
Pomocnik  kierownika kontroli lotów z lotniska Siewiernyj miał jednocześnie  zeznawać przed dwoma śledczymi
źródło: Rzeczpospolita
Pomocnik kierownika kontroli lotów z lotniska Siewiernyj miał jednocześnie zeznawać przed dwoma śledczymi

„Rz” dotarła do informacji na temat rosyjskich protokołów przesłuchań świadków, które jako pierwsze – jeszcze przed dokumentacją przekazaną oficjalnie – trafiły do polskich śledczych.

To m.in. zeznania kontrolerów z lotniska Siewiernyj, w pobliżu którego 10 kwietnia rozbił się prezydencki tupolew.

Dwa przesłuchania w jednym czasie?

Z naszych informacji wynika, że według tych dokumentów Wiktor Anatoliewicz Ryżenko, pomocnik kierownika kontroli lotów, był przesłuchiwany w tym samym czasie przez dwóch różnych śledczych.

To właśnie Ryżenko sprowadzał polski samolot w ostatniej, newralgicznej fazie lotu, podczas której doszło do tragedii.

Według protokołów 10 kwietnia między godziną 14 a 16 czasu moskiewskiego przesłuchiwał go kapitan nauk prawnych A.A. Aleszyn, a między 14 a 15 – porucznik nauk prawnych O.N. Macakow.

Zbigniew Ćwiąkalski, były minister sprawiedliwości: – To, że jedna osoba jest przesłuchiwana w tym samym czasie przez dwóch różnych śledczych, jest nietypowe. Trzeba wyjaśnić szczegóły, dopytać, czemu to miało służyć.

Z taką sytuacją nie spotkał się też w swojej pracy prokurator Dariusz Barski, były zastępca prokuratora generalnego. – Jeśli jest tak, jak ustaliła „Rz”, to jest to zupełnie niezrozumiałe – ocenia. – W polskiej procedurze nie jest możliwa sytuacja, by przeprowadzać dwa różne przesłuchania tej samej osoby w tym samym czasie.

To niejedyne kontrowersje. Oba zeznania Ryżenki różnią się też treścią.

W protokole przesłuchania, którego dokonywał A.A. Aleszyn, kontroler twierdzi, że przy odległości 1,1 km (co zostało poprawione na 1,5 km), tuż przed podaniem polskiej załodze komendy wzywającej do przerwania lądowania, widział Tu-154 na wskaźniku monitora. W drugim protokole Ryżenko zeznał, że przy odległości 1,5 – 1,7 km– nie widział już samolotu na monitorze.

Jak to możliwe, że kontroler dwa razy zeznał zupełnie co innego? Zadaliśmy to pytanie rosyjskiej prokuraturze. Odpowiedzi dotąd nie otrzymaliśmy.

Zdaniem Barskiego nawet gdyby się okazało, że rosyjska procedura przewiduje przesłuchanie świadka przez dwóch śledczych, którzy sporządzają odrębne protokoły, ich treść powinna być zbieżna.

– Jeśli przesłuchiwany zmienia zdanie, co się czasem zdarza, to obowiązkiem śledczego jest natychmiast dopytać, czemu teraz mówi inaczej niż podczas poprzedniego przesłuchania – podkreśla prokurator Barski.

Jego zdaniem natychmiast po pojawieniu się takich sprzecznych zeznań rosyjscy śledczy powinni się zająć wyjaśnieniem tej kwestii. Jeśli tego nie zrobili, muszą się tym zająć polscy śledczy. – Ten materiał dowodowy przekazany przez stronę rosyjską jest na tyle niejasny, że wymaga uzupełnienia. To bardzo ważny świadek w sprawie o ogromnej wadze – podkreśla Barski.

Mrugnięcie i ciśnienie

Między zeznaniami Ryżenki jest jeszcze jedna różnica. Według jednego protokołu zeznał on, że gdy samolot był w odległości dwóch kilometrów od pasa lotniska, wskaźnik na czujniku lokatora lądowania mrugnął (takiego zdania nie ma w drugim protokole).

Prokuratorzy przypuszczają, że mógł być to moment, kiedy Tu-154 zawadził skrzydłem o drzewo. Ten moment miał być decydujący – wówczas pilotom nie udało się już poderwać maszyny.

Ryżenko przyznał, że kiedy wydawał komendę „horyzont”, oznaczającą natychmiastowe przerwanie lądowania, samolot nie był już widoczny na ekranie monitora. Co w praktyce oznaczało, że katastrofa jest nieunikniona.

Z zeznań wynika, że nic nie zapowiadało katastrofy. Wręcz przeciwnie. Ryżenko mówił, że załoga Tu-154 zakomunikowała kontrolerom, iż przystąpi nie do lądowania, lecz do kontrolnego podejścia do lądowania. Manewr ten miał pozwolić pilotom na ocenę, czy w ogóle da się posadzić maszynę.

W odpowiedzi Paweł Plusnin, który był kierownikiem kontroli lotów, podał polskiej załodze warunki pogodowe: temperaturę oraz ciśnienie atmosferyczne. Szczególnie ważny był ten ostatni pomiar, bo na jego podstawie ustawia się w samolocie wysokościomierz baryczny. W protokołach nie ma informacji, jaką wartość podał wówczas pilotom Plusnin.

Rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Zbigniew Rzepa: – Prokuratura w tej chwili nie będzie odnosiła się do rzekomych treści protokołów z czynności procesowych wykonanych w śledztwie.

Słyszeli strzały

Ciekawe zeznanie złożyła też Irina Makarowa, funkcjonariuszka zatrudniona przez rosyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. 10 kwietnia pełniła służbę na lotnisku Siewiernyj. Makarowa twierdzi, że rozpoczęła służbę o godzinie 8 (czasu moskiewskiego). Według jej zeznań, kiedy rozpoczynała służbę na lotnisku, była tak gęsta mgła, że widoczność osiągała 1 – 1,5 metra.

Funkcjonariuszka opowiadała, że w momencie katastrofy w kierunku, skąd było słychać wybuch, wyruszyły wszystkie pododdziały rosyjskie, a za nimi również funkcjonariusze z Polski (chodzi najprawdopodobniej o BOR).

Rosjanka zeznała, że kiedy biegła w kierunku wybuchu, słyszała odgłosy przypominające strzały z broni palnej. Na miejscu katastrofy zastała jednak tylko płonące szczątki samolotu oraz zwłoki ofiar. Podobne zeznania złożyli funkcjonariusze. Aleksiej Nikołajewicz mówił o czterech wybuchach podobnych do wystrzałów z broni palnej, Irinina Winogradowa zaś określiła odgłosy jako cztery wybuchy.

Tuż po katastrofie w Internecie krążył amatorski film z miejsca katastrofy, na którym słychać było odgłosy podobne do wystrzałów. Według ekspertów prawdopodobnie w wyniku pożaru wystrzeliły magazynki zapasowe broni oficerów BOR.

– Wątek odgłosów przypominających wystrzał jest przedmiotem czynności procesowych podejmowanych w śledztwie – mówi „Rz” Rzepa.

—Justyna Prus z Moskwy

Rzeczpospolita