sobota, 12 marca 2011

Premier pisze dla Gazety: Tuska metoda małych kroków

Renata Grochal
2011-03-12, ostatnia aktualizacja 2011-03-12 18:37

Donald Tusk
Donald Tusk
Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

- Marzyłem o tym, żeby doczekać czasów, w których największym narodowym wyzwaniem będzie podniesienie poziomu życia polskiej rodziny. Tego się nie da zrobić jednym prostym cięciem, to praca u podstaw zmieniająca punktowo wiele obszarów naszego życia

Donald Tusk
Fot. Franciszek Mazur / Agencja Gazeta
Donald Tusk
RAPORTY
SONDAŻ
Jak na siedem miesięcy przed wyborami oceniasz dokonania ekipy Donalda Tuska

Zrobili zdecydowanie za mało, powinni już odejść
Nie wszystko im wyszło, ale zrobili tyle ile dało się zrobić w czasie kryzysu i przy destrukcyjnej opozycji
Jestem z nich zadowolony, zobili dużo dla kraju
Nie mam zdania na ten temat

Czekamy na Wasze listy. Napisz: listydogazety@gazeta.pl



W specjalnym tekście dla "Gazety" premier Donald Tusk odpowiada krytykom, którzy zarzucają mu zbyt wolne tempo reform. Na siedem miesięcy przed wyborami składa raport z dokonań swojej ekipy. Pisze też o tym, co się nie udało.

Złota moneta Jan Paweł II
Kolekcja złotych monet pamiątkowych. Zamów pierwszą już za 184.50 zł
skarbnicanarodowa.pl
W co inwestować? BPH TFI
Weź udział w konkursie BPH TFI. Wygraj atrakcyjne nagrody!
www.bphtfi.pl
Konto osobiste
0 zł za prowadzenie konta osobistego. Sprawdź Konto za Zero!
www.pkobp.pl
Gazeta Biznes
- Uważnie słuchałem głosów krytyki pod adresem mojego rządu. Zwłaszcza ostatnio zauważyłem, że niejeden z tych, którzy w 2007 r. udzielili nam poparcia, dziś mówi o niedostatku głębokich reform. Chcę spróbować państwa przekonać, że mój rząd takie reformy przeprowadza. Być może jednym z podstawowych grzechów mojej ekipy jest to, że nie potrafimy o tym mówić, by przebić się do opinii publicznej z konkretnymi przykładami - przyznaje premier.

Dodaje, że rozumie niecierpliwość, zwłaszcza młodych. - Młodzi czują się silni, są ambitni. Wiedzą, że mogą iść szybciej. Odpowiedzialność każe nam pamiętać również o tych słabszych - podkreśla.

Zdaniem Tuska wyzwaniem dla Polski nie jest dziś "walka o byt narodu, ratowanie od upadku, ale rozwój. Czas pokoju i budowania dostatku". - Myślę, że to się Polakom zwyczajnie należy, trochę europejskiej normalności - pisze premier.

Poprawa jakości życia milionów polskich rodzin wymaga "mozolnej zmiany przepisów poutykanych w setkach różnych ustaw". Ta "rewolucja cichych kroków" - jak lubi określać ją Tusk - nie jest "angażującą zbiorowe emocje ideą czy szarżą. To praca u podstaw".

Jednym z wyznaczników tej "europejskiej normalności" są drogi. Tusk przypomina, że trwa budowa i modernizacja ponad 1,4 tys. km dróg. Do użytku oddano 195 km autostrad, 400 km dróg ekspresowych i 134 km obwodnic.

Premier zwraca uwagę, że żaden rząd w historii III RP nie rozpoczął tak dużych inwestycji w infrastrukturę.

Aby umożliwić młodym matkom szybszy powrót do pracy, rząd ułatwił zakładanie żłobków, tworzenie punktów i zespołów przedszkolnych (liczba miejsc dla przedszkolaków zwiększyła się o 190 tys.), wydłużył urlopy macierzyńskie do co najmniej 20 tygodni i wprowadził urlop ojcowski.

Rząd inwestuje też w nauczycieli, bo to od nich zależy poziom edukacji w polskich szkołach. Tusk przypomina, że ich pensje wzrosły średnio o 30 proc.

Aby Polska mogła dokonać cywilizacyjnego skoku, musi wykorzystać europejskie fundusze. - Do początku marca wydaliśmy już ok. 70 mld zł z UE - o połowę więcej niż druga w kolejności Hiszpania! A zawarte umowy o dotację to ok. 233 mld zł.

Premier podkreśla, że jego rząd odważył się na reformę systemu emerytalnego, którą poprzednicy tylko obiecywali. I choć zmiany w OFE budzą wielkie kontrowersje, to zdaniem premiera fundusze nie mogą dłużej działać w obecnym kształcie. Na 700 mld zł dzisiejszego zadłużenia Polski aż 200 mld zł to skutek finansowania OFE długiem.

- Bez rozwiązania tego problemu w przyszłości mogłyby być zagrożone wypłaty dla obecnych emerytów. Nie mogłem do tego dopuścić - pisze premier. Dodaje, że alternatywą byłaby całkowita likwidacja OFE, tak jak to się stało na Węgrzech.

Tusk przypomina, że jego rząd - pierwszy od 1999 r. - ograniczył przywileje emerytalne, zmniejszając liczbę uprawnionych do wcześniejszych emerytur. - Kolejnym krokiem będzie reforma emerytur mundurowych, która właśnie jest konsultowana - zapewnia.

Szef rządu przyznaje, że nie wszystko się udało - choćby reforma służby zdrowia. - Tak jak w przypadku dróg, obecny stan służby zdrowia to efekt dziesięcioleci zaniechań kolejnych rządów - pisze. Zapowiada, że w marcu Sejm ma głosować nad pakietem ustaw, które mają poprawić sytuację.

Jednak za największą porażkę Tusk uznaje to, że nie udało się odchudzić administracji. - 31 grudnia 2007 r. w administracji publicznej pracowało 382,5 tys. osób. Pod koniec 2010 r. już 457 tys. - pisze premier. I choć rząd uchwalił ustawę, która miała ograniczyć liczbę urzędników o 10 proc., prezydent zaskarżył ją do Trybunału Konstytucyjnego.

Kolejna porażka to polskie koleje. - Pokazywane w telewizji obrazy, na których widzieliśmy młodych ludzi wsiadających do pociągu w Zakopanem przez okno, chyba najlepiej podsumowały chaos, jaki zapanował na torach pod koniec ubiegłego roku - pisze premier.

Jednak dodaje, że odpowiedzialni za bałagan pożegnali się ze stanowiskami. A rząd poprawia jakość infrastruktury kolejowej. Na remonty dworców - m.in. w Warszawie i Katowicach - przekazano 980 mln zł. - Zdaję sobie sprawę, że każdy remont rodzi niedogodności, ale liczę na to, że efekt je wynagrodzi - pisze premier.

Przeczytaj:
- cały tekst premiera Tuska w ''Gazecie Świątecznej''
- komentarz Jarosława Kurskiego



Źródło: Gazeta Wyborcza

Więcej... http://wyborcza.pl/1,76842,9242023,Tuska_metoda_malych_krokow.html#ixzz1Ho0EDuP5

wtorek, 8 marca 2011

Rosomak kontra śmiercionośny garnek

Marcin Górka
2008-07-23, ostatnia aktualizacja 2008-07-22 21:10

Mina pułapka nie kosztuje prawie nic. Wystarczy stary garnek, wydłubany z zardzewiałego pocisku ładunek, kabel i zwykłe bateryjki. Polscy żołnierze wystawiają przeciw takiej bombie wart pół miliona dolarów superpojazd MRAP albo rosomaka

Amerykańscy żołnierze robią przegląd pojazdu typu MRAP - jest on nazywany ''minoodpornym'' i chroni lepiej niż polskie Rosomaki
Fot. PETROS GIANNAKOURIS AP
Amerykańscy żołnierze robią przegląd pojazdu typu MRAP - jest on nazywany...
Prymitywna, tania, ale pomysłowa technologia partyzantów, a przeciwko niej wyrafinowana i diabelnie droga technika najnowocześniejszych armii świata - tak wygląda konflikt w języku fachowców nazywany asymetrycznym. Już pierwsi polscy żołnierz posłani do Iraku w 2003 r. doświadczyli go na własnej skórze. Najbardziej groziły im nie starcia z rebeliantami, ale miny pułapki.

- Miny podkładane były dopiero wtedy, gdy tamci wiedzieli, że jedziemy - opowiada żołnierz z jednej z pierwszych zmian naszego kontyngentu. - Do zapalnika przymocowany był akumulatorek, a to odpalało się pilotem do telewizora.

Człowiek z pilotem w ręku stał kilkaset metrów dalej. To była niecelna broń, bo zamachowiec z daleka nie widział, gdzie dokładnie leży pocisk, musiał więc zaznaczyć miejsce podłożenia ładunku kupką kamieni, szmatą czy kawałkiem deski. Gdy pojazd Polaków przejeżdżał obok, zamachowiec odpalał ładunek.

Polacy szybko połapali się, że taki charakterystyczny punkt na drodze może oznaczać minę. - Innej obrony nie mieliśmy, o urządzeniach zagłuszających sygnał z pilota nikt nie słyszał - mówi nasz rozmówca. - Zaczęli je dopiero wprowadzać Amerykanie.

To było dobre rozwiązanie i sprawdza się do dzisiaj. Każdy pojazd w konwoju czy patrolu wyposażony jest w zagłuszarkę impulsu elektrycznego. Zagłuszarki (jedna kosztuje kilka tysięcy dolarów) alarmują też o próbie odpalenia ładunku. Żołnierze mają czas złapać zamachowca, zanim ten zorientuje się, że został namierzony.

Ale znalazł się sposób i na zagłuszarki.

Rebelianci zaczęli konstruować miny kładzione bezpośrednio na drodze. To rozwiązanie świetnie sprawdza się w Afganistanie, gdzie dróg praktycznie nie ma i wkopanie czegokolwiek w ziemię nie jest problemem. - Nie ma nic prostszego niż ręczne odpalenie ładunku. Żadna zagłuszarka tu nie pomoże - mówi saper, który na takie ładunki trafił już kilka razy w Iraku i Afganistanie.

Minę pułapkę robi się domowym sposobem, wsypując do garnka proch wydłubany z pocisku artyleryjskiego. Obok niej zapalnik i sznurek, kabel lub dratwa poprowadzone do człowieka, który z ukrycia zdetonuje ładunek.

Deska i brzeszczot

Polska armia jeździła na początku hummerami nieodpornymi na wybuchy min pułapek, co skończyło się głośnym protestem żołnierzy w czerwcu 2007 r. Ale z czasem saperzy nauczyli się, w jakim miejscu na trasie przejazdu konwoju może być mina. Nasi saperzy wydłubali wiele takich min pułapek. - Ile ich ominąłem, nawet nie chcę wiedzieć - mówi dowódca patrolu saperskiego w Afganistanie.

Polacy dostali w końcu lepsze hummery z pancerzem pod podłogą. Poczuli się bezpieczniej. Talibowie wymyślili więc sposób na deskę i brzeszczot.

Minę zakopują teraz na środku drogi, pomiędzy koleinami. Samochód nie najeżdża na minę, lecz na zakopaną w ziemi deseczkę. Pod nią znajdują się dwa brzeszczoty, które stykając się, zamykają obwód elektryczny i wywołują eksplozję miny znajdującej się niecały metr z tyłu.

Tak skonstruowana mina wybucha pod hummerem dokładnie pod miejscem, gdzie siedzą ludzie. Hummer, nawet opancerzony, takiej eksplozji nie wytrzyma, wylatuje w górę na kilka metrów.

- Proste, prawda? - mówi polski saper. - I nie kosztuje nic. Człowiek siedzi gdzieś daleko, daleko, przez komórkę dostaje cynk, że nadjeżdża patrol. Uzbraja ładunek zdalnie i może sobie iść, bo mina detonuje, gdy przejedzie nad nią auto.

Na rosomaka granatnik

Do Afganistanu pojechały też polskie rosomaki, które kosztują po kilkaset tysięcy dolarów każdy. W konwoju zielone czołgi, jak nazywają rosomaki Afgańczycy, jadą z przodu. Wybuch miny powoduje ich uszkodzenie, ale ludzie w środku wychodzą żywi.

Dlatego talibowie szukają więc sposobu na rosomaka. Najpierw próbowali ostrzeliwać je z RPG, czyli ręcznego granatnika przeciwpancernego, broni niegdyś popularnej w armiach Układu Warszawskiego. Te granatniki to broń dziś powszechna na całym Bliskim Wschodzie. I tania - RPG chińskiej produkcji kosztuje zaledwie 100 dol.

Już kilka razy do polskich rosomaków strzelano z granatników, ale pociski ledwie lekko uszkodziły pancerz. Talibowie wymyślili więc nową konstrukcję miny pułapki bez elementów metalowych. Takiej miny nie znajdzie wykrywacz metalu. - Genialnie prosta konstrukcja - mówi polski saper, który widział już taką minę. Polacy wymyślili sposób i na tę minę, ale ze względu na bezpieczeństwo naszych żołnierzy nie będziemy go opisywać.

Amerykanie rosomaków nie mają, ale za to mają superpojazd MRAP. Ten specjalnie opancerzony pojazd zastępuje w Iraku i Afganistanie niebezpieczne hummery. Do tej pory skutecznie - w MRAP-ie zginął dotąd tylko jeden żołnierz.

MRAP ma pancerną podłogę w kształcie litery V, dzięki czemu eksplozja pod pojazdem rozchodzi się na boki. Kosztuje pół miliona dolarów, Pentagon zamówił 50 tys. takich pojazdów.

Ale znalazła się oczywiście i metoda na MRAP-a. To ładunek znany od angielskiego skrótu EFP, czyli pocisk formowany wybuchem. Pocisk jest tu przykryty powłoką sferyczną, najczęściej z miedzi, która w momencie wybuchu zostaje z ogromną siłą wyrzucona w stronę celu. Rozgrzana miedź w locie przybiera kształt ostrego pocisku i przebija bardzo gruby pancerz.

Problem rebeliantów polega jednak na tym, że EFP musi zostać bardzo precyzyjnie odpalony. Zamachowcy używają do tego albo czujnika ruchu (przecięcie wiązki światła przez pojazd powoduje eksplozję), albo czujnika ciepła, który reaguje na wysoką temperaturę silnika.

EFP zaczęła zabijać amerykańskich żołnierzy w Iraku, ale ta technologia jest już stosowana także w Afganistanie. Według naszych informacji właśnie EFP zabiła tam w czerwcu polskiego żołnierza.

Amerykanie wymyślili więc kolejną ochronę - przed pojazdami montują wysięgniki, które przecinają wiązkę światła, powodując przedwczesną - o ułamek sekundy - eksplozję EFP. Na tych samych wysięgnikach montowane są malutkie grzejniki, które wysyłają ciepło, imitując silnik.

- Prymitywna technologia jest diabelnie skuteczna, a przeciw niej trzeba wydawać miliony dolarów - mówi polski saper. - Czy kogoś jeszcze dziwi, dlaczego tak trudno z nimi wygrać?

Źródło: Gazeta Wyborcza

czwartek, 3 marca 2011

Kredyt Bank. Najkrwawszy napad na bank w historii Polski

Michał Engelhardt, Policyjni.pl
2011-03-03, ostatnia aktualizacja 2011-03-02 19:15

Poczwórne zabójstwo w Kredyt Banku na Żelaznej w Warszawie
Poczwórne zabójstwo w Kredyt Banku na Żelaznej w Warszawie
Fot. Wojtek Olku?nik / AG

Dziś mija 10 lat od najtragiczniejszego w historii Polski napadu na bank. 3 marca 2001 roku trzej bandyci bestialsko zamordowali ochroniarza i trzy kasjerki z filii Kredyt Banku w Warszawie przy ulicy Żelaznej. Zrabowali trochę ponad 100 tysięcy złotych.

Poczwórne zabójstwo w Kredyt Banku na Żelaznej w Warszawie
Fot. Wojtek Olku-nik / AG
Poczwórne zabójstwo w Kredyt Banku na Żelaznej w Warszawie
Eskorta doprowadza zabójców na salę sądową
Fot. Sławomir Kamiński / AG
Eskorta doprowadza zabójców na salę sądową
Eskorta doprowadza zabójców na salę sądową
Fot. Sławomir Kamiński / AG
Eskorta doprowadza zabójców na salę sądową
Ten napad wstrząsnął opinią publiczną w całym kraju. Wieść o bestialskim mordzie gruchnęła w sobotę wieczorem 3 marca. Znalazła się na czołówkach wszystkich serwisów informacyjnych. Początkowo było wiadomo o trzech ofiarach. Dopiero po kilku godzinach policjanci znaleźli ciało czwartej, strażnika banku. Było upchnięte w studzience rewizyjnej. Ze skarbca zniknęły pieniądze. Wedle pierwszych informacji około 30 tysięcy złotych.

Kasjerki nie wróciły do domów

Trzy kasjerki z filii banku miały skończyć pracę o 13.00. Ale nie pojawiły się w domach. Jest godzina 18.00. Pod bank podjeżdża policja i dyrektor I oddziału Kredyt Banku. Mimo późnej pory system komputerowy działa. Drzwi są zamknięte, ale przez szyby widać włączoną maszynkę do liczenia pieniędzy. Policja wybija szybę, dostaje się do środka. (Opis wydarzeń w banku i szczegółów śledztwa na podstawie artykułu Bogdana Wróblewskiego "Morderstwo w Kredyt Banku w dziewięciu odsłonach", Gazeta Stołeczna, 15.12.2001.)

W sali dla klientów nie ma nikogo. W podziemiu policjanci zastają uchylone drzwi do skarbca i trzy kobiety zamordowane strzałami w tył głowy. Cała podłoga, sejf, wszystko jest we krwi. W sali operacyjnej policjanci znajdują identyfikator strażnika i paralizator. Trzy godziny później, pod podłogą szatni, w studzience rewizyjnej, odnajdują zwłoki strażnika banku.

Ofiary to 29-letnia Maria M., jej równolatka Agnieszka R., 33-letnia Anna Z. i 50-letni strażnik Stanisław W.

Kto zabił?

Bank zostaje gruntownie przeszukany przez policyjnych dochodzeniowców. W sumie zbierają 1024 ślady: odciski palców, butów, próbki krwi, zapachy, włos na grzebieniu... I nic, żadnych śladów zabójców. Jednocześnie śledczy typują podejrzanych, szukają świadków, przeczesują grupy przestępcze. Wyodrębniają tak zwaną grupę wysokiego ryzyka. Jest w niej między innymi Krzysztof M. 27-letni kawaler z Łochowa, strażnik z filii banku i jego najbliżsi znajomi: Marek R., Grzegorz Sz., i narzeczona Kamila M. Cały czas chodzą za nimi policyjni wywiadowcy.

Trójka mężczyzn jest trzy razy zatrzymywana i przesłuchiwana. Okazywani są również świadkowi, który w dniu morderstwa widział jednego nich, gdy korzystał z bankomatu w przedsionku filii Kredyt Banku przy Żelaznej. Niestety nie rozpoznaje go. Podczas przesłuchania w czerwcu 2001 roku Wykorzystano wykrywacz kłamstw. Mężczyźni reagują na widok zdjęć zastrzelonych kasjerek.

5 lipca jeden z członków rodziny Grzegorza Sz. zeznaje, że widział jak Sz. palił ubranie i buty. Potwierdza to jeszcze dwóch świadków. Następnego dnia wieczorem następuje uderzenie.

Atyterroryści zatrzymują Krzysztofa M., Grzegorza Sz., Marka R i jego narzeczoną Kamilę M. Grzegorz Sz. przyznaje się do zabójstwa. Dwaj pozostali mężczyźni do udziału w nim a Kamila M. do ukrycia zrabowanych pieniędzy.

Co się stało w banku 3 marca

Napad i zabójstwo trzej kompani planowali kilka miesięcy wcześniej. Dzień przed napadem ochroniarz z Kredyt Banku, Krzysztof M. zamienia się na dyżur z kolegą. Marek R. kupuje broń.

Trzeciego marca około 8.00 rano, Stanisław W. wpuszcza do filii przy Żelaznej swojego kolegę Krzysztofa M. oraz Grzegorza Sz. Ten drugi strzela strażnikowi trzy razy w plecy. Jego ciało upychają do studzienki pod podłogą. Wycierają krew.

20 minut później Krzysztof. M. otwiera drzwi trzem kasjerkom. Gdy kobiety wchodzą do skarbca, M. wzywa Marka R., który stał na czatach. Sz i R wpadają do skarbca. Odbierają pieniądze kasjerkom. Sz. zabija je po kolei, strzelając w tył głowy. Jedna z kobiet daje oznaki życia. Sz. razem z R. dobijają ją dusząc plastikowym paskiem.

Proces

14 grudnia 2001 akt oskarżenia trafia do sądu. 4 marca 2002 zaczyna się proces. Grzegorz Szelest, Krzysztof Matusik, Marek Rafalik są oskarżeni o cztery zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem. Kamila Maniecka o niepowiadomienie o zabójstwie i paserstwo, jej ojciec o paserstwo. (Sąd pozwala publikować nazwiska oskarżonych.)

3 czerwca zapada wyrok - trzy dożywocia z ograniczoną możliwością starania się o przedterminowe warunkowe zwolnienie. Szelest będzie się mógł o nie starć po 40 latach, Matusik po 35, a Rafalik po 25. Kamila Maniecka dostaje wyrok sześciu lat więzienia, jej ojciec dwa lata, w zawieszeniu na pięć lat.

Sędzia przypomina o "strzałach katyńskich" w tył głowy, o zaplanowanej w każdym szczególe zbrodni, o tym, że Matusik przez miesiąc patrzył w oczy kasjerkom, wiedząc, że zginą.

W lutym 2003 roku sąd apelacyjny utrzymuje wyroki sądu okręgowego. Ocenia bardzo wysoko przebieg procesu i uzasadnienie wyroku sądu pierwszej instancji. Wyrok się uprawomocnił.

Dwaj zabójcy: Marek Rafalik i Grzegorz Szelest postanowili walczyć o nadzwyczajne złagodzenie kary. Mieli, według obrony, opowiedzieć wszystko ze szczegółami po zatrzymaniu, czym ułatwili śledztwo. Sędziowie SN uznali, że żaden z nich na to nie zasługuje. Argumenty obrony były znane już w niższej instancji i prawidłowo nie zostały uwzględnione.

Posiedzą jeszcze długo

Krzysztof Matusik siedzi obecnie w Areszcie Śledczym w Radomiu. Wyjdzie na wolność najwcześniej w wieku 63 lat. Grzegorz Szelest jest w więzieniu w Czerwonym Borze. Może wyjść zza krat w wieku 64 lat. W tym samym więzieniu jest Marek Rafalik. Niebo bez krat może zobaczyć mając 49 lat.

Państwo zrobiło w tej sprawie wszystko, co powinno, zapewniło sprawiedliwy proces - powiedział po wyroku Sądu Najwyższego, obrońca jednego z oskarżonych mec. Dariusz Mikołajewski.