czwartek, 19 stycznia 2012

Cierpliwy jak Chińczyk: człowiek, który żył 256 lat


Adam Robiński 19-01-2012, ostatnia aktualizacja 19-01-2012 00:01
Wielkość tekstu: A A A
Zdjęcie z 1927 roku
źródło: Wikimedia Commons
Zdjęcie z 1927 roku

Kiedy się urodził, na ziemiach polskich rządził jeszcze król Jan III Sobieski. Kiedy umierał, ludzkość znajdowała się w przededniu II wojny światowej

Badacze nie spierają się, czy Li Czing Yun rzeczywiście żył i czy to prawda, że w chwili śmierci miał 256 lat. Dość powiedzieć, że o jego śmierci napisał amerykański „Time", a kilka lat wcześniej reportaż na jego temat opublikował „The New York Times".

Tak naprawdę istnieją dwie prawdy o jego wieku. Sam zainteresowany przekonywał, że umiera w wieku 197 lat. Z kolei w archiwach imperialnego rządu Chin w Czengdu znaleziono noty gratulacyjne z 1827 i 1877 roku, w których winszowano jubilatowi z okazji kolejno 150. i 200. urodzin. To właśnie z nich wynika, że w chwili śmierci Li Czing Yun miał 256 lat.

Jedna i druga data urodzin czynią go najdłużej żyjącym człowiekiem w udokumentowanej historii. Druga, Francuzka Jeanne Calment, umarła w wieku 122 lat i 164 dni.

O życiu Li Czing Yuna wiadomo niewiele, a pisanie jego biografii jest tak naprawdę składaniem w całość fragmentów przekazywanych z ust do ust historii. Jak w reportażu "New York Timesa", którego dziennikarz wielokrotnie słyszał od starszych wiekiem mieszkańców rodzinnej miejscowości Li Czing Yuna, że ich dziadkowie pamiętali go jeszcze jako dorosłego mężczyznę. Wśród nich mogli być jedni z ponad 200 jego potomków, których rzekomo spłodził z 23 żonami.

Urodził się w Qi Jiang Xian w Syczuanie. Już w wieku 10 lat chodził po górach, gdzie zajmował się zbieraniem ziół. Przez pierwsze sto lat życia wędrował po prowincjach Yunnan, Gansu, Shanxi, Tybecie, Annamie (współczesnym Wietnamie), Syjamie (dzisiejszej Tajlandii). W tym czasie świat przechodził rewolucję przemysłową, człowiek tworzył kolejno silnik spalinowy, dynamit, karabin maszynowy, telefon, żarówkę. Polacy tracili niepodległość, by jeszcze za życia Li Czing Yuna ją odzyskać.

Kolejne zapisy mówią o roku 1749, kiedy to w wieku 71 lat wstąpił do chińskiej armii. Został instruktorem sztuk walki i doradcą do spraw taktyki wojskowej w Kai Xian. Już wtedy odżywiał się wyłącznie ziołami, popijając je winem ryżowym. Jednak prawdziwe odkrycie miało dopiero nadejść. Na razie służył swoją wiedzą z zielarstwa w armii, której dowódcy prawdopodobnie intensywnie korzystali z jego wskazówek.

Wydaje się, że kolejny etap biografii Li Czing Yuna potraktować należy z lekkim przymrużeniem oka - oczywiście jeśli nie traktujemy w ten sposób całej jego historii. Otóż według Da Liu, mistrza sztuki taijiquan (tai chi), jednej z odmian Wushu, ucznia Li Ching Yuna, w wieku 130 lat nauczyciel spotkał w górach pustelnika z 500-letnią metryką. Zamieszkał z nim, szkoląc się w kolejnych sztukach walki, a także poznając metody kontroli własnego oddechu. Li Czing Yun uczył się Baguazhang, sztuki walki, którą współcześni podejrzeć mogą chociażby w filmie „Tylko jeden" z Jetem Li.

Li Czing Yun poznał wówczas także Qigong, popularny także współcześnie zestaw ćwiczeń zdrowotnych pochodzący ze starożytności, polegający na – ogólnie rzecz biorąc – perfekcyjnemu opanowaniu sztuki kontroli życiowej.

To w tajemniczej pustelni Li Czing Yun miał posiąść wiedzę i umiejętności, które pozwoliły mu cieszyć się zdrowiem i żywotnością przez ponad dwa wieki. Wiele lat później chiński matuzalem powie swoim uczniom: „Długowieczność wynika z faktu, że ćwiczenia wykonywałem codziennie – regularne, sumiennie, cierpliwie – przed ponad 120 lat". Innym razem przedstawi następującą receptę: „Zachowaj spokój serca. Siedź jak żółw. Chodź żwawo niczym gołąb. Śpij jak pies". W 1933 roku, tuż po śmierci Li Czing Yuna, swój reportaż na jego temat dziennikarz „Time'a" zatytułuje właśnie „Żółwio-gołębio-pies".

Swoje dla zdrowotności zrobiła także dieta. Oprócz wspomnianego wcześniej wina ryżowego, Li Czing Yun miał żywić się m.in. żeńszeniem, jagodami goji, lakownicą lśniącą, wąkrotką azjatycką, a więc ziołami o właściwościach leczniczych od wieków znanych chińskiej medycynie. Niektóre z nich – jak wąkrotka – dzięki swoim działaniom ujędrniającym i przeciwzapalnym stosowane są dziś powszechnie w kosmetologii.

Tajemnicze życie Li Czing Yuna zakończyła równie zagadkowa śmierć. W 1927 roku na zaproszenie generała Yang Sena, gubernatora Syczuanu, późniejszego sojusznika Czang Kai Szeka, wybrał się do Wan Xian. Wtedy też powstało jedno z niewielu zdjęć, które zachowało się do naszych czasów. Widzimy na nim wysokiego mężczyznę o wyprostowanej sylwetce, szerokich ramionach i wystających policzkach, ubranego w długą szatę. Z podobizny nijak nie da się wywnioskować wieku fotografowanego.


Zmarł kilka lat później w drodze powrotnej do domu, 6 maja 1933 roku. Niektórzy twierdzą, że z przyczyn naturalnych. Inni relacjonują, jakoby na chwilę przed odejściem miał powiedzieć: „Zrobiłem tu już wszystko, co miałem. Teraz wracam do domu".

Zapoznawszy się z historią Li Czing Yuna, można uwierzyć w cudowną moc zażywanych przez niego ziół. 12 października 1929 roku „Miami Herald" martwił się, co stanie się, gdy odkryty przez Chińczyka preparat długowieczności trafi na rynek. „Jeśli człowiek żyć będzie przez wieki, zamiast jedynie przez fragment stulecia, będziemy potrzebować więcej jedzenia. Nic nie sugeruje jednak, by eliksir z gór Yunnanu działał przeciwko szarżującym automobilom i trującemu alkoholowi, więc chyba groźba epidemii głodu nie jest aż tak realna" - drwił.

Można też jednak wziąć przykład z drugiej recepty na długowieczność, którą Li Czing Yun miał realizować przez całe życie.

Na początku lat 70. chiński premier Zhou Enlai gościł w Pekinie Richarda Nixona. Podczas spotkania z amerykańskim prezydentem padło pytanie o rewolucję francuską. „Jest jeszcze zbyt wcześnie, by ją oceniać" - odpowiedział chiński polityk. Barwna anegdota powstała w wyniku nieporozumienia - Enlai mówił nie o szturmie na Bastylię z 1789 roku, a protestach studentów w Paryżu z 1968 roku. Zdradza ona jednak jedną z podstawowych cech cywilizacji chińskiej: cierpliwość. Takie były też ćwiczenia Li Czing Yuna – wykonywane regularnie, sumiennie, cierpliwie.

W "kokpicie" Tu-154M znaleziono 13 ciał, ale... nie było tam zwłok pilotów


Wprost | aktualizowane 1 minutę temu

fot. PAP/EPA / Sergei ChirikovRozbity rządowy Tu-154M - zdjęcie archiwalne

opinie

W sektorze pierwszym - z "kokpitem" Tu-154 znaleziono nie tylko zwłoki członków załogi i gen. Andrzeja Błasika. Łącznie było tam trzynaście ciał i ich fragmentów - podaje "Wprost". "Rzeczpospolita" uściśla tę informację, dodając, że w sektorze pierwszym nnie znaleziono ciał pilotów Arkadiusza Protasiuka i Roberta Grzywny oraz mechanika Andrzeja Michalaka. Te były w sektorach 2 i 3. 

Te informacje potwierdza rzecznik prokuratury badającej katastrofę płk Zbigniew Rzepa. - Ciało gen. Andrzeja Błasika zostało znalezione w sektorze pierwszym, czyli tu, gdzie był kokpit. W sektorze tym znaleziono także dwanaście ciał i fragmentów ciał innych ofiar katastrofy - wyjaśnia. 


- Trzynaście osób nawet fizycznie nie zmieściłoby się w kabinie. Jedyne logiczne wytłuczenie jest takie, że drzwi do kokpitu były cały czas otwarte i po zderzeniu z ziemią część ciał po prostu trafiła w okolice kokpitu - mówi "Wprost" mec. Bartosz Kownacki, pełnomocnik wdowy po gen. Błasiku. W rozmowie z "Rzeczpospolitą" dodaje: - Sam fakt znalezienia jednego ciała przy drugim nie upoważnia do stwierdzenia, że dana osoba była, lub nie, w kokpicie. 

Ta informacja zaburza ciąg przyczynowo-skutkowy przedstawiany przez byłego szefa komisji badającej katastrofę smoleńską Jerzego Millera. Miller twierdzi, że znalezienie ciała gen. Błasika w kokpicie stanowi dowód na to, że był on tam aż do chwili katastrofy. Miało to być również podstawą do przypisania mu słów w stenogramie opracowanym przez komisję. - Jest pytanie, czy jest informacja, która podważa obecność gen. Błasika w kokpicie? Moim zdaniem nie. Bo wiadomo, czyje ciała znaleziono w kokpicie - mówił Jerzy Miller w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej". 

- Sektor pierwszy to kokpit. I wśród znalezionych tam ciał był gen. Błasik. Nie wnioskowaliśmy więc o obecności gen. Błasika w kokpicie ze względu na przypisanie mu takiej czy innej wypowiedzi. Odwrotnie: najpierw wiedzieliśmy, gdzie był - stwierdził Miller. 

niedziela, 15 stycznia 2012

Sto miliardów planet w naszej Galaktyce. I pewnie życie!


Piotr Cieśliński
2012-01-12, ostatnia aktualizacja 2012-01-12 15:04

Droga Mleczna widziana z Ziemi
Droga Mleczna widziana z Ziemi
 Fot. (c) 2010 Luis Argerich Getty Images/Flickr RF

Gwiazdy, którym towarzyszą planety, są w naszej Galaktyce regułą, a nie wyjątkiem - informują w ''Nature'' astronomowie, wśród nich badacze z Uniwersytetu Warszawskiego.

W liście do "Nature" przedstawiają wyniki oszacowania, jak powszechne są układy planetarne wśród gwiazd Drogi Mlecznej.

Z analizy zebranych danych wynika, że jedna na sześć badanych gwiazd ma planetę o masie Jowisza, połowa z nich - planetę o masie Neptuna i aż dwie trzecie - super-Ziemię (a więc planetę, która jest ledwie kilka razy masywniejsza od naszego globu). Średnio na gwiazdę przypada więc więcej niż jedna planeta, a małomasywne planety podobne do Ziemi występują powszechnie - twierdzą badacze. To astronomowie z warszawskiego zespołu OGLE oraz uczestnicy międzynarodowego projektu PLANET.

Polacy nie gęsi

Większość ze znalezionych dotychczas 700 planet została odkryta dzięki obserwacji pojedynczych gwiazd i pomiarze ich niewielkiego ruchu, wynikającego z grawitacyjnego przyciągania krążącej na orbicie planety. Część planet zdradziła swoją obecność, kiedy zaćmiły (częściowo zasłoniły) swe macierzyste gwiazdy. Metody te umożliwiają jednak odkrycie planet krążących stosunkowo blisko swych słońc.

Zespoły PLANET i OGLE w swych badaniach wykorzystały zupełnie inną technikę - tzw. mikrosoczewkowania grawitacyjnego - która pozwala odkrywać planety nawet tak niewielkie jak Ziemia, a także krążące w dużo większych odległościach od macierzystych gwiazd (nawet dziesięć razy dalej niż Ziemia od Słońca). Metoda polega śledzeniu i precyzyjnych pomiarach pojaśnienia blasku odległej gwiazdy, spowodowanego przez układ planetarny, który działa niczym skupiająca światło soczewka.

Na ten pomysł wpadł prof. Bohdan Paczyński, który w połowie lat 80. zastanawiał się, w jaki sposób wykrywać we Wszechświecie obiekty, które są ciemne - a więc np. nigdy nierozpalone gwiazdy (tzw. brązowe karły), gwiazdy całkowicie wypalone, czy czarne dziury. One same nie świecą lub świecą słabo, ale swą masą mogą zakrzywiać światło innych gwiazd. Jeśli taki ciemny obiekt znajdzie się na drodze promieni świetlnych pomiędzy Ziemią i jakąś odległą gwiazdą, to zgodnie z teorią Einsteina zakrzywi bieg promieni - tak jak w soczewce - i wzmocni blask gwiazdy.

Planety jak dziobki

Pozostaje więc śledzić mrowie gwiazd na niebie i wypatrywać takich momentów, kiedy jedna z nich nagle pojaśnieje, co będzie oznaczało, że na drodze jej promieni pojawiła się grawitacyjna soczewka. Jeśli taka soczewka składa się z dwóch części - gwiazdy i okrążającej ją planety - to z komputerowej analizy zjawiska wynika, że w krzywej zmiany blasku pojawią się charakterystyczne "dziobki" (niczym skaza na perfekcyjnej soczewce). Można po nich rozpoznać planetę, a nawet oszacować jej masę i odległość od gwiazdy.

Co więcej, do takich obserwacji wystarczy niewielki, nawet amatorski teleskop. A jeśli połączymy go z kamerą cyfrową i komputerem - łowy na układy planetarne można całkowicie zautomatyzować. W ten sposób szansa na wielkie odkrycie otworzyła się przed astronomami, którzy - tak jak np. Polacy - nie dysponują na co dzień potężnymi teleskopami.

Z tego pomysłu w Obserwatorium Uniwersytetu Warszawskiego narodził się projekt OGLE, który stworzył i którym kieruje prof. Andrzej Udalski, jeden z najczęściej cytowanych w literaturze astronomów polskich.

Od połowy lat. 90. warszawscy astronomowie obserwują niebo za pomocą 1,3-m teleskopu w Las Campanas w Chile na pustyni Atacama. Zbudowali kamerę i napisali program komputerowy, dzięki któremu każdej nocy śledzą na bieżąco jasność blisko pół miliarda gwiazd Drogi Mlecznej. Program alarmuje badaczy, jeśli tylko blask jednej z tych gwiazd zaczyna wzrastać w sposób wskazujący na zjawisko grawitacyjnego soczewkowania (Polacy wykrywają w tej chwili około 2 tys. takich zjawisk rocznie). Wtedy też alarmują współpracujących astronomów z innych kontynentów, bo kluczem do sukcesu jest jak najbardziej dokładne i nieprzerwane mierzenie zmiany blasku gwiazdy - chodzi o to, by nie przegapić ostrych "dziobków" będących odciskiem palca planety.

W dzisiejszym "Nature" analizowane są 440 mikrosoczewki grawitacyjne odkryte przez OGLE w latach 2002-07. Dodatkowe obserwacje prowadził zespół PLANET, który stworzył międzykontynentalną sieć teleskopów na trzech kontynentach. - Łącznie dały one unikalny materiał do statystycznych badań powszechności występowania planet poza Układem Słonecznym - twierdzi prof. Udalski.

Będą jeszcze cuda

To nie pierwszy sukces zespołu OGLE, o którym głośno w świecie. W maju zeszłego roku wraz z nowozelandzko-japońską grupą MOA astronomowie poinformowali o odkryciu całkiem nowej klasy planet - globów samotnych, bez gwiazdy, które prawdopodobnie zostały wyrzucone ze swoich układów i teraz same przemierzają kosmos. Ich też jest sporo, może nawet dwa razy więcej niż wszystkich gwiazd w Drodze Mlecznej.

A niedawno OGLE natrafił na największe z odkrytych w ostatnich latach ciała Układu Słonecznego.

- Największą satysfakcję mam z tego, ze OGLE od 20 już lat jest w lidze mistrzów nauki światowej i cały czas trzymamy dobrą formę oraz regularnie odkrywamy coś z najwyższej półki - mówi prof. Udalski. - To ewenement na skalę światową, podziwiają nas astronomowie z innych krajów.

- Nasz projekt będzie trwał, dopóki będziemy bezkonkurencyjni na świecie w dziedzinie takich przeglądów nieba, czyli na pewno przez kilka następnych lat, co najmniej do końca dekady - dodaje prof. Udalski. - Za jakiś czas pomyślimy o zwiększeniu mocy obserwacyjnych, np. zasięgu obserwacji (tj. postaramy się o większy teleskop). Za rok będziemy mieć też dostęp do teleskopu w Australii, w którym zainstalujemy naszą kamerę. Z dwóch miejsc - Las Campanas w Chile i Tasmanii - będziemy mogli prowadzić obserwacje prawie bez przerwy. Prof. Udalski mówi też, że w tej chwili zespół ma już nowe dane, których analiza przyniesie z pewnością "różne cuda i nowości". - Odkrycia oczywiście trudno przepowiedzieć, ale wiemy już, że oprócz planet wszelkiego typu (także o masie zbliżonej do ziemskiej), będą to tysiące nowych supernowych, gwiazd zmiennych (wybuchających, pulsujących, zaćmienowych), kwazarów. To wprost unikalne dane.



* W skład zespołu OGLE wchodzą: Andrzej Udalski, Marcin Kubiak, Michał Szymański, Grzegorz Pietrzyński, Radosław Poleski, Igor Soszyński, Łukasz Wyrzykowski, Krzysztof Ulaczyk. 

Źródło: Gazeta Wyborcza


Więcej... http://wyborcza.pl/1,75476,10950588,Sto_miliardow_planet.html#ixzz1jTkUayer