sobota, 14 lipca 2012

Lewandowski: Sami ustalaliśmy jak gramy. Trener nie bardzo wiedział, co powiedzieć

Rozmawiał Robert Błoński
13.07.2012 , aktualizacja: 14.07.2012 09:32
A A A Drukuj
Wydaje mi się, że na takiej imprezie powinniśmy mieć opracowane warianty na różne okoliczności. Nie mieliśmy. W przerwach nie było merytorycznej rozmowy. Sami ustalaliśmy, jak gramy i jak mamy zachowywać się na boisku. Trener nie milczał, niby coś mówił, ale może nie bardzo wiedział, co powiedzieć? - mówi Sport.pl Robert Lewandowski, najlepszy polski piłkarz.
Robert Błoński: Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało?

Robert Lewandowski: Niestety, ale się stało. Wydawało się, że jesteśmy blisko ćwierćfinału, a okazało się, że było bardzo daleko. Mieliśmy szansę jak nigdy, nie wykorzystaliśmy jej jak zwykle. Szkoda, że potencjał zespołu nie eksplodował na Euro. Zaczęło się pięknie. Gola strzelonego Grecji nie zapomnę do końca życia. Pierwszy na Euro, pierwszy na Stadionie Narodowym. Mam nadzieję, że moich bramek na wielkich turniejach będzie więcej. W czerwcu czegoś nam zabrakło.

Trenera, który umiałby wydobyć z drużyny więcej niż sto procent możliwości?

- Na pewno mamy lepszych zawodników niż wyniki, które osiągnęliśmy. Stać nas także na lepszą grę. Nie jesteśmy gorsi od Czechów. Trener miał dużo czasu, by nas przygotować do najważniejszej imprezy życia. Nie zrobił tego. Gryzie mnie to strasznie. Bo była szansa na coś więcej niż tylko sukces sportowy. Nigdy w życiu nie spotkałem się z taką życzliwością takiej rzeszy kibiców. Chcieliśmy im sprawić radość. Euforia wokół nas była gigantyczna. Mówi się, że Polacy tylko narzekają, że jeden drugiemu wilkiem, a podczas Euro doświadczyłem ogromnego wsparcia. Wszyscy byli do nas pozytywnie nastawieni. Ale na końcu trzeba było wyjść na boisko i wygrać. Do meczu z Czechami dostarczyliśmy im sporo radości, później był już tylko żal i smutek.

Po MŚ w Niemczech w 2006 r. Artur Boruc powiedział: "Mundial jest raz na cztery lata, a my go kompletnie spieprzyliśmy". Euro w Polsce jest raz w życiu, a wy je...

- ...ciężko powiedzieć. Nie zaliczaliśmy się do faworytów, byliśmy najsłabszą drużyną rankingu FIFA. Skoro jednak wiedzieliśmy, że może nam zabraknąć umiejętności, to przynajmniej powinniśmy być idealnie przygotowani fizycznie. Tak, żeby zabiegać i zamęczyć rywali. Ale przygotowanie nie wyglądało tak, jak powinno. Nie chciałem narzekać podczas majowego zgrupowania w Austrii, ale czułem, że trzeba przystopować z intensywnością. Obciążenia, które mieliśmy, były większe niż w trakcie przygotowań do sezonu. Akumulatory trzeba było podładować, my przesadziliśmy z zajęciami na siłowni. Na Euro nie funkcjonowaliśmy, jak należy. Naprawdę chciałbym powiedzieć, że byliśmy dobrze przygotowani. Ale nie byliśmy. Sam po sobie to czułem.

Rozmawialiście o tym z trenerem?

- Na początku w ogóle nie było tematu obciążeń. Nikt nas o nic nie spytał. Po paru dniach daliśmy sygnały, że śruba została przykręcona za mocno. Zbyt dużo było statycznych ćwiczeń na siłowni, za mało zajęć z piłkami. To my wyszliśmy z inicjatywą rozmowy. Nie chcieliśmy przesadzać, bo jesteśmy od grania. Interweniowaliśmy dopiero, kiedy granica była przekraczana. Ale i tak tych rozmów było sporo.

Z Grecją do przerwy było 1:0, rywale w osłabieniu. A w szatni cisza. Powiedziałem, że musimy strzelić drugiego gola, by być pewnym wygranej. Trener tonował bojowe nastroje. Mówił, żeby grać spokojnie i czekać. W drugiej połowie nie dokonywał zmian, choć brakowało sił i zmiennicy by się przydali. Trener bał się chyba zaufać rezerwowym. A oni byli później przygaszeni, bali się ryzykować. Dziwię się, że pozwoliliśmy Grekom atakować. Powinniśmy ich dobić zaraz po przerwie. No i rozumiem, że z ofensywnie nastawioną Rosją zagraliśmy ostrożniej, z trzema defensywnymi pomocnikami, ale czemu wyszliśmy na Czechów w ustawieniu 4-3-2-1? Przecież musieliśmy wygrać. Zagraliśmy słabo, nie stwarzaliśmy sobie sytuacji do strzelenia gola. Wróciliśmy do stylu sprzed dwóch lat i porażki 0:3 z Kamerunem. O wszystkim decydował trener. My robiliśmy to, co mówił. Zostawiliśmy na boisku mnóstwo zdrowia, ale to było za mało.

Po remisie z Rosją nie zapanowała zbyt wielka euforia? Jakbyście dokonali czegoś wyjątkowego. A mecz o wszystko był cztery dni później...

- Dziwiłem się euforii, bo remis z Rosją nic nie dał. Wiedzieliśmy, że z Czechami gramy o wszystko. Ale to oni byli lepsi. Gdy do awansu wystarczał im remis, dobrze się bronili i łatwo nas ograniczali. Kiedy okazało się, że jednak muszą wygrać, ruszyli do przodu i strzelili gola. My byliśmy bezradni. Liczę, że nowy selekcjoner poradzi sobie. Po siatkarzach widać, że trener potrafi zrobić różnicę.

O wszystko graliście z rywalem w zasięgu, pozbawionym najlepszego zawodnika - Tomasza Rosickiego.

- A my wyszliśmy na nich "choinką". Z trenerem nie rozmawialiśmy o taktyce, jesteśmy od grania. Dziwnie się czułem, grając czasem nawet przeciwko czterem obrońcom. Mijałem jednego, zjawiał się drugi, a ja nie miałem do kogo podać. Zabrakło nam ludzi z przodu, żałuję, że graliśmy tak defensywnie. Czesi byli do pokonania, nie bronili rewelacyjnie, ale my nie daliśmy im szansy na błąd. Trener chyba nie wierzył w rezerwowych, bo po meczu z Czechami powiedział dziennikarzom: "Chcieliście Grosickiego, to widzieliście, jak zagrał".

Kogo przerosło Euro? Piłkarzy? Trenera?

- Piłkarzy chyba nie, daliśmy radę, na ile mogliśmy. Jeśli chodzi o podejście do turnieju, psychikę, to nie mieliśmy problemów.

Znaczy, że przerosło trenera?

- (cisza)

Gdy żołnierze idą na bitwę, patrzą na generała i widzą, czy jest pewny swojej strategii i zwycięstwa.

- Po trenerze było widać zdenerwowanie i presję. Na mnie nie miało to wpływu. Myślałem, co zrobić, by zagrać jak najlepiej. Niepewność minęła mi po paru minutach z Grecją.

Ale wydaje mi się, że na takiej imprezie powinniśmy mieć opracowane warianty na różne okoliczności. Nie mieliśmy. W przerwach nie było merytorycznej rozmowy. Sami ustalaliśmy, jak gramy i jak mamy zachowywać się na boisku. Trener nie milczał, niby coś mówił, ale może nie bardzo wiedział, co powiedzieć? Teraz łatwo zrzucić winę na niego. Nie chcę go obrażać, przecież zbudował zespół na eliminacje. W pewnych momentach brakowało mi jego słów, które coś by dla nas znaczyły i z których dowiedzielibyśmy się czegoś nowego.

Ale wydaje mi się, że na takiej imprezie powinniśmy mieć opracowane warianty na różne okoliczności. Nie mieliśmy. W przerwach nie było merytorycznej rozmowy. Sami ustalaliśmy, jak gramy i jak mamy zachowywać się na boisku. Trener nie milczał, niby coś mówił, ale może nie bardzo wiedział, co powiedzieć? Teraz łatwo zrzucić winę na niego. Nie chcę go obrażać, przecież zbudował zespół na eliminacje. W pewnych momentach brakowało mi jego słów, które coś by dla nas znaczyły i z których dowiedzielibyśmy się czegoś nowego.

Przez całe Euro narzekałeś na deficyt podań. Miałeś konflikt z Obraniakiem?

- Nie. Od dawna mówiłem, że nie dostaję piłki. Sam musiałem wyrywać ją obrońcom. Trener nie zmieniał taktyki, obok siebie nie miałem nikogo, nie było komu podać. Przed Euro graliśmy z Andorą, poszedłem do trenera i mówię: "Nie dostaję podań". Trener odparł, żebym się cofał. Innych wariantów nie było. Słyszałem: "Spokojnie, będziesz miał jedną okazję i strzelisz". No i jedną na Euro miałem. Na treningach też graliśmy 11 na 11 i piłkę miewałem dwa-trzy razy, poza tym tylko biegałem między obrońcami.

Na Euro nie wiedzieliśmy, co robić po odbiorze. Wszystko opierało się na indywidualnych akcjach. Gdy rywal zamykał skrzydła, nie mieliśmy pomysłu na rozegranie akcji środkiem. Bo tego nie ćwiczyliśmy.

Przez prawie trzy lata?

- Praktycznie tak. Zajęcia to była gra w dziadka i mecz 11 na 11 plus stałe fragmenty pod koniec.

Mieliście warianty na zmianę wyniku?

- Nie. Słyszeliśmy ogólnik: "Jak strzelimy, to gramy, jakby było 0:0. Jak stracimy - też".

Nie czujesz, że piłkarze też zawiedli?

- Czuję. Na końcu to my wychodziliśmy na boisko. Ale jeśli nie działały te wszystkie niuanse, to trudno o wynik. Jeśli wszystko byłoby ułożone jak trzeba, awans byłby realniejszy.

To prawda, że na jednej z odpraw trener powiedział: "Przez pierwsze dziesięć minut grajcie spokojnie, a potem na nich ruszycie". A przed wyjściem na boisko ustaliliście, że ruszacie od początku, a po dziesięciu minutach zobaczycie, co zrobi rywal?

- Prawda. Nie pamiętam tylko, który to był mecz. Chyba z Rosją. Wydawało nam się, że to, co ustaliliśmy, jest rozsądniejsze od tego, co mówił trener. Trener się bał. My nie chcieliśmy nakręcać się negatywnie, ciągle gadać, że jest źle. Wychodziliśmy grać jak najlepiej. Wiem, że w największym stopniu to my, piłkarze, odpowiadamy za wynik. Ale niektóre sprawy utrudniły nam, by był pozytywny.

Po porażce pojechaliście do kibiców, ale słowo "przepraszam" nie padło...

- Podziękowaliśmy za wsparcie, czuliśmy, że zawiedliśmy. Mnie osobiście głupio było tam jechać. Powiedzieliśmy, że nie daliśmy rady i zdajemy sobie z tego sprawę.

Dlaczego nie było z wami trenera?

- Nie wiem.

Trener mówił po Euro, że gdyby cofnął czas, to i tak niczego by nie zmienił.

- Ja bym zmienił. Uważam, że powinny być mniejsze obciążenia fizyczne, a dodałbym zajęcia uczące nas wariantów ofensywnych. Nie wiedzieliśmy, co robić po odbiorze, to był największy problem na Euro. Nie była wina Ludo, że biegał daleko za mną, bo nikt mu nie wytłumaczył, jak ma grać i jak się ustawić. Nie ćwiczyliśmy tego. Piłka na skrzydło i zobaczymy, co wyjdzie. To był nasz pomysł na Euro.

Słyszałem, że do głowy uderzyła ci woda sodowa i zacząłeś gwiazdorzyć.

- Nie uważam tak. Wiem, że niektórzy bali się otwarcie mówić o pewnych rzeczach. Przychodzili do mnie i dzielili się wątpliwościami. Skoro był problem i widziało go kilka osób, starałem się go rozwiązać.

Smudę zmienił Waldemar Fornalik.

- Ktoś musi wydobyć z nas to, co mamy najlepsze, i poukładać. Nie znam nowego selekcjonera. Liczę, że wybierze współpracowników, których chce. Chciałbym widzieć, że jego treningi są sensowne, że jest komunikatywny i ma pomysł na drużynę. Nie zaczyna od zera, nie musi budować kadry od początku.

Nie wiemy, jak sobie poradzi w szatni z takimi piłkarzami jak ty.

- Jesteśmy głodni sukcesu. Chcemy mu pomóc i razem zrobić coś ekstra dla kibiców, zrekompensować im Euro zwycięstwami. I to nie jednym w trzech meczach, ale siedmioma w ośmiu. Tylko to mnie interesuje i tylko wtedy będę zadowolony. Chcemy, by byli z nas dumni. Podchodzą do mnie na ulicy i mówią: "Było dobrze". A ja wiem, że nie było...



Jadwiga Jędrzejowska od podawaczki piłek bogaczom po finał Wimbledonu




Szymon Opryszek
13.07.2012 , aktualizacja: 13.07.2012 08:05
A A A Drukuj
Spała z wystruganą rakietą pod poduszką, nie miała pieniędzy na strój tenisowy, przez całą karierę paliła papierosy, kłóciła się z Charliem Chaplinem i złamała dworską etykietę. Krakowianka Jadwiga Jędrzejowska musiała pokonać o wiele więcej przeszkód niż Agnieszka Radwańska, by dotrzeć na szczyt
Jadwiga Jędrzejowska - zdjęcie z ksiązki
Fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta
Jadwiga Jędrzejowska - zdjęcie z ksiązki "Urodziłam się na korcie"
Grób Jadwigi Jędrzejowskiej na krakowskim cmentarzu Rakowickim
Fot. Michał Łepecki / Agencja Gazeta
Grób Jadwigi Jędrzejowskiej na krakowskim cmentarzu Rakowickim
Jadwiga Jędrzejowska - zdjęcie z ksiązki
Fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta
Jadwiga Jędrzejowska - zdjęcie z ksiązki "Urodziłam się na korcie"
Radwańska awansowała do finału wielkoszlemowego Wimbledonu, w którym przegrała z Sereną Williams. Powtórzyła wyczyn Jędrzejowskiej, która 75 lat wcześniej też grała w finale prestiżowego turnieju na trawiastych kortach w Londynie. Droga obu polskich tenisistek na szczyt zaczęła się w Krakowie.

- Jędrzejowska była krakowianką z krwi i kości. Jej sposób mówienia był typowo małopolski, co nas, warszawiaków, nieco śmieszyło. Była zupełnie inna niż Radwańska, grę opierała na zabójczym forhendzie, a na korcie zawsze się uśmiechała w przeciwieństwie do smutnej i technicznej Agnieszki - wspomina Bohdan Tomaszewski, komentator sportowy, a niegdyś tenisista, który trenował z Jędrzejowską w warszawskiej Legii.

Radwańska kreowana jest przez media na dziewczynę z sąsiedztwa, której rodzina musiała sprzedawać kolekcję obrazów, by finansować wyjazdy na turnieje. Ale to Jędrzejowska musiała przełamywać przeciwności losu i konwenanse, by w ogóle marzyć o przebijaniu piłki przez siatkę.

Rakieta jak ukochana lalka

Urodziła się w 1912 roku w małym domku nieopodal kortów Akademickiego Związku Sportowego w Krakowie. W latach międzywojennych tenis zarezerwowany był wyłącznie dla elit. Na robotników, a tym bardziej na ich dzieci, na kortach spoglądano spode łba. Ośmioletnia Jędrzejowska postanowiła wspomóc finansowo rodziców i zaczęła podawać piłki bogaczom.

"Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy wzięłam rakietę do ręki. Wiem tylko, że było to w przerwie między spotkaniami starszych. Odbiłam piłkę prawdziwą rakietą, taką piękną rakietą z wypolerowaną rączką i brzęczącymi strunami. Piłka frunęła leciutko na drugą stronę kortu" - wspominała po latach na łamach książki "Urodziłam się na korcie".

Korty w krakowskim parku stały się jej drugim domem. Gdy miała 10 lat, ojciec wystrugał dla niej drewnianą rakietę. "Nie rozstaję się z nią odtąd ani na chwilę. Kiedy kładę się spać, wkładam ją pod poduszkę, tak jak inne dziewczynki ukochaną lalkę" - pisała Jędrzejowska.

Z dziecięcym zapałem organizuje własny klub tenisowy. Namawia chłopców z sąsiedztwa, by wystrugali własne rakiety. Na niewielkim placyku kredą malują linie, któryś z tenisistów daje im starą piłkę. Przez kilka dni zabawa w tenis trwa w najlepsze, ale 10-letnia Jadzia bije rówieśników na łeb. Obrażeni chłopcy rezygnują z gry.

W wieku 12 lat pomaga robotnikom walcować kort, a nawet podaje piłki podczas międzynarodowego meczu Kraków - Praga. Coraz częściej rywalizuje z dorosłymi, o jej talencie głośno mówi się wśród członków klubu. Ktoś wpada na pomysł, by dziewczynce od podawania piłek dać szansę i włączyć ją do kadry. Problem w tym, że to córka robotnika.

Rakietą w konwenanse

"Często czuję na sobie wzgardliwy i zawistny wzrok, który zdaje się mówić: "Co ta dziewczyna od podnoszenia piłek robi na korcie? Dlaczego zabiera miejsce innym? Dlaczego kręci się tu, pośród ludzi z innego świata?" - wspominała krakowianka. Dodawała, że ówczesna gwiazda Wanda Dubieńska chętnie utopiłaby ją w łyżce wody.

Andrzej Faruzel, były mistrz Europy, szef wyszkolenia młodzieży w Małopolskim Związku Tenisa, który grał z Jędrzejowską w katowickim klubie Baildon: - W jej autobiografii wydawanej w czasach cenzury trzeba było dopiec burżuazji. Ale tak naprawdę Jadzia wiele zawdzięczała wyższym sferom, bo dostała wielką szansę od losu.

Ostatecznie zarząd AZS-u przyjął 13-letnią Jędrzejowską do klubu po burzliwych obradach. - Nigdy nie będę grała z dziewczyną od podawania piłek - krzyczała jedna z członkiń zarządu. Kobiety nie chciały z nią trenować, więc ćwiczyła z mężczyznami. Zresztą na kortach wciąż obecne były konwenanse i zabobony. Jędrzejowska wspominała, jak jedna z tenisistek goniła po korcie hipnotyzera, który przed meczem niesłusznie przepowiedział jej zwycięstwo.

Krakowianka wierzyła wyłącznie w siebie. Dzięki tenisowi pierwszy raz pojechała pociągiem (na turniej do Katowic) i zobaczyła Tatry (podczas zawodów w Zakopanem). W wieku 15 lat miała zadebiutować w mistrzostwach Polski (razem z seniorami, bo wówczas nie było kategorii młodzieżowych), ale nie miała profesjonalnego stroju: obowiązkowej białej sukienki i długich pończoch. "Wiele łez wylewałam po nocach przez ten przeklęty kostium" - pisze w autobiografii.

Ostatecznie członkowie klubu kupili strój ze składek członkowskich, ale nie spodobało się to wyżej notowanym tenisistkom, które nadal z pogardą traktowały córkę robotnika. Jędrzejowska zdobyła wówczas mistrzostwo Polski w deblu, za co otrzymała złoty zegarek. Wkrótce potem zwyciężyła w turnieju w Krośnie, a nagrodą był kuferek, z którym nie rozstawała się przez resztę kariery.

Przez tenis wyleciała ze szkoły. Zgodnie z ówczesnym prawem na zajęcia nie mogły uczęszczać członkinie klubów sportowych. Jędrzejowska spakowała książki i wróciła do domu, by napisać list do Ministerstwa Edukacji. W resorcie postanowili zrobić wyjątek dla utalentowanej krakowianki i przywrócili ją do szkoły. O złośliwości elit miała przekonać się jeszcze raz, tuż przed maturą. Zazdrośni tenisiści namówili jednego z krakowskich dziennikarzy, by napisał, że Jędrzejowska zdała egzamin dojrzałości dzięki sukcesom sportowym.

Z Krakowa na salony

Tenisistka robiła postępy i zaczęła wyjeżdżać na zagraniczne turnieje. Przed mistrzostwami Francji w Paryżu (ówczesny French Open) zgubiła się na dworcu i okradł ją taksówkarz. Zadebiutowała na Wimbledonie. Potem wygrywała między innymi mistrzostwa Londynu, międzynarodowe mistrzostwa Węgier, Austrii, Irlandii Północnej i Walii.

Z Krakowa przeniosła się do Warszawy i zaczęła pracować w przedstawicielstwie jednego z producentów sprzętu sportowego. Przełomowy był rok 1937. Dotarła do półfinału French Open oraz finałów Wimbledonu i mistrzostw USA.

Z rozrzewnieniem wspominała sukces na trawiastych kortach w Londynie. W trzecim secie prowadziła 4:1 z Dorothy Round, by przegrać. "Bałam się zwycięstwa" - notuje po latach.


Wspomina, że Alicja Marble, półfinałowa rywalka, podbiegła do niej na korcie i krzyczała: "Jesteś najlepsza na świecie, skąd u ciebie ten kompleks niższości?".

Po turnieju odrzuciła ofertę przejścia na zawodowstwo wartą 25 tys. dolarów (tzw. cyrk Tildena skupiał tenisistów, którzy rozgrywali turnieje pokazowe, ale nie mogli startować w zarezerwowanych dla amatorów zawodach pokroju Wimbledonu). Wyjechała do USA, gdzie na trybunach zdenerwował ją nieznajomy mężczyzna, który raz po raz krytykował zawodników. - Pan zupełnie nie zna się na tenisie! - rzuciła zdenerwowana. I wspominała, że "rozmowa przerodziła się w ostrą utarczkę słowną". Okazało się, że prowokował ją sam Charlie Chaplin. "Gdybym nie miała nogi w gipsie, niewątpliwie uciekłabym z loży" - pisała. Szybko zaprzyjaźniła się z komediantem i gwiazdą Hollywood.

W 1939 roku wygrała French Open w grze podwójnej, a potem jej karierę przerwała II wojna światowa. Pewnego dnia do jej domu w Warszawie wkroczyli gestapowcy z propozycją azylu od Gustawa V, króla Szwecji i partnera deblowego. Mimo to Jędrzejowska odmówiła wyjazdu. - Po latach spotkali się podczas turnieju w Sztokholmie. Król zobaczył grającą na korcie Jadzię, ich spojrzenia się spotkały i wówczas pogroził jej palcem. Potem żartował, że złamała dworską etykietę, bo przecież królowi się nie odmawia. Bardzo lubił Polkę, która lepiej mówiła po niemiecku niż po angielsku i nazywała go Herr King - wspomina Tomaszewski.

W trakcie wojny schudła 23 kilogramy. W 1945 roku odwiedziła pogorzelisko po warszawskim domu. Pod stertą gruzu znalazła jedynie srebrny medal wimbledoński.

Gem, set, papieros

Po wojnie wróciła do tenisa, ale jedynym międzynarodowym sukcesem był finał French Open w grze mieszanej. W kraju wciąż dominowała. Ostatecznie zdobyła 65 tytułów mistrzyni Polski (w 1933 roku związek przyznał jej mistrzostwo bez gry), choć jak wspominają jej przyjaciele, przez całą karierę namiętnie paliła papierosy.

- Do dziś widzę Jadzie na ławeczce przed kortami Legii, jak zaciąga się damskimi papierosami z munsztukiem. Paliła zarówno przed, jak i po grze, ale nawyk zupełnie jej w tym nie przeszkadzał. Wciąż była najlepsza - uśmiecha się Tomaszewski.

- Mimo upływu lat ponad 40-letnia Jędrzejowska imponowała precyzją. Gdyby rozłożyć na korcie chusteczkę, na pewno trafiłaby w nią bez problemu z serwisu. Ale cały czas paliła. Inną namiętnością były karty. Gdy padało, siadaliśmy w klubie i graliśmy w jej ukochanego remika - wspomina Faruzel.

Radwańska zarobiła w finale Wimbledonu 3 mln zł i część sumy przeznaczy pewnie na kupno torebek znanych marek. 75 lat wcześniej Jędrzejowska dostała za finał 3,5 funta w bonach towarowych i korty Wimbledonu opuszczała z kuferkiem, który wygrała jako nastolatka w Krośnie. Po zakończeniu kariery trenowała młodzież w Katowicach. Gdy po latach wróciła do Krakowa, ze smutkiem stwierdziła, że jej macierzyste korty AZS-u już nie istnieją. Zmarła w 1980 roku na raka krtani, zgodnie z wolą rodziny została pochowana na cmentarzu Rakowickim.

* Korzystałem z książek "Urodziłam się na korcie" w opracowaniu Kazimierza Gryżewskiego i "T jak tenis" Zbigniewa Dutkowskiego

Sprawa małej Madzi. To pogrążyło Katarzynę W.


"Super Express" do­tarł do wy­ni­ków badań, które po­grą­ży­ły Ka­ta­rzy­nę W. Po­zwo­li­ły one pro­ku­ra­to­rom po­sta­wić matce małej Madzi z So­snow­ca za­rzut za­bój­stwa. We­dług nich śmierć dziec­ka była wy­ni­kiem mi­ni­mum dwóch ude­rzeń. Rzecz­nicz­ka Pro­ku­ra­tu­ry Okrę­go­wej w Ka­to­wi­cach Marta Za­wa­da-Dy­bek ujaw­ni­ła tylko, że śmierć Madzi była "nagła i gwał­tow­na".

Sprawa małej Madzi, fot. Newspix
Sprawa małej Madzi, fot. Newspix

"Te dwa urazy po­wsta­ły w od­stę­pie kilku se­kund"

"Ma­dzia zmar­ła w kilka se­kund, co od­po­wia­da oszczęd­ne­mu opi­so­wi Marty Za­wa­dy-Dy­bek z Pro­ku­ra­tu­ry Okrę­go­wej w Ka­to­wi­cach, która w czwar­tek na kon­fe­ren­cji pra­so­wej okre­śli­ła, że dziec­ko zmar­ło »nagle i gwał­tow­nie«" - pisze "Super Express".

- Na­stą­pi­ło uszko­dze­nie rdze­nia prze­dłu­żo­ne­go, a więc w ob­rę­bie sta­wów krę­go­słu­pa szyj­ne­go i pod­sta­wy czasz­ki. Po takim ura­zie śmierć na­stę­pu­je na­tych­miast, bo do­cho­dzi do po­ra­że­nia trzech klu­czo­wych ukła­dów: od­de­cho­we­go, ner­wo­we­go i krwio­no­śne­go. W toku sek­cji stwier­dzo­no też uraz me­cha­nicz­ny głowy mię­dzy opo­na­mi twar­dą a mięk­ką. Te dwa urazy po­wsta­ły w od­stę­pie kilku se­kund - po­wie­dział ga­ze­cie ano­ni­mo­wo le­karz są­do­wy, który brał udział w sek­cji zwłok dziec­ka. Za­su­ge­ro­wał także, że śmierć dziec­ka na­stą­pi­ła w wy­ni­ku mi­ni­mum dwóch ude­rzeń.

Ka­ta­rzy­na W. w pią­tek, tuż po godz. 7.30, zo­sta­ła prze­wie­zio­na do aresz­tu śled­cze­go. "Jako osa­dzo­na bę­dzie trak­to­wa­na ze spe­cjal­ną uwagą i nie­ustan­nie ob­ser­wo­wa­na" - pisze "SE".

"To jest kłam­czu­cha sys­te­mo­wa"

Na ła­mach "Super Expres­su" znany psy­cho­log prof. Zbi­gniew Nęcki ana­li­zu­je za­cho­wa­nie Ka­ta­rzy­ny W. - Matka Madzi przez cały czas po­ka­zy­wa­ła różne twa­rze, raz była blon­dyn­ką, raz bru­net­ką, raz pła­ka­ła, innym razem tań­czy­ła na rurze. To cha­rak­te­ry­stycz­ne dla osoby, która jest psy­cho­pa­tycz­na, za­in­te­re­so­wa­na przy­jem­no­ścia­mi, która gwiż­dże na re­gu­ły i za­sa­dy życia spo­łecz­ne­go. To in­te­li­gent­na dziew­czy­na. Nie­ste­ty, by­strzy psy­cho­pa­ci są naj­gor­si, bo oni po­tra­fią grać - oce­nia.

- Od po­cząt­ku miała przy­go­to­wa­ny sce­na­riusz, wszyst­ko zo­sta­ło prze­my­śla­ne i zre­ali­zo­wa­ne. Miała parę wa­rian­tów w za­leż­no­ści od tego, jak będą re­ago­wać lu­dzie, wszyst­ko było na pokaz, w świe­tle kamer. To jest kłam­czu­cha sys­te­mo­wa i bez­względ­na, czyli two­rzy swoje wizje, a potem w nie wie­rzy i re­ali­zu­je bar­dzo sku­tecz­nie me­to­dą au­to­su­ge­stii - do­da­je. - Jak bę­dzie sie­dzia­ła w wię­zie­niu na­pi­sze książ­kę. Otwo­rzy­ły się przed nią duże moż­li­wo­ści biz­ne­so­we i to wy­ko­rzy­stu­je - prze­ko­nu­je Nęcki.

"Ka­ta­rzy­na ode­gra­ła przed­sta­wie­nie"

Po­dob­ny wer­dykt na ła­mach "Faktu" wy­da­je spe­cja­li­sta psy­chia­trii, dr Jerzy Po­bo­cha.

- Ka­ta­rzy­na ode­gra­ła przed­sta­wie­nie i dalej, kon­se­kwent­nie grała rolę. Teraz może de­mon­stro­wać jesz­cze swoją po­sta­wę np. dzia­ła­nia­mi de­struk­cyj­ny­mi, czego zresz­tą już wcze­śniej pró­bo­wa­ła - oce­nia.

- Dla prze­cięt­ne­go czło­wie­ka samo za­bój­stwo nie jest czymś nor­mal­nym, więc lu­dzie dzi­wią się: jak ona mogła zabić? Ale to nie do końca praw­da, je­ste­śmy zdol­ni do za­bi­ja­nia, wy­star­czy wziąć np. czas wojny, żeby się prze­ko­nać, że zdol­ni są do za­bój­stwa ci, któ­rzy nawet by tego u sie­bie nie po­dej­rze­wa­li. Dla spe­cja­li­stów opi­su­ją­cych za­bój­ców, w tym rów­nież ko­bie­ty, przy­pa­dek oso­bo­wo­ści po­dej­rza­nej nie jest ewe­ne­men­tem. Dla opi­nii pu­blicz­nej jest to sy­tu­acja wy­jąt­ko­wa także z tego wzglę­du, że mogła ob­ser­wo­wać ko­bie­tę, w róż­nych sy­tu­acjach, na prze­strze­ni czasu. Do­tych­czas bar­dzo rzad­ko się to zda­rza­ło. Dla mnie jest to oso­bo­wość nie­pra­wi­dło­wa - pod­kre­śla psy­chia­tra.

Matka Madzi usły­sza­ła za­rzut za­bój­stwa

Matce Madzi w czwar­tek przed­sta­wio­no za­rzut za­bój­stwa. Zo­sta­ła aresz­to­wa­na na trzy mie­sią­ce.

- Prze­pro­wa­dzo­ne czyn­no­ści, w tym uzy­ska­na w środę opi­nia bie­głych, po­zwo­li­ły na zmia­nę za­rzu­tu wobec Ka­ta­rzy­ny W., matki Magdy z So­snow­ca, na za­rzut za­bój­stwa - tłu­ma­czy­ła rzecz­nicz­ka Pro­ku­ra­tu­ry Okrę­go­wej w Ka­to­wi­cach Marta Za­wa­da-Dy­bek.

- Ta opi­nia zo­sta­ła wy­da­na w opar­ciu o dwie inne opi­nie, w tym opi­nię Gdań­skie­go Za­kła­du Me­dy­cy­ny Są­do­wej. Bie­gli na zle­ce­nie pro­ku­ra­tu­ry od­po­wia­da­li na py­ta­nie, jaka była przy­czy­na zgonu sze­ścio­mie­sięcz­nej Magdy z So­snow­ca i w tym za­kre­sie prze­pro­wa­dzi­li szcze­gó­ło­we ba­da­nia hi­sto­pa­to­lo­gicz­ne i tok­sy­ko­lo­gicz­ne - po­wie­dzia­ła Za­wa­da-Dy­bek.

Za­zna­czy­ła, że nie ma sprzecz­no­ści mię­dzy wcze­śniej uzy­ska­ny­mi opi­nia­mi a ostat­nią eks­per­ty­zą bie­głych oraz, że nie bę­dzie na razie ujaw­nia­na treść tej opi­nii. - Je­dy­ne, co mogę pań­stwu po­wie­dzieć, to to, że bie­gli wska­za­li, że śmierć dziec­ka miała cha­rak­ter nagły i gwał­tow­ny - po­wie­dzia­ła pro­ku­ra­tor.

Śledz­two, któ­re­go ter­min był po­cząt­ko­wo okre­ślo­ny na 24 lipca, zo­sta­ło prze­dłu­żo­ne na "ko­lej­ne mie­sią­ce".

Rut­kow­ski przed pro­ku­ra­tu­rą

W czwar­tek przed pro­ku­ra­tu­rą po­ja­wił się wła­ści­ciel biura de­tek­ty­wi­stycz­ne­go Krzysz­tof Rut­kow­ski, który był za­an­ga­żo­wa­ny w po­szu­ki­wa­nia dziec­ka. Dzien­ni­ka­rzom po­wie­dział, że nie jest za­sko­czo­ny de­cy­zją pro­ku­ra­tu­ry.

Za­gi­nię­cie pół­rocz­nej Magdy zgło­szo­no w stycz­niu br. Po­cząt­ko­wo jej matka utrzy­my­wa­ła, że dziew­czyn­kę po­rwa­no. Potem przy­zna­ła, że zgi­nę­ła ona w wy­ni­ku nie­szczę­śli­we­go wy­pad­ku; miała wy­paść jej z rąk. Wska­za­ła miej­sce ukry­cia zwłok. Ko­bie­ta spę­dzi­ła bli­sko dwa ty­go­dnie w aresz­cie.

Wcze­śniej pro­ku­ra­tu­ra sta­wia­ła Ka­ta­rzy­nie W. za­rzu­ty nie­umyśl­ne­go spo­wo­do­wa­nia śmier­ci dziec­ka, po­wia­do­mie­nia o nie­po­peł­nio­nym prze­stęp­stwie (rze­ko­mym po­rwa­niu) oraz two­rze­nia fał­szy­wych do­wo­dów (kie­ro­wa­nia śledz­twa prze­ciw rze­ko­me­mu po­ry­wa­czo­wi).

Ka­len­da­rium zda­rzeń zwią­za­nych z Ka­ta­rzy­ną W.

24 stycz­nia br. - in­for­ma­cja o do­mnie­ma­nym za­gi­nię­ciu pół­rocz­nej Magdy z So­snow­ca.

z 24 na 25 stycz­nia - kil­ku­set po­li­cjan­tów po­szu­ku­je dziec­ka na te­re­nie So­snow­ca; w na­stęp­nych dniach roz­po­czy­na się akcja roz­wie­sza­nia ulo­tek z po­do­bi­zną Magdy, także poza mia­stem; za in­for­ma­cje po­moc­ne w od­na­le­zie­niu dziew­czyn­ki po­li­cja wy­zna­cza 5 tys. zł na­gro­dy, którą na­stęp­nie po­dwa­ja so­sno­wiec­ki sa­mo­rząd.

27 stycz­nia - matka dziew­czyn­ki wy­stą­pi­ła z me­dial­nym ape­lem o pomoc w po­szu­ki­wa­niach Madzi.

z 2 na 3 lu­te­go - po­li­cjan­ci bez­sku­tecz­nie prze­cze­su­ją rejon na rzeką Prze­mszą w So­snow­cu, gdzie - jak miała wy­znać za­an­ga­żo­wa­ne­mu w spra­wę de­tek­ty­wo­wi Krzysz­to­fo­wi Rut­kow­skie­mu matka dziec­ka - miało znaj­do­wać się ciało.

3 lu­te­go - matka wy­zna­je po­li­cjan­tom, że Magda zmar­ła w wy­ni­ku nie­szczę­śli­we­go wy­pad­ku, a ciało zo­sta­ło ukry­te.

z 3 na 4 lu­te­go - po­li­cja znaj­du­je ciało dziec­ka w zruj­no­wa­nym bu­dyn­ku w kom­plek­sie par­ko­wym przy to­rach ko­le­jo­wych w So­snow­cu. To ok. 1,5 km od miej­sca, wska­za­ne­go przez nią wcze­śniej.

4 lu­te­go - usły­sza­ła za­rzu­ty nie­umyśl­ne­go spo­wo­do­wa­nia śmier­ci dziec­ka i zo­sta­ła aresz­to­wa­na na dwa mie­sią­ce.

6 luty - wy­ni­ki sek­cji zwłok - uraz głowy przy­czy­ną śmier­ci dziec­ka.

15 lu­te­go - po­grzeb Magdy; Ka­ta­rzy­na W. opusz­cza areszt; wy­da­jąc de­cy­zję o jej zwol­nie­niu z aresz­tu sąd okrę­go­wy uznał, że obawa uciecz­ki lub ukry­wa­nia się po­dej­rza­nej, musi być opar­ta na do­wo­dach, a nie na do­mnie­ma­niach.

28 marca - dwa ko­lej­ne za­rzu­ty dla Ka­ta­rzy­ny W. do­ty­czą­ce za­wia­do­mie­nia or­ga­nów ści­ga­nia o nie­po­peł­nio­nym prze­stęp­stwie oraz two­rze­nia fał­szy­wych do­wo­dów sta­wia ka­to­wic­ka pro­ku­ra­tu­ra.

12 lipca - za­rzut za­bój­stwa dla matki dziew­czyn­ki.

(Super Express/Fakt/Onet/PAP, TSz)