29.07.2012 , aktualizacja: 29.07.2012 12:14

- Nie jestem przesadnie zapatrzony w przeszłość, ale wciąż oglądam walki z Barcelony - przyznał słynny judoka Waldemar Legień, mistrz olimpijski z Seulu i Barcelony. 29 lipca mija 20 lat od jego złota w Hiszpanii. Legień był wtedy chorążym reprezentacji Polski.
- To był jeden z najpiękniejszych dni w polskim sporcie. Kiedy szykowałem się do walki finałowej, dowiedziałem się, że mamy złoto w pięcioboju nowoczesnym. Wiadomość wspaniała, ale tak naprawdę nie miała wpływu na moją postawę w decydującym pojedynku. Tamta środa była wspaniała, przecież aż trzy razy grano Mazurka Dąbrowskiego - powiedział Legień.
Oprócz judoki, który triumfował w wadze 86 kg (cztery lata wcześniej w południowokoreańskiej stolicy był najlepszy w kat. 78 kg), na najwyższym stopniu podium stanęli pięcioboista Arkadiusz Skrzypaszek i drużyna, której skład uzupełnili Dariusz Goździak i Maciej Czyżowicz.
- Nie jestem przesadnie zapatrzony w przeszłość, wolę myśleć o przyszłości, ale wciąż oglądam walki z Barcelony. Czasem trafi się coś na youtubie. Swego czasu szukałem francuskiego komentarza. Pracując w tamtejszym związku judo tylko tak na szybko przejrzałem tę wersję. Byłem ciekawy, bo przecież rywalizowałem z ich zawodnikiem Tayotem, więc chciałem posłuchać innej wersji wydarzeń, w której zapewne komentarz był negatywny wobec mnie - przyznał były judoka, który od prawie 20 lat mieszka w Paryżu.
W 1992 roku w Barcelonie Legień nie tylko zdobył drugi olimpijski złoty medal, ale też był chorążym polskiej reprezentacji.
- Ta funkcja była wielkim zaszczytem, a także dodatkową wartością, jeszcze bardziej podniosła rangę i tak prestiżowego tytułu. Przyznaję, że ceremonia była mecząca, bo w telewizji widzi się tylko maszerujących uśmiechniętych sportowców, a tymczasem wcześniej trzeba swoje odczekać. Cieszyłem się z tego startu, bowiem w wyższej kategorii nie musiałem już walczyć z wagą. Zbijanie kilogramów nie jest niczym przyjemnym - wspominał.
Legień przypomniał, że w tamtych czasach nie było telefonów komórkowych, więc nie mógł od razu po finale zadzwonić do rodziny i podzielić się swą radością.
- Telefonowałem dopiero z wioski olimpijskiej, to już było dość późno. Na trybunach nie było nikogo z bliskich. Jeśli chodzi o nagrody, otrzymałem 20 tysięcy dolarów. Kiedy na zachodzie Europy mówiłem, że za medal mistrzostw świata otrzymujemy w Polsce 100-200 milionów złotych, przecierali oczy ze zdumienia na słowo miliony. Już nie pamiętam dokładnie, ale ze względu na inflację można było kupić chyba małą lodówkę - dodał.
W grudniu 1993 roku wyjechał do Francji; pracuje w Racing Club Paryż.
- Przez dwa lata trenowałem słynnego Teddy'ego Rinera, z którym będzie walczył Janusz Wojnarowicz w olimpijskim turnieju w Londynie. W czasach juniorskich mój starszy syn Michał zdobywał z Rinerem drużynowe mistrzostwo kraju. Teraz ma on 22 lata, wciąż zajmuje się judo, ale przede wszystkim jest studentem handlu zagranicznego. Młodszy z synów - Przemek - ma 17 lat i talent do prac artystycznych, m.in. maluje - poinformował Legień, który odniósł się do szans Polaków w Londynie.
- Generalnie większe możliwości mają mężczyźni, ale niestety z powodów zdrowotnych po wypadku nie ma najlepszego, czyli Tomasza Kowalskiego. Do strefy medalowej nie przeciśnie się nikt przeciętny, nie ma wyjścia, trzeba rzucać rywali na ippon - zakończył 49-letni dwukrotny mistrz olimpijski.
Oprócz judoki, który triumfował w wadze 86 kg (cztery lata wcześniej w południowokoreańskiej stolicy był najlepszy w kat. 78 kg), na najwyższym stopniu podium stanęli pięcioboista Arkadiusz Skrzypaszek i drużyna, której skład uzupełnili Dariusz Goździak i Maciej Czyżowicz.
W 1992 roku w Barcelonie Legień nie tylko zdobył drugi olimpijski złoty medal, ale też był chorążym polskiej reprezentacji.
- Ta funkcja była wielkim zaszczytem, a także dodatkową wartością, jeszcze bardziej podniosła rangę i tak prestiżowego tytułu. Przyznaję, że ceremonia była mecząca, bo w telewizji widzi się tylko maszerujących uśmiechniętych sportowców, a tymczasem wcześniej trzeba swoje odczekać. Cieszyłem się z tego startu, bowiem w wyższej kategorii nie musiałem już walczyć z wagą. Zbijanie kilogramów nie jest niczym przyjemnym - wspominał.
Legień przypomniał, że w tamtych czasach nie było telefonów komórkowych, więc nie mógł od razu po finale zadzwonić do rodziny i podzielić się swą radością.
- Telefonowałem dopiero z wioski olimpijskiej, to już było dość późno. Na trybunach nie było nikogo z bliskich. Jeśli chodzi o nagrody, otrzymałem 20 tysięcy dolarów. Kiedy na zachodzie Europy mówiłem, że za medal mistrzostw świata otrzymujemy w Polsce 100-200 milionów złotych, przecierali oczy ze zdumienia na słowo miliony. Już nie pamiętam dokładnie, ale ze względu na inflację można było kupić chyba małą lodówkę - dodał.
W grudniu 1993 roku wyjechał do Francji; pracuje w Racing Club Paryż.
- Przez dwa lata trenowałem słynnego Teddy'ego Rinera, z którym będzie walczył Janusz Wojnarowicz w olimpijskim turnieju w Londynie. W czasach juniorskich mój starszy syn Michał zdobywał z Rinerem drużynowe mistrzostwo kraju. Teraz ma on 22 lata, wciąż zajmuje się judo, ale przede wszystkim jest studentem handlu zagranicznego. Młodszy z synów - Przemek - ma 17 lat i talent do prac artystycznych, m.in. maluje - poinformował Legień, który odniósł się do szans Polaków w Londynie.
- Generalnie większe możliwości mają mężczyźni, ale niestety z powodów zdrowotnych po wypadku nie ma najlepszego, czyli Tomasza Kowalskiego. Do strefy medalowej nie przeciśnie się nikt przeciętny, nie ma wyjścia, trzeba rzucać rywali na ippon - zakończył 49-letni dwukrotny mistrz olimpijski.