niedziela, 14 października 2012

Masłowska: Dlaczego nie mam myśleć Rymkiewiczem?



autor: Darek Golik
źródło: Fotorzepa
Nie umiem opowiadać historii według prawideł, schematów, amerykańskich książek o pisaniu scenariuszy. Za każdym razem uczę się tego na nowo
autor: Darek Golik
źródło: Fotorzepa
Nie umiem opowiadać historii według prawideł, schematów, amerykańskich książek o pisaniu scenariuszy. Za każdym razem uczę się tego na nowo

Dorota Masłowska, pisarka

Sprofesjonalizowała się pani. Wydaje w dużym wydawnictwie, a nie w niszowej „Lampie". Od teraz będzie pani pisać powieści na zamówienie w rytmie corocznym, jak każdy zawodowy pisarz?

Dorota Masłowska:
Noir sur Blanc nie jest dużym wydawnictwem. A pisanie w trybie sportowym mi nie grozi, bo nie potrafię. Za każdym razem, kiedy siadam do pisania książki, nie mam pojęcia, jak to ugryźć, jak to się robi. Muszę kombinować, improwizować. Nie umiem opowiadać historii według prawideł, schematów, amerykańskich książek o pisaniu scenariuszy. Za każdym razem uczę się tego na nowo. Zresztą uważam, że ten stan, kiedy się nie wie, czy się umie pisać, to błogosławieństwo. Jest w nim pokora i jest ryzyko, adrenalina. Stan, kiedy się coś potrafi i wystarczy włączyć automat, to początek klęski. Brak wiary we własne umiejętności i poczucie, że talent może mieć datę ważności, może się skończyć, utrzymują mnie w świeżości, w gotowości podjęcia ryzyka.

Kompromisy dobrze sprawdzają się w życiu, w literaturze gorzej. Ale funkcjonowanie na rynku to dla pisarza jeden wielki kompromis.

Jeśli ktoś chce się utrzymywać z pisania w kraju Polska, to nie jest to takie proste. W wielu przypadkach wiąże się z koniecznością wydawania książki co dwa lata, jeśli nie co rok. Dla talentu, dla jego naturalnej dynamiki, jest to oczywiście dość zabójcze. Ja przez wiele lat cieszyłam się sytuacją, kiedy mogłam pozwolić sobie na niepisanie, ale to z kolei było nieco demobilizujące, usypiające. Przez długi czas mogłam oddawać się swoim lękom, swojej niechęci do błysku fleszy, rozpoznawalności i temu, że nie mam już sił na tę konfrontację z mediami. Jestem zupełnie odporna na uroki sławy i nie potrzebuję podtrzymywania zaintereso- wania publiczności sobą.

Dlatego nie chciała pani udzielać wywiadu w kawiarni obok domu? Żeby w sąsiedztwie się nie dowiedziano, że jest pani kimś znanym?

No tak. Ale na dłuższą metę u osoby, która jak ja ma fizjologiczną potrzebę pisania, sytuacja nieaktywności twórczej wywołuje depresję. Dla mnie pisanie to jest forma bardzo intensywnego kontaktu ze światem. Potrzeba duchowa. Pisanie pełni u mnie rolę...

Emocjonalnej protezy?

Raczej protezy metafizycznej. Przyglądanie się ludziom, opisywanie ich, siebie, badanie swojego w nim miejsca, próba zdiagnozowania stanu rzeczy, której codzienność nie sprzyja – to może w życiu spełniać funkcję religijną, jeśli ktoś do klasycznie rozumianych form religijności nie ma dostępu. Ja na przykład nie mam. I dlatego w moim życiu pisanie pełni również taką rolę.

W zestawieniu z tekstem najnowszej pani książki ta deklaracja brzmi zaskakująco. Nie sposób się tam dopatrzyć klasycznie rozumianej metafizyki. Powiedziałbym raczej, że emanuje z niego sztuczność, jakby bohaterowie nie byli ludźmi tylko manekinami, zupełnie pozbawionymi właściwości.

Chociaż podejmują różne formy „aerobiku duchowego", nie można im tego odmówić. Dla mnie fakt, że ktoś chodzi na medytację pomiędzy lekcją hiszpańskiego a seansem woskowania uszu to kwintesencja współczesnej religijności. Konwencja, w której napisałam tę książkę, to, że skierowałam w stronę czytelnika strumień plastiku, nie znaczy, że to nie zostało przeze mnie głęboko przeżyte, że nie kryją się za tym refleksje zupełnie poważne. Zanim to napisałam, dużo myślałam o naszym życiu na planecie Ziemia.

To skąd się wzięła ta konwencja, sztuczność świata opisanego w „Kochanie, zabiłam nasze koty"? Z kolorowych gazet, takich jak opisywane w pani powieści „Yogalife"? A może z amerykańskich seriali albo z tzw. literatury kobiecej?

Nie, w ogóle się literaturą kobiecą ani serialami nie inspirowałam; to nie był punkt wyjściowy. Musiałam nabyć to drogą osmozy, bo mogę takimi bzdurami sypać bez końca bez żadnego researchu.

Plus Minus

Kalifornia. Czy kara śmierci się opłaca







W Kalifornii trwa debata, czy dożywocie nie będzie tańsze niż przeprowadzanie egzekucji skazańców

6 listopada mieszkańcy Złotego Stanu będą decydować nie tylko o tym, kto przez kolejne cztery lata będzie kierować krajem. Przy urnach wyborcy będą mieli też szansę wypowiedzieć się m.in. na temat tzw. Propozycji 34. Zakłada ona zastąpienie kary śmierci – na której wykonanie oczekuje obecnie w tym stanie
725 skazańców – dożywociem bez możliwości przedterminowego zwolnienia. W ten sposób Kalifornia dołączyłaby do grona 17 stanów, w których nie ma kary głównej. I choć na razie sondaże wskazują, że zwolennicy dożywocia są w mniejszości, to gorąca debata na ten temat dopiero się rozkręca.

300 milionów

Jedną z dwóch najważniejszych twarzy kampanii na „tak" jest Jeanne Woodford, była dyrektor więzienia w San Quentin, gdzie mieści się największy w Ameryce oddział dla skazańców oczekujących na egzekucję. Drugą jest Gil Garcetti, który w latach 1992–2000 był prokuratorem okręgowym w Los Angeles i sam odpowiada za wysłanie do cel śmierci dziesiątek osób.

– Żeby od razu było jasne, to nie jest tak, że jestem moralnie przeciwny stosowaniu tej kary – mówi w rozmowie z „Rz" Garcetti. – Na zmianę mojego stanowiska w tej sprawie wpłynęły głównie wychodzące na jaw pomyłki sądowe oraz koszty. Co rusz słyszymy o zwolnieniach nauczycieli, a okazuje się, że każdego roku nasz stan wyrzuca w błoto
184 miliony dolarów na system, który nie działa. To niedopuszczalne.

Gdy prokurator domaga się kary śmierci, proces kosztuje aż  milion dolarów więcej niż proces, którego stawką jest dożywocie

Kwota, którą wymienia Garcetti, pochodzi z raportu przygotowanego rok temu m.in. przez prof. Paulę Mitchell z Wydziału Prawa Uniwersytetu Loyola Marymont. Centralnym punktem raportu jest kwota 4,6 miliarda dolarów, jakie stan wydać miał od 1978 roku na utrzymanie całego aparatu obsługującego karę śmierci – procesy, utrzymanie cel śmierci i skomplikowane – a także niezwykle kosztowne – apelacje. Innymi słowy, Kalifornia miałaby zaoszczędzić przez ostatnie trzy dekady
4,6 mld dolarów, gdyby mordercy skazywani byli na dożywocie, a nie na szafot.

Sęk w tym, że przez cały ten czas w majestacie prawa uśmiercono w Złotym Stanie jedynie 13 osób, a od 2006 roku nie wykonano żadnej egzekucji. System jest „zatkany" właśnie przez apelacje. Zwolennicy uchwalenia Propozycji 34 argumentują, że oznacza to, iż jedna egzekucja kosztuje kalifornijskich podatników średnio 300 mln dolarów. Oczywiście jest to statystyczne nadużycie, ale doskonale brzmi w walce o głosy wyborców.

Skąd się biorą tak wysokie koszty? Sam proces w przypadku, gdy prokurator domaga się zasądzenia kary śmierci, kosztuje – według autorów raportu – milion dolarów więcej niż proces, którego stawką jest dożywocie. Poza tym w procesach z wiszącą nad oskarżonym karą śmierci przepisy stanowią, że potrzebnych jest dwóch obrońców i dwóch prokuratorów. Generalnie ciężar kary powoduje, że taka batalia sądowa jest dużo bardziej złożona, a przez to bardziej kosztowna. Ale proces to dopiero początek wydatków. Oczekujący na egzekucję przetrzymywani są bowiem w pojedynczych celach i mają do dyspozycji „bonusy" niedostępne dla innych skazańców, jak np. telewizory.

30 lat apelacji

Niezwykle droga jest też wyjątkowo długa i skomplikowana procedura odwoławcza, o której więźniowie z dożywociem mogą tylko marzyć. Pochłania ona – zdaniem autorów raportu – ponad 1/3 środków związanych z „obsługą" kary śmierci.

– Ci ludzie umierają w celach śmierci albo ze starości, albo popełniając samobójstwa. Przeciętnie odwołują się przez 25–30 lat! Czas skończyć z tą fikcją – uważa były prokurator Garcetti.

Ostatni sondaż „Los Angeles Times" pokazuje, że 38 proc. Kalifornijczyków popiera zniesienie kary śmierci, a
51 proc. jest przeciwnego zdania. Są jednak sondaże, w których różnica spada do kilku punktów procentowych. We wrześniowym sondażu Field Poll stosunek ten wynosi 42–45 proc. 13 proc. wyborców jest niezdecydowanych.

Kampania na „nie" jest dużo mniej widoczna. Trudno się jednak temu dziwić, skoro udało jej się zebrać tylko nieco ponad 200 tys. dolarów – przeszło 25 razy mniej pieniędzy niż drugiej stronie.




– W naszym społeczeństwie powinno być jasne rozróżnienie pomiędzy ludźmi, którzy dokonują bardziej bestialskich mordów niż inni. Ci pierwsi zdecydowanie zasługują na śmierć – mówił na antenie CBS San Francisco Stephen Wagstaffe, prokurator okręgowy z hrabstwa San Mateo, zwolennik utrzymania obecnego prawa.

Nie tylko finanse

Jego zdaniem kampania na „tak" zwodzi opinię publiczną, przenosząc uwagę na kwestie finansowe, które – zdaniem Wagstaffe'a – nie są odpowiednio udokumentowane. Przeciwnicy zniesienia kary śmierci sami nie przedstawiają jednak konkretnych danych, które zbijałyby ustalenia drugiej strony. Co więcej, na ich stronie internetowej pada argument, że nawet jeżeli wyliczenia abolicjonistów są precyzyjne, to i tak utrzymanie systemu prawnego z karą śmierci w roli głównej kosztuje „tylko 1/10 jednego procentu całego budżetu Kalifornii", więc nie ma o co robić wielkiego szumu. Ale nawet przeciwnicy Propozycji 34 widzą, że obecne rozwiązania prawne są bardzo niedoskonałe i postulują przeprowadzenie reformy prawa karnego, szczególnie skrócenie procesu odwoławczego.

Gdyby argument finansowy okazał się zbyt słaby, ci, co proponują dożywotnie izolowanie morderców, mają w zanadrzu jeszcze dwie karty. Pierwszą z nich jest przeznaczenie w ciągu trzech najbliższych lat 100 mln dolarów na zwiększenie zdolności wykrywania zabójstw i przestępstw na tle seksualnym. Drugim – pomyłki sądowe.

– Obecnie w Kalifornii rozwiązuje się zaledwie 46 proc. przypadków zabójstw. To dramatycznie niski odsetek. Jeżeli wzrosłaby skuteczność organów ścigania, to stanowiłoby to dla przestępców większy straszak niż widmo egzekucji – twierdzi Garcetti.

Zwolennicy przegłosowania Propozycji 34 dostali niedawno do ręki świetny argument w sprawie pomyłek sądowych. Pod koniec września badania DNA przyczyniły się bowiem do oczyszczenia kolejnego – trzechsetnego już w skali całego kraju – skazańca. Damon Thibodeaux zdążył jednak przesiedzieć w Luizjanie aż 15 lat w celi śmierci. Jak się okazuje, całkowicie niesłusznie.

Jak patrzą na tę inicjatywę sami zainteresowani? Okazuje się, że... nie życzą sobie oni żadnych zmian. Tak przynajmniej wynika z badania, jakie przeprowadziła organizacja pod nazwą Campaign to End the Death Penalty.

Dotarła ona listownie do 220 więźniów oczekujących w kalifornijskich zakładach karnych na egzekucję. Spośród 50 odpowiedzi tylko dwie wyrażały poparcie dla Propozycji 34. Więźniowie argumentowali, że obecny – długi i skomplikowany – system apelacyjny daje im większą szansę na oczyszczenie z zarzutów niż ścieżka odwoławcza dostępna dla więźniów odbywających karę dożywotniego pozbawienia wolności.

Kalifornia 
pokaże kierunek

Dr David Jakcson, politolog z uniwersytetu stanowego Bowling Green w Ohio, zauważa w rozmowie z „Rz", że kalifornijska kampania w sprawie likwidacji kary śmierci nie jest tylko lokalnym wydarzeniem i może mieć przełożenie na resztę spośród 33 stanów, które wciąż stosują tę karę.

– Kalifornia od dawna uważana jest za swego rodzaju trendsettera w wielu kwestiach, w tym również w palących sprawach społecznych – uważa Jackson. – Na pewno więc reszta kraju z uwagą będzie patrzyła na wynik głosowania w sprawie kary śmierci. Jeżeli będzie on pozytywny, może to zapoczątkować odwrót od stosowania tej kary – dodaje. Stąd spore zainteresowanie sprawą  kalifornijskiego referendum w całych Stanach.






Ojciec Joachim Badeni – ostatni taki zakonnik


Ewa K. Czaczkowska 14-10-2012, ostatnia aktualizacja 14-10-2012 00:00
Ojciec Joachim Badeni
źródło: Gość Niedzielny
Ojciec Joachim Badeni
Redakcja poleca:

Był jednym z najbardziej dowcipnych polskich duchownych. Mistyk i arystokrata. Urodził się sto lat temu, zmarł w 2010 roku w wieku 98 lat

Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"

– Jak się ojciec czuje? – zapytał dominikanina o. Joachima Badeniego kilka miesięcy przed jego śmiercią młody współbrat o. Paweł. – Świetnie, świetnie. Nie widzę, nie słyszę. Pełna kontemplacja.

Poczucie humoru, dobroć, błyskotliwą inteligencję zachował do końca życia. Powtarzał, że ludzie mający kontakt z Bogiem zawsze są młodzi. I on taki był.

– Zawsze otoczony młodymi, którym opowiadał niezliczone anegdoty, a oni uwielbiali go słuchać – wspominała Alina Petrowa-Wasilewicz, autorka czterech książek – rozmów z o. Badenim. – Bardzo cenił kobiety. Mówił, że są interesującymi i tajemniczymi stworzeniami w odróżnieniu od mężczyzn, którzy są jednowymiarowi i przewidywalni.

Irytował się, gdy wspominano jego arystokratyczne korzenie. Urodził się w 1912 r. w Brukseli jako Kazimierz Stanisław hr. Badeni herbu Bończa. Dziadek Kazimierz był premierem Austro-Węgier, ojciec Ludwik radcą poselstwa austriackiego w Belgii, a matka Alicja Ancarcrona szwedzką arystokratką. Dzieciństwo spędził w Wiedniu, potem w majątku w Busku na Ukrainie, a po śmierci ojca i powtórnym zamążpójściu matki w majątku ojczyma – arcyksięcia Karola Olbrachta Habsburga – w Żywcu.

Przed wojną ukończył prawo na UJ. Prowadził bujne życie towarzyskie, gdy w 1938 r. dotknięty spotkaniem z Matką Bożą przeżył głębokie nawrócenie. W czasie wojny walczył w Polskich Siłach Zbrojnych – pod Narwikiem, w Maroku. W 1943 r. pod wpływem spotkania z o. Innocentym Bocheńskim wstąpił do zakonu dominikanów w Anglii. Przyjął imię Joachim.

W 1947 r. wrócił do Polski, trzy lata później przyjął święcenia kapłańskie. Był popularnym i cenionym duszpasterzem akademickim w Poznaniu, we Wrocławiu, w Krakowie. W latach 70. związał się z Odnową w Duchu Świętym.

Dopiero po 90. roku życia dał się poznać jako współautor kilku książek. Rozmawiał z dziennikarzami o życiu, śmierci, kobietach, kapłaństwie, modlitwie. Z o. Leonem Knabitem wydał „Sekrety mnichów, czyli sprawdzone przepisy na szczęśliwe życie”, wielokrotnie nagradzane.

– O. Badeni miewał stany mistyczne – mówiła Petrowa-Wasilewicz. – Niecierpliwie czekał na spotkanie z Bogiem.

Niedługo przed śmiercią złamał kość udową. Z powodu wcześniej przebytych trzech zawałów lekarze nie zdecydowali się na operację. Cierpiał. Zmarł 11 marca 2010 roku w Krakowie.

Marzec 2010

Przeczytaj więcej o:  Joachim Badeni, dominikanie, ojciec Badeni

Rzeczpospolita