sobota, 2 sierpnia 2014

Dlaczego w 1944 roku w Krakowie nie wybuchło powstanie

 

Małgorzata Skowrońska
01.08.2014 , aktualizacja: 31.07.2014 20:25
A A A Drukuj
1 sierpnia 2009 r., Rynek Główny w Krakowie. Rocznica wybuchu powstania warszawskiego

1 sierpnia 2009 r., Rynek Główny w Krakowie. Rocznica wybuchu powstania warszawskiego (Fot. Mateusz Skwarczek / Agencja)

 
- Kraków był przygotowany do powstania, ale rozkazy z Warszawy nie były jednoznaczne. Otwartej walki nie chcieli kard. Sapieha i politycy. Bali się nierównego starcia i zniszczenia miasta - mówi prof. Andrzej Chwalba.
Artykuł otwarty
Małgorzata Skowrońska: Jest sierpień 1944 r. Warszawa walczy. A Kraków?

Prof. Andrzej Chwalba, historyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego: Czeka. O tym, że Godzina W nadeszła, krakowianie dowiedzieli się od kolejarzy 2 lub 3 sierpnia. Informację o powstaniu w stolicy dowieźli do miasta również kierowcy ciężarówek, które kursowały między Warszawą a Krakowem. Niektórzy dowiadywali się z nasłuchu radiowego BBC, choć zasięg był mocno ograniczony, bo konspiracyjnych odbiorników było niewiele. Wielu dowiadywało się o warszawskich wydarzeniach od swoich niemieckich sąsiadów. W tamtym czasie cywilnych Niemców mieszkało w Krakowie około kilkunastu tysięcy. Ze względu na swoje bezpieczeństwo utrzymywali w miarę poprawne stosunki z krakusami. Była w końcu hitlerowska propaganda, wedle której bandyci próbują wzniecić bunt w stolicy kosztem ludności cywilnej. Krakowianie umieli jednak czytać między wierszami.

Na co Kraków czekał?

- Na rozkaz Bora-Komorowskiego. Po wojnie zbudowano mit, że Warszawa dzielnie walczyła, a Kraków zachował się tchórzliwie i nie przystąpił do czynu. Do jego powstania przyczyniły się antagonizmy, które od wieków dzieliły oba miasta, i polityka władz komunistycznych, które przeciwstawiały konserwatywny Kraków postępowej stolicy. Mit jest dla nas krzywdzący i ma się nijak do rzeczywistości. Powstanie warszawskie miało być ostatnim elementem planu "Burza", który najpierw z powodzeniem prowadzony był na Kresach Wschodnich. Środowisko krakowskie, tak zwane "Muzeum" - taką nazwę nosił Krakowski Okręg Armii Krajowej - rozważało przystąpienie do otwartej walki. Dowodzący tutaj płk Edward Godlewski, pseudonim "Garda", zarządził pełną gotowość bojową. Do powstania jednak nie doszło.

 
Dlaczego?

- Było kilka powodów. Komenda Główna nie miała spójnego pomysłu co do Krakowa. Bór-Komorowski zajęty był stołecznymi barykadami, a przy ówczesnych trudnościach komunikacyjnych nic dziwnego, że z Warszawy przyszły dwa sprzeczne rozkazy. Pierwszy nakazywał pełną mobilizację i pójście na odsiecz walczącej stolicy. Żołnierze batalionu "Skała" ruszyli powstańcom na pomoc. Ta grupa pod wodzą mjr. Jana Pańczakiewicza liczyła około pół tysiąca żołnierzy. Daleko nie doszli. Pod Złotym Potokiem okupanci ich powstrzymali, a oni myśleli, że jak ich hitlerowcy zobaczą, to sami czmychną. Ta brawura brała się między innymi z przekonania, że Niemcy już wiedzą, że przegrywają wojnę. Rzeczywiście, w ostatnich dniach lipca 1944 r. nastroje panikarskie wśród okupantów były powszechne. Przede wszystkim jednak wśród cywilów, którzy masowo zaczęli wyjeżdżać na Zachód.

Drugi rozkaz z Warszawy też nie był jednoznaczny. Zachęcał płk. Godlewskiego do rozważenia możliwości zorganizowania powstania ze względów politycznych. Chodziło o to, by świat się dowiedział, że dwa wielkie polskie miasta walczą z hitlerowcami.

"Garda" chce powstania?

- Nie jest entuzjastą takiego rozwiązania. Zdaje sobie sprawę z braków w uzbrojeniu i brawury młodych, którzy chcą wziąć odwet. Nie pomaga mu też to, że wszyscy politycy obecni w tamtym czasie w Krakowie, od endecji po socjalistów, też są przeciwko. Ostateczną decyzję podejmuje po spotkaniu u abp. Sapiehy. Na Franciszkańskiej 3 - jakże znaczący w Krakowie adres - pojawiają się przedstawiciele krakowskiego dowództwa AK i politycy, m.in. podziemny wojewoda Jan Jakubiec, ludowiec i okręgowy delegat rządu RP na kraj.

Niektórzy wręcz mówią, że Sapieha zaprzysiągł ich, by nie rozpętali powstania. Kardynał miał powiedzieć, że jak walki się rozpoczną, Niemcy całkowicie zniszczą Kraków. Nie chciał do tego dopuścić. Uważał też, że byłoby to na rękę Niemcom, którzy czekali na cokolwiek, co usprawiedliwiłoby kolejna falę terroru. Kiedy weźmie się pod uwagę to, co stało się po powstaniu w Warszawie, jak zrównano miasto z ziemią i ilu cywilów wymordowano, dom po domu, kwartał po kwartale, inaczej patrzy się na krakowskie decyzje.

Jest jeszcze jeden element ważny w tej wojennej układance. Warszawiacy zaskoczyli Niemców. Okupant wiedział co prawda, że planujemy powstanie, ale nie znał dnia ani godziny. Tymczasem w Krakowie to by się nie udało. Już po wojnie okazało się, że okupanci znali plany naszego AK. Doskonale wiedzieli, że nasi zaczną m.in. od uderzenia w dom studencki Żaczek, w którym wtedy mieszkali żołnierze SS. Kolejnym punktem miał być gmach dzisiejszego Muzeum Narodowego, w którym hitlerowcy mieli swoje kasyno. Plany krakowskiego podziemia odkrył w niemieckich archiwaliach tamtejszy historyk badający już współcześnie okres wojenny. Niemcy byli więc przygotowani na atak. Do miasta ściągnęli specjalną jednostkę. Takich komandosów i antyterrorystów w jednym, którzy byli trenowani właśnie do walki w warunkach miejskich.

Krakowskie podziemie było dobrze uzbrojone?

- Skąd! Formacja była bardzo rozproszona, a w samym mieście przebywało zaledwie kilka tysięcy żołnierzy. Przede wszystkim ze zgrupowania "Żelebet". Około półtora tysiąca mogło mieć broń, głównie granaty. Broń zdobywano przez alianckie zrzuty, niemieckie zdobycze i produkcję własną. W Podgórzu pod przykrywką ubezpieczalni mieściła się fabryka pistoletów maszynowych. Jednak to, co tam wyprodukowano, trafiało przede wszystkim do lasów. Rozwózką zajmowali się Węgrzy, którzy mieli pozwolenie na poruszanie się ciężarówkami. Nigdy nie wpadli.

Z jaką siłą nasi konspiratorzy mieli się mierzyć?

- Kraków był stolicą Generalnego Gubernatorstwa. Mieszkało tu znacznie więcej Niemców niż w Warszawie. Garnizon okupanta liczył około 30 tys. świetnie wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy.

Wiedzieli, jak sparaliżować konspirację. Kraków przeżył 6 sierpnia 1944 horror Czarnej Niedzieli.

- To był słoneczny dzień. Ludzie po sumie szli się opalać nad Rudawę, spacerowali po Błoniach. Niemcy obstawili cały teren. Wyciągali też ludzi z mieszkań. W tamtej największej polskiej łapance wojennej wpadło od 6 do 7 tys. ludzi. Hitlerowcy zwolnili tylko starszych i dzieci. Kobiety i mężczyzn wywieźli na roboty. Ci, których podejrzewali o działalność podziemną, trafiali do obozów w Płaszowie czy Auschwitz. Efekt propagandowy był porażający. Kraków wpadł w panikę. Strach był wszechogarniający. Uszczuplono przy tym znacznie zasoby AK o tych, którzy mogliby walczyć.

Czarna Niedziela w ukrytej kamerze. Łapankę w Krakowie 6 sierpnia 1944 r. nakręcił ukrytą kamerą żołnierz AK Tadeusz Franiszyn ps. Jagoda. Film znajduje się w zbiorach Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, obecnie prezentowany jest na wystawie: Kraków - czas okupacji 1939-1945. Może ktoś rozpozna, w jakim miejscu został wykonany? Czekamy na listy: redakcja@krakow.agora.pl



<podzial_strony>
Podobno Niemcom zależało na sprowokowaniu powstania krakowskiego?

- Wtedy, gdy poczuli się znowu silni. Na 10 października przygotowywali prowokację. Przebrani w polskie mundury, mieli rozpocząć powstanie. Dowództwo krakowskiej AK nie dało się nabrać. Nasi mieli swojego agenta w otoczeniu Hansa Franka. Doniósł im, co się święci. Konspiracyjna drukarnia w Swoszowicach wydrukowała kilka tysięcy ulotek ostrzegających przed tą prowokacją.

Jaką strategię przyjął Frank wobec Krakowa?

- Kija i marchewki. Z jednej strony terror i Czarna Niedziela. Z rąk okupanta giną Karłowscy, małżeństwo krakowskich aptekarzy, którzy byli odpowiedzialni za przygotowanie podziemnych służb medycznych. Dziś na ul. Floriańskiej wisi tablica im poświęcona. Niemcy zabijają też gen. Stanisława Rostworowskiego. 11 sierpnia o 6 rano zatrzymuje go gestapo w jego mieszkaniu przy ul. św. Marka. Specjalnie się nie krył. Pod płaszczem nosił mundur.

Czas na marchewkę. Zachowały się z tamtych czasów kroniki filmowe, na których widać generalnego gubernatora całującego polskie urzędniczki w rękę. Rzecz niebywała: "pan" całuje "podludzi"! Gadzinowy "Goniec Krakowski", kupowany wtedy masowo, bo zamieszczał drobne ogłoszenia, na szczęście przez wielu krytycznie czytany, donosił o tym, że Niemcy zezwolą wkrótce na rozpoczęcie nauki w polskich gimnazjach i liceach. Miał ruszyć Uniwersytet Jagielloński. Co ciekawe, są w tej gazecie także teksty o Warszawie, że to barbarzyńskie i azjatyckie miasto. Na dodatek źle urządzone w przeciwieństwie do europejskiego Krakowa. Wszystko PR. Zaczyna działać Teatr Powszechny, który gra pełen polski repertuar. Proszę sobie wyobrazić, że nawet Mickiewicza i Słowackiego. Na wielkim otwarciu w dzisiejszym budynku Starego Teatru pojawili się krakowscy społecznicy, m.in. z PCK, z czego się zresztą musieli po wojnie tłumaczyć. W filharmonii wznowiono koncerty - grano Chopina. Urzędnicy dostali dodatkową partię żywności. Chodziło o to, by pozyskać sympatię Polaków i zaprząc ich do walki ze zbliżającą się armią sowiecką. Przy ul. Lubomirskiego powstał punkt, do którego mieli zgłaszać się ci, którzy chcieli wesprzeć Niemców. To miały być oddziały pomocnicze. Krakowianie nie dali się przekabacić. Bojkot był totalny, choć po Rynku przejeżdżali w jedną i drugą stronę volksdeutsche udający zwerbowanych do tej formacji. Co prawda do kopania okopów przeciwko Rosjanom mieszkańcy chętnie się zgłaszali, ale to przede wszystkim dlatego, że Niemcy dobrze płacili.

Jakie nastroje panują w Krakowie, gdy wykrwawia się Warszawa?

- Depresyjne. Ludzie już wiedzą o klęsce. Do miasta zaczynają zjeżdżać tłumy uchodźców. Szacuje się, że mogło tu trafić od 60 do 80 tys. Krakowianie początkowo nie przyjmują ich chętnie. Miasto jest przeludnione, brakuje żywności. Wszystko drożeje: od chleba po dorożki. Wariują ceny w hotelach i pensjonatach. Ci, którzy zaangażowani są w podziemie, przeżywają chwile rozpaczy. Klęska Warszawy podcięła im skrzydła.

Po takiej odpowiedzi od razu pojawią się głosy, że deprecjonuje pan Kraków.

- Wielu zachowywało się bohatersko, ale nie można zamykać oczu na to, że sporo osób żyło z interesów z Niemcami. Oni chcieli zarobić na tej wojnie. Nie jest to przecież cecha tylko krakowska. Wojna ma to do siebie, że demoralizuje i wyciąga z ludzi najgorsze cechy. Zwiększa się znieczulica i obniżają standardy moralne. Dają o sobie znać egoizmy. Kraków nie był wyjątkiem. Takie rzeczy działy się też w innych miastach, do których docierali powstańcy.

Prof. Bartoszewski, który zakotwiczył po powstaniu na jakiś czas w Krakowie, wspominał o skali tej niechęci. Sytuacja się tak zaogniła, że musiał interweniować abp. Sapieha.

- Arcybiskup pisze list pasterski, który odczytano w każdym krakowskim kościele. Nie można było znaleźć lepszego sposobu wpłynięcia na ludzi. Sapieha obdarzany był w Krakowie uwielbieniem i szacunkiem. Jego interwencja przynosi skutki. Ludzie zaczynają sobie pomagać w obrębie grup zawodowych: rzeźnicy rzeźnikom, uczeni uczonym, fryzjerzy fryzjerom. Powstają nowe pensjonaty i przytuliska. Zmienia się atmosfera. Rada Główna Opiekuńcza, która ma swoją siedzibę przy Krowoderskiej 5, bierze powstańców pod swoje skrzydła. Włączają się też PCK i parafie.

Kiedy zaczynają się spory o powstanie?

- Już w 1944. Ludzie dyskutują, jaki był sens śmierci tylu ludzi i zniszczenia stolicy. Spierano się nie tyle o samo wzniecenie powstania, ile o datę. Jedni mówili, że trzeba było wykorzystać panikę Niemców i rozpocząć działania wcześniej. Inni wręcz odwrotnie. Uważali, że trzeba było jeszcze poczekać. Te spory mamy także dziś. Linia podziału nie idzie między formacjami politycznymi. Zwolennicy powstania są na lewicy i prawicy. Podobnie jak ich przeciwnicy.

Nie irytuje pana, że tamte tragiczne wydarzenia dzielą Polaków?

- Tak to już z nami jest, że zawsze znajdziemy powód do politycznych potyczek. Bardziej od spokojnego odbioru kolejnych rocznic powstańczych interesuje mnie, czy uda nam się - mówiąc językiem współczesnym - wypromować tamto wydarzenie w świecie. Wreszcie mamy ku temu narzędzia. W Berlinie wystawa powstańcza. Nakręcono wreszcie wysokobudżetowy film fabularny. Dzieła Jana Komasy jeszcze nie widziałem, ale mam nadzieję, że film trafi do kin na Zachodzie i w Stanach Zjednoczonych. Powstanie warszawskie nie było tragiczną lokalną rozgrywką. Tamtym bohaterom należy się sława. Im dalej od granic Rzeczypospolitej, tym zainteresowanie naszą historią jest mniejsze. Może nasi sąsiedzi znają stosunkowo dobrze dzieje Polski, ale reszta świata nie. Dlatego powinniśmy zadbać o to, by takie wydarzenie, jakim było powstanie warszawskie, było jednym ze znaków rozpoznawczych Polski.

* Prof. Andrzej Chwalba - historyk, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, badacz dziejów Krakowa. Ostatnio wydał książkę poświęconą I wojnie światowej "Samobójstwo Europy".

KRAKOWSKIE POWSTAŃCZE ADRESY

Grzegórzecka 20 - przedwojenny dom akademicki, jesienią 1944 r. szpital i ambulatorium PCK urządzone we współpracy z powstańcami warszawskimi. Pracowali tam warszawscy lekarze i pielęgniarki.

Lubicz 8 - pod tym numerem mieściło się prowizoryczne schronisko dla uchodźców z Warszawy (budynek ma dziś zmienioną numerację).

Lubicz 9 - dom noclegowy z biurem informacji prowadzony dla uchodźców z Warszawy przez naczelnika Karola T. Rakowskiego.

Okolice Dworca Głównego - w składach kolejowych mieściły się magazyny z żywnością i materiałami sanitarnymi dla uchodźców z Warszawy.

Krowoderska 5 - siedziba Rady Głównej Opiekuńczej w Krakowie, prawdopodobnie pierwsze miejsce schronienia dla uchodźców z Warszawy. Powstała tam Centrala Adresowa dla Uchodźców - biuro poszukiwań, do którego napływało do 200 zapytań dziennie.

Okolice szpitala Narutowicza - obóz przejściowy (miejsce kąpieli, dezynfekcji odzieży i dożywiania uchodźców z Warszawy).

Ul. Wrocławska, rampa Piłsudskiego - miejsce, gdzie wysadzano warszawiaków z pociągów.

Schroniska dla dorosłych (dzieci rozlokowano po rodzinach krakowskich i poza miastem): ul. Loretańska 21, ul. Dietla 73, ul. Warszawska 51, ul. Sienna 11/13, ul. Batorego 3, klasztor Cystersów w Mogile i klasztor Benedyktynek w Staniątkach.

SPACER ŚLADAMI POWSTANIA

Muzeum Armii Krajowej wraz z IPN zaprasza na rekonstrukcję historyczną poświęconą powstaniu warszawskiemu. Początek: piątek 1 sierpnia o godz. 19 przy ul. Wita Stwosza 12. Wśród cegieł i gruzu oraz dźwięków petard i odgłosów karabinów MG 42 będzie można zobaczyć, jak wyglądał atak powstańców na posterunek niemiecki. Po pokazie w siedzibie muzeum będzie można obejrzeć wystawę "Dni Powstania" ze zdjęciami i kronikami powstańczymi. 1 i 2 sierpnia odbędzie się również spacer śladami powstania warszawskiego. Początek historycznej przechadzki o godz. 15 na ul. Grzegórzeckiej 20. Ze względu na ograniczoną liczbę miejsc konieczne jest wcześniejsze zgłoszenie udziału: pkoziarz@muzeum-ak.pl .

Portowa hossa na inwestycje. Polska zaczyna rządzić na Bałtyku

 

Artur Kiełbasiński
02.08.2014 , aktualizacja: 01.08.2014 19:53
A A A Drukuj
Kontenerowiec Emma Maersk w Gdańskim porcie

Kontenerowiec Emma Maersk w Gdańskim porcie (Fot. Dominik Werner / Agencja Gazeta)

W polskich portach trwa bezprecedensowa seria inwestycji. Prowadzone i planowane przedsięwzięcia warte są miliardy złotych.
Artykuł otwarty
- To, co się dzieje w ostatnich latach w polskich portach, jest swoistym fenomenem, skala rozwoju jest zupełnie niespotykana - ocenia prof. Henryk Ćwikliński, kierownik Katedry Polityki Gospodarczej Uniwersytetu Gdańskiego. - Ogromne wrażenie robią prowadzone i planowane inwestycje. Polskie porty stają się na naszych oczach najważniejszymi portami na Bałtyku.

Wielkie inwestowanie

Za tym sukcesem stoi między innymi polityka Unii Europejskiej.

- Lokalizacja i warunki nawigacyjne gdańskiego portu oraz Gdyni zostały docenione przez UE. Mamy znaczącą pozycję w korytarzu transportowym Bałtyk - Adriatyk. Gdańsk ma już bardzo dobre połączenie drogowe z zapleczem lądowym. Planowane inwestycje PKP PLK zapewnią doskonałą komunikację kolejową z portem - mówi Janusz Kasprowicz, rzecznik prasowy gdańskiego portu. Jego zdaniem tworzenie odpowiedniej infrastruktury portowej w warunkach swobodnej konkurencji zwraca się tak szybko jak w żadnej innej dziedzinie transportu.

Aneta Szreder-Piernicka, dyrektor ds. handlowych zespołu portów Szczecin - Świnoujście, podkreśla, że dzięki unijnym środkom prowadzone są w polskich portach największe inwestycje. Zarządy portów inwestują także własne środki, ale to pieniądze z Unii pozwalają na realizację największych projektów.

A środki potrzebne na prace w portach są gigantyczne. Skalę prac pokazują przykładowe inwestycje. W południowej części portu w Świnoujściu planowana jest budowa nowego nabrzeża pozwalającego na cumowanie i obsługę promów i wielkich wycieczkowców. Długość nowego nabrzeża wynosić będzie 242,15 m, jego głębokość techniczna to 12,00 m. Dzięki temu możliwe będzie przyjmowanie jednostek promowych o maksymalnej długości 220,0 m, które obecnie nie zawijają do portu w Świnoujściu. Koniec budowy planowany jest na jesień 2014, w połowie 2015 roku ma nastąpić ostateczne rozliczenie inwestycji. Koszt całkowity: 152,7 mln zł. Dużo? Wcale nie. W Gdańsku założono np. modernizację toru wodnego i przebudowę nabrzeży w tzw. porcie wewnętrznym. Koszt tego jednego projektu to 362 mln złotych.

Obecnie prowadzone inwestycje mają zagwarantować portom rozwój na wiele lat. Gdynia jako strategiczną inwestycję traktuje tzw. obrotnicę. To miejsce w porcie, w którym może obrócić się wpływający statek. Wielkość obrotnicy decyduje o tym, jak duże statki mogą wpływać do portu.

- Do Gdyni będą mogły wpływać jeszcze większe jednostki, szczególnie z kontenerami - mówi "Wyborczej" Janusz Jarosiński, prezes zarządu portu w Gdyni. - Skończyliśmy pobieranie próbek gruntu, zaczynają się prace projektowe. Koniec prac planowany jest na 2017 r. Obrotnica będzie kosztowała ok. 100 mln zł. W ramach prac konieczne będzie rozebranie części nabrzeża zakupionego przez port od Stoczni Marynarki Wojennej. Jak szacuje prezes Jarosiński, w latach 2014--16 w sumie na infrastrukturę zarząd portu wyda 700 mln zł.

Inwestycje w portach będą mogły być prowadzone także w najbliższych latach. Co więcej, może być jeszcze więcej środków na ich realizację. Wszystko dzięki CEF.

- To nowy fundusz pomocowy dla krajów członkowskich, który będzie funkcjonował w perspektywie 2014-20 - wyjaśnia Janusz Kasprowicz z Gdańska. - Zostanie do niego przeniesiona część środków z Funduszu Spójności. CEF ma służyć działaniom na rzecz zrównoważenia transportu; ze środków tego programu będą finansowane inwestycje w transport kolejowy, morski, śródlądowy, intermodalny i związany z bezpieczeństwem ruchu drogowego.

Widać efekty inwestycji

Inwestycje w infrastrukturę mają jeszcze jeden skutek. Dzięki nim ściąga się do portów inwestorów gotowych prowadzić działalność przeładunkową. Najbardziej spektakularną inwestycją ostatnich lat było uruchomienie DCT - ogromnego terminalu kontenerowego w Porcie Północnym w Gdańsku. Zawijają do niego największe kontenerowce świata. Możliwości przeładunkowe to obecnie 1,5 mln TEU (TEU to odpowiednik dwudziestostopowego kontenera), a w 2013 r. przeładowano ponad 1 mln TEU. Planowana jest rozbudowa DCT - w 2016 r. powstanie nowy terminal.

Na tym jednak nie koniec. Powstanie terminalu wymusza inne inwestycje - w maju oddano wyremontowaną bocznicę kolejową, a w pobliżu budowane jest wielkie centrum logistyczne Goodman. Powstaje ono na działce o powierzchni 110 ha, gdzie możliwe jest postawienie magazynów logistycznych i hal produkcyjnych wraz ze zintegrowanymi powierzchniami biurowymi o łącznej docelowej powierzchni ok. pół miliona metrów kwadratowych.

Co ciekawe, Gdynia nie postrzega inwestycji w DCT jako wielkiego zagrożenia dla dwóch swoich terminali.

- Owszem, pierwsza reakcja była taka, że wchodzi duży konkurent - przyznaje Jarosiński. - Jednak okazało się, że gdański terminal zwrócił uwagę przewoźników na Zatokę Gdańską jako całość. Efekt jest taki, że ogólnie rośnie ruch kontenerowy.

Największą jednak inwestycją spółki operatorskiej w polskich portach jest Gazoport w Świnoujściu. Inwestycja opisywana jest przez pryzmat kłopotów z wykonawcami prac budowlanych i ewentualnymi opóźnieniami. Jednak patrząc na skalę inwestycji, trzeba zauważyć, że to największe przedsięwzięcie realizowane w polskich portach. Wydatki związane z oddaniem do użytku wszystkich instalacji w ramach terminalu regazyfikacji LNG zostały oszacowane na około 4,5 mld zł. Terminal ma być gotowy do odbioru dostaw gazu w 2015 r.

Szereg magazynów powstaje także w Gdyni. - W budowie są magazyny na zboża i pasze - mówi prezes Jarosiński. - Jest ogromne zainteresowanie ich wykorzystaniem, bo to odpowiada trendom rynkowym, nasz eksport w tym zakresie rośnie.

Podobne przedsięwzięcia można mnożyć. Trwa w Gdańsku rozbudowa Naftoportu, na zapleczu portu rozbudowywana jest baza paliwowa PERN. Ale są też innego typu inwestycje, jak np. terminal produktów mrożonych. W zeszłym roku w Gdańsku rozbudowano także terminal przeładunkowy towarów sypkich. Ta ostatnia inwestycja kosztowała ponad 170 mln zł.

Wąskie gardło?

- Inwestycje w portach są świetne, ale boję się, że wąskim gardłem będzie wyjazd z portów - ocenia prof. Ćwikliński. - Tu trzeba szybkich inwestycji, szczególnie kolejowych, aby te przeładowywane produkty wysyłać szybko w głąb kraju.

Prace na inwestycjami drogowymi i kolejowymi są zaawansowane. W czwartek Port Gdynia podpisał umowę na przebudowę części sieci kolejowej na terenie portu. Koszt prac budowlanych to ponad 70 mln zł. Ważne zmiany szykują się też w Gdańsku. - Przed kilkoma dniami PKP PLK otrzymały pozwolenie na budowę dwutorowej linii kolejowej z Pruszcza Gdańskiego do Portu Północnego, wraz z nowym mostem nad Martwą Wisłą - mówi Janusz Kasprowicz.

To przełomowa zmiana - dotychczasowy stary most miał jeden tor, a most i torowisko były zużyte - stosowano na nich ograniczenia szybkości. W efekcie nowej inwestycji z gdańskiego portu będzie mogło wyjeżdżać na dobę 240 pociągów, a nie 82 jak do tej pory. W Szczecinie i Świnoujściu prace nad przebudową połączeń kolejowych już się praktycznie kończą. W obu portach przebudowano łącznie prawie 36 km torów oraz 134 rozjazdy. Koszt całkowity: 77 mln zł.

Apolityczny przepis na sukces

Inwestycje w polskich portach przekładają się na zwiększenie przeładunków. W 2013 r. wzrosły w porównaniu z 2012 r. o 9 proc. W sumie przeszło przez nie 64 mln ton ładunków.

Profesor Ćwikliński, mówiąc o wielkich inwestycjach i sukcesach w portach, wskazuje także na inny aspekt sprawy. - Od lat w portach jest stabilizacja personalna, nie ma rozgrywek politycznych, na stanowiska powołuje się wybitnych specjalistów, a nie menedżerów z politycznego nadania - mówi wprost. - Jak widać, taka polityka przynosi świetne efekty.

Efekt to nie tylko inwestycje, ale i porządkowanie struktury własnościowej w portach. Gdynia ma jeszcze jeden powód do zadowolenia. 1 lipca sprywatyzowano ostatnią publiczną spółkę - obsługującą terminal drobnicowy. Teraz port działa w modelu docelowym - zarząd portu zarządza terenami i infrastrukturą, prowadzi inwestycje, a przeładunkami i obsługą statków zajmują się prywatne spółki eksploatacyjne.

 

NIK: Może zabraknąć pieniędzy na wypłatę emerytur


Sobota, 2 sierpnia (08:23)
ZUS właściwie przygotował się do wejścia w życie zmian związanych z wypłatą emerytur ze środków zgromadzonych w OFE i przejęcia części ich aktywów - poinformował NIK. Zdaniem Izby w dłuższej perspektywie może jednak zabraknąć pieniędzy na wypłatę emerytur.


"Najwyższa Izba Kontroli poświadcza, że przejęcie przez ZUS aktywów OFE, (większość to obligacje) oraz przekazanie obligacji skarbowych do Ministra Finansów w celu ich umorzenia, a także przekazanie pozostałej części aktywów do Funduszu Rezerwy Demograficznej i funduszu emerytalnego Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, przeprowadzone zostało prawidłowo, zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa - poinformował NIK w opublikowanym w piątek raporcie.

Zdaniem Izby cała operacja nie zakłóciła też naliczania i wypłaty świadczeń dla ubezpieczonych. Dodano, że ZUS m.in. nawiązał współpracę z otwartymi funduszami emerytalnymi, ministrem finansów, zarządem Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych SA i PKO BP SA. Ponadto ZUS wdrożył stosowne wytyczne i instrukcje, a firmom zewnętrznym zlecił dostosowanie systemów informatycznych. - Przeprowadzono też analizę potencjalnych zagrożeń i ryzyk - czytamy w informacji.

Zdaniem Izby nie rozwiąże to jednak w dłuższej perspektywie problemu deficytu Funduszu Ubezpieczeń Społecznych.

- Mimo przewidywanego zwiększenia wpływów z tytułu składek, a także przenoszenia środków w ramach tzw. suwaka (mechanizm, dzięki któremu 10 lat przed osiągnięciem wieku emerytalnego, środki z OFE będą stopniowo przenoszone i ewidencjonowane na subkoncie w ZUS), ZUS przewiduje dalszy wzrost deficytu FUS. Pogłębiający się deficyt Funduszu Ubezpieczeń Społecznych wskazuje, że w dłuższej perspektywie może nie wystarczyć środków na wypłatę świadczeń emerytalnych" - dodano.

Zdaniem Izby główną przyczyną jest z jednej strony niski wskaźnik urodzeń i emigracja, a z drugiej wchodzenie w wiek emerytalny roczników z wyżu demograficznego po 1945 r. oraz wydłużanie się długości życia.


- Ustawodawca nie uregulował przekazywania na przychody FUS odsetek otrzymywanych przez Fundusz Rezerwy Demograficznej od zdeponowanych aktywów, których termin wykupu przypada po 2014 r. Zasady przekazywania przez FRD na przychody funduszu emerytalnego FUS środków pieniężnych uzyskanych z tytułu wykupu aktywów oraz odsetek należnych od tych aktywów, określone zostały tylko dla roku 2014 r. - wskazała Izba w komunikacie.

- Tymczasem wartość aktywów, których terminy wykupu przypadają na lata 2018 i 2022, wynosi 11,7 mld zł, a pochodzące od tych aktywów odsetki tylko dla lat 2015-2018 ZUS oszacował na ok. 0,7 mld zł rocznie - dodano

O północy z czwartku na piątek minął termin składania deklaracji ws. OFE. Polacy decydowali, czy chcą, by część ich składki emerytalnej nadal była przekazywana do OFE, czy wyłącznie do ZUS. Z ostatnich danych wynika, że na pozostanie w OFE zdecydowało się niecałe 1,6 mln osób.

Decyzja o wyborze OFE lub pozostaniu w ZUS nie jest ostateczna. Po dwóch latach, czyli w 2016 r., otworzy się kolejne czteromiesięczne okienko na ewentualną zmianę decyzji. Następne będą otwierane co cztery lata.

Zgodnie z wprowadzonymi przez rząd zmianami w systemie emerytalnym na początku lutego OFE przekazały do ZUS aktywa o wartości 153,15 mld zł (głównie w postaci obligacji skarbowych i obligacji gwarantowanych przez Skarb Państwa), co stanowiło 51,5 proc. zasobów OFE. Środki te trafiły na subkonta w ZUS.

Zmiany w OFE przewidują, że minimalny poziom inwestycji OFE w akcje wynosi 75 proc. do końca 2014 r., 55 proc. do końca 2015 r., 35 proc. do końca 2016 r. i 15 proc. do końca 2017 r. Zgodnie z ustawą do końca lipca obowiązywał też zakaz reklamy OFE, za złamanie którego groziła kara od 1 do 3 mln zł. Zakaz był związany z okienkiem transferowym.

Przez 10 lat przed osiągnięciem wieku emerytalnego środki z OFE będą stopniowo przenoszone na fundusz emerytalny FUS i ewidencjonowane na prowadzonym przez ZUS subkoncie (tzw. suwak bezpieczeństwa). Wypłatą emerytur będzie zajmował się ZUS. Po osiągnięciu wieku emerytalnego środki stanowiące podstawę wyliczenia emerytury będą przez trzy lata podlegać dziedziczeniu.

Prezydent Bronisław Komorowski podpisał ustawę, ale do Trybunału Konstytucyjnego skierował wniosek o zbadanie, czy jest ona zgodna z ustawą zasadniczą. Chodzi m.in. o zakaz inwestowania w obligacje, nakaz inwestowania w akcje i zakaz reklamy OFE.