wtorek, 16 września 2014

Polsat nie chciał kodować MŚ w siatkówce. Doprowadziła do tego decyzja Donalda Tuska

- Za odmową współpracy spółek Skarbu Państwa z Polsatem przy organizacji mistrzostw świata w siatkówce stał osobiście premier Donald Tusk. To była jednoosobowa decyzja. Nie pomogły zaangażowanie i życzliwość ministrów Biernata i Karpińskiego - zdradza szef Polsatu Sport Marian Kmita. Jerzy Owsiak zaatakował Telewizję Publiczną za brak należytego podejścia do mistrzostw świata w siatkówce. Szef sportu w TVP Włodzimierz Szaranowicz odpowiedział w ostrych słowach, że pretensje o to, że nie ma atmosfery wokół mistrzostw, trzeba kierować do Polsatu. Jak Pan odniesie się do słów obu panów? To, co powiedział Jurek Owsiak, myśli większość Polaków. O tym, jak wielki był potencjał w tej imprezie, świadczy mecz otwarcia na Narodowym - 62 tys. widzów na stadionie i 10 mln przed telewizorami. Jeśli mamy czymś imponować w Europie i na świecie, to na pewno nie ostatnią defiladą z Dnia Wojska Polskiego, a tą siatkarską jednością 37 mln Polaków. Ten turniej mógł tę jedność podkreślić. Mogliśmy to wyeksportować w świat. Mieliśmy wszystkie prawa marketingowe do turnieju i taka była nasza propozycja dla polskiego rządu. To mogło być coś podobnego do piłkarskiego Euro 2012. Dlaczego TVP nie zauważa tego turnieju, tego nie wiem. Włodzimierz Szaranowicz odbija piłeczkę, mówiąc, że TVP - będąc posiadaczem praw do piłkarskiego Euro - zrobiła wszystko, by relacje dotarły do jak najszerszej grupy Polaków. Tymczasem Polsat kupił mistrzostwa, by je zakodować... Polsat nie kupował turnieju, by go zakodować. Do końca walczyliśmy o to, by był pokazywany na otwartej antenie - zwłaszcza mecze Polaków i spotkania finałowe. Decyzja o zakodowaniu została podjęta dopiero wtedy, kiedy zostaliśmy opuszczeni przez wszystkich zadeklarowanych wcześniej partnerów ze strony państwowej. Ta inwestycja miała i wciąż ma dla nas znaczenie strategiczne. Od wielu lat Polsat łoży na polską siatkówkę wielkie pieniądze. Tylko w ostatnich trzech latach prezes Solorz wydał na nią, w postaci licencji do praw TV i telewizyjnej produkcji, prawie 120 mln zł. To wielokrotnie więcej, niż wydaje na tę dyscyplinę polski rząd. Co do Włodka, to znam go dobrze i cenię. To mądry facet. Nie sądzę, by tak naprawdę myślał. Doskonale wie, co to kapitalizm i wolny rynek. Gorzej z jego zwierzchnikami. Prezes Zygmunt Solorz to jeden z najbogatszych Polaków. Naprawdę nie stać go było na to, by dołożyć do tej imprezy i dać prezent rodakom? Ależ tylko i wyłącznie dzięki decyzji prezesa Solorza mistrzostwa są w Polsce. Sam związek nie dałby rady wyłożyć odpowiednich pieniędzy na sprowadzenie takiego turnieju. Po dwóch tygodniach już wiemy, że to wielki mundial. Chwalą nas za granicą za wszystko. Za atmosferę, kibiców, organizację, przekaz telewizyjny, no i poziom sportowy. Na trybunach obejrzy je ponad pół miliona widzów, więcej niż podczas Euro 2012. Mundial jest sukcesem Polski, choć polski rząd niewiele ma z tym wspólnego. Decyzja o zakodowaniu mundialu była konsekwencją jego zagadkowej postawy wobec turnieju. To też był rodzaj krzyku. Pokazanie półfinału czy finału w kanale otwartym byłoby nieuczciwe wobec tych, którzy już zapłacili za transmisje z mundialu Czyjego? Właśnie prezesa Solorza, nas wszystkich zaangażowanych w ten projekt. Dwa lata chodziliśmy po ministerstwach, spółkach Skarbu Państwa, firmach prywatnych też, ale wiadomo, że jak jest kryzys, to biznes prywatny wycofuje się z wielkiego sponsoringu. Nie było zainteresowania? Właśnie chodzi o to, że było, zwłaszcza w rządzie. Wszyscy nas klepali po ramionach, okazywali wielką życzliwość, a potem okazywało się nagle, że nie można wesprzeć imprezy. Odbijaliśmy się od ściany. Orlen ponoć się zdecydował. Podobno mieliście już gotowe ścianki reklamowe na ceremonię losowania grup mundialu, która odbyła się w Sali Kongresowej w Warszawie... To była grupa spółek Skarbu Państwa, które tradycyjnie wydają pieniądze na siatkówkę i kilka innych. Jedna z nich miała zostać nawet sponsorem strategicznym, a w umowie gwarantowała nadanie meczów Polaków na antenie otwartej. Więc dzisiaj nie byłoby sprawy kodowania. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Umowa miała być podpisana w styczniu. Stad nasze deklaracje i pewność, że najważniejsze mecze mundialu nadamy w otwartym Polsacie. W ostatniej chwili wszystko wyleciało w powietrze. O co poszło? Dziś wiem to już na pewno. Za wszystkimi decyzjami o odmowie współpracy spółek Skarbu Państwa z Polsatem przy organizacji turnieju stał osobiście premier Donald Tusk. Nie wierzyłem w tę wersję długo, choć pytano mnie o nią wielokrotnie. Podczas meczu otwarcia na Stadionie Narodowym i potem we Wrocławiu, podczas meczów Polaków rozmawiałem jednak z politykami z wielu frakcji Platformy Obywatelskiej. Tych protuskowych i tych przeciw. Wszyscy potwierdzili - to była jednoosobowa decyzja premiera. Nie pomogły zaangażowanie i życzliwość ministrów Biernata i Karpińskiego. Powodem są związki Polsatu z wywodzącym się z Wrocławia, podobnie jak prezes Solorz i Pan, Grzegorzem Schetyną? Choć to niewiarygodne - na to wygląda. Ale chyba zgodzi się Pan z tymi, którzy mówią, że prezes Solorz jest doświadczonym biznesmenem i musiał brać pod uwagę ryzyko finansowe, decydując się na zakup tak ogromnej imprezy? Oczywiście. Gdyby jednak dwa lata temu powiedziano nam jasno - nie liczcie na pomoc państwa, szukajcie innych rozwiązań - to może dziś oglądalibyśmy mundial w kanale otwartym. Ale my ciągle słyszeliśmy, że to wspaniała impreza, że jest szansa na zbudowanie czegoś wielkiego. I my w to wierzyliśmy, bo szansa była i została zaprzepaszczona.


Może więc trzeba było odsprzedać prawa Telewizji Publicznej? Nie było żadnej poważnej oferty. Mówi się o 4 mln zł... Za wszystkie mecze Polaków w turnieju, ćwierćfinały, półfinały i finał. To ile wychodzi za mecz? 200-300 tys. zł. No właśnie. Tych meczów miało być w sumie 20, więc na jeden wychodzi jeszcze mniej. Za mecze towarzyskie reprezentacji Polski w piłce nożnej TVP płaci kilka razy więcej. To nie była oferta. To było pokazanie, że siatkarski mundial nie interesuje publicznej. Szaranowicz twierdzi, że nigdy nie było otwartego przetargu na zakup praw do mistrzostw... Nie mogło być przetargu, bo kupowaliśmy prawa i na Polskę, i na cały świat. To był nasz autorski pomysł. Oczywiście mógł na to wpaść ktoś z TVP, ale tak się nie stało, bo TVP to wielki statek o bardzo małej zwrotności, a słowo "antycypacja" tam nie istnieje. Nic nie stało na przeszkodzie, abyśmy tak jak w 2002, 2006 czy 2008 r., w przypadku wielkich turniejów piłkarskich, rozmawiali o podziale praw telewizyjnych. Jednak od 2008 r. nikt z TVP o to do nas się nie zwrócił. Jerzy Owsiak ma do TVP wielkie pretensje o marginalizowanie wiadomości z mistrzostw w serwisach sportowych... Czy to wymaga komentarza? O tym, jakie nastroje wokół mundialu panują w kierownictwie TVP, świadczy to, co wypisuje na Twitterze zastępca szefa TVP Sport, a do niedawna dyrektor biura zarządu TVP Marian Kubalica. Lekceważenie, wręcz pogarda do mistrzostw i siatkówki biją z każdego jego wpisu. Po przegranej naszych z USA pisał z satysfakcją o przekłuciu wielkiego, nadmuchanego balonu pod nazwą: siatkarska reprezentacja Polski! Ale to tylko Twitter... Dziś na Twitterze jest nawet papież. Polski minister spraw zagranicznych częściej wypowiada się za pomocą Twittera niż publicznie. Śmieszą mnie komentarze szefów TVP, którzy twierdzą, że pan Kubalica prezentuje w tym serwisie swoje prywatne poglądy po godzinach pracy. To znaczy, że po godzinie 16 czy 18 on już nie jest prominentną postacią Telewizji Publicznej? Dzień po liście otwartym Owsiaka mundial znalazł się jednak na pierwszym miejscu w serwisie sportowym TVP, po głównym wydaniu "Wiadomości". Pojawiły się nawet materiały wideo. To tylko dowód na hipokryzję szefów stacji. Jeszcze raz podkreślę: nie szefa TVP Sport, bo wiem, że Włodek by tak nie postąpił. Od 80 do 120 zł trzeba zapłacić za obejrzenie poprzez platformę cyfrową lub kablówkę wszystkich meczów siatkarskich mistrzostw świata w Polsce. Abonenci Cyfrowego Polsatu oglądają turniej w ramach abonamentu Dlaczego wcześniej informacje o siatkarskim mundialu nie były podparte waszymi zdjęciami, tylko fotografiami z PAP? Nie dawaliście zgody? W ogóle nie było na ten temat rozmów. TVN o taką zgodę wystąpił i ją dostał. A teraz często jest tak, że jeśli już obrazki są w TVP pokazywane, to tak, by nie było widać logo Polsat Volleyball, a podpisywane są jako zdjęcia z Polsat Sport. To też nadużycie i elementarny brak poszanowania zasad korzystania ze zdjęć innych stacji. I naprawdę nie macie sobie nic do zarzucenia? Kibice mogą nie zrozumieć tych wszystkich okoliczności. Zrobiliśmy wszystko, by mundial dotarł do jak najszerszej grupy widzów mimo decyzji o kodowaniu. Abonenci Cyfrowego Polsatu to ponad 11 mln osób i oni oglądają mecze za darmo. Dla pozostałych cena kształtuje się na poziomie trzech biletów do kina czy czterech paczek papierosów. Rozumiemy, że dla tych mniej zamożnych to niemało, ale za możliwości obejrzenia 103 meczów mistrzostw świata w drugiej pod względem popularności dyscypliny sportowej w kraju chyba warto zapłacić. Jak się sprzedają pakiety? Jedyne, co mogę zdradzić, to że dobrze. A jeśli Polacy dojdą do półfinałów - odkodujecie turniej? To już niemożliwe. Bylibyśmy nieuczciwi wobec tych, którzy zapłacili. Ilu pieniędzy tak naprawdę zabrakło ze strony sponsorów, by turniej nie został zakodowany? Mniej więcej tyle, ile Donald Tusk podarował kierowcom jeżdżącym autostradą A1 nad morze w wakacje.

Czytaj więcej: http://www.polskatimes.pl/artykul/3574261,kmita-polsat-nie-chcial-kodowac-ms-w-siatkowce-doprowadzila-do-tego-decyzja-donalda-tuska,2,id,t,sa.html




Piotr Uszok wyjaśnia powody rezygnacji ze startu w wyborach. Ma miejsce w rządzie?


PRZEMYSŁAW JEDLECKI
 
15.09.2014 , aktualizacja: 15.09.2014 20:43
A A A Drukuj
Prezydent Piotr Uszok ogłosił, że nie startuje w najbliższych wyborach prezydenckich

Prezydent Piotr Uszok ogłosił, że nie startuje w najbliższych wyborach prezydenckich (DAWID CHALIMONIUK)

Prezydent Katowic Piotr Uszok po 16 latach rządów ogłosił, że nie zamierza startować w kolejnych wyborach prezydenckich. Chce zostać radnym i nie wyklucza startu w wyborach parlamentarnych w przyszłym roku.
Artykuł otwarty
- Bezwzględnie chcę wygrać wybory, a następna kadencja będzie moją ostatnią. Potem chcę oddać miasto młodym - mówił przed wyborami w 2010 roku Piotr Uszok. Krótko po tym zdobył 51,6 proc. głosów. Po raz trzeci wygrał wybory w pierwszej turze. W 2006 roku zdobył 73 proc. głosów, a w 2002 roku 54 proc.

Przez te wszystkie lata starał się za wszelką cenę unikać związania z partiami politycznymi. Zadbał jednak o to, by zyskać poparcie PiS w 2010 roku, w trakcie kadencji 2006-2010 stworzył w radzie miasta koalicję z PO, a w mijającej - z PiS oraz SLD.

Dotrzymał słowa

Jego deklaracji sprzed czterech lat nikt nie traktował poważnie. Mało kto też do niej wracał. W poniedziałek prezydent Uszok ogłosił jednak, że słowa ma zamiar dotrzymać.

- W życiu każdego polityka oraz miasta są okresy, które zamykają jego rozwój. W 2010 roku powiedziałem, że to moja ostatnia kadencja, i tak będzie - powiedział prezydent.

Przypomniał, że udało się zrealizować najważniejsze projekty. Katowice mają nowy dworzec kolejowy i autobusowy, gotowa jest warta ok. 300 mln zł siedziba Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, obok dobiega końca budowa Międzynarodowego Centrum Kongresowego (za 320 mln zł), w przyszłym roku zakończy się przebudowa ścisłego śródmieścia, a rynek, czyli dla wielu mieszkańców plac między przerobionym na urząd miasta Domem Prasy a domem handlowym Zenit, będzie gotowy już niedługo.

- Jest już gotowy plac przed domem handlowym Skarbek i Teatrem Śląskim. W sierpniu przyszłego roku zakończy się przebudowa terenów między rynkiem a rondem. Dobiega końca też przebudowa wszystkich torowisk tramwajowych w mieście - wyliczał w poniedziałek Uszok.

To nie była łatwa decyzja

Dodał, że jego cztery kadencje to tak naprawdę dwa ośmioletnie okresy. - W pierwszym skupiliśmy się na drogach, a w drugiej na przebudowie centrum. Oceny tego, co się udało zrobić, zostawiam historykom. Kolejne kadencje oznaczały, że prezydentem byłbym 24 lata. Może nie przystoi? - mówił prezydent.

Dodał, że rezygnacja ze startu w wyborach nie była łatwa. - Trzeba jednak nowego spojrzenia, postawić nowe cele i wyzwania - mówił. Wspomniał też o pojawiających się coraz częściej sugestiach, że liczba kadencji prezydentów powinna być ograniczona.

- Nie zgadzam się z tym, że brak limitów wypacza demokrację. A moja decyzja dowodzi, że nie trzeba ograniczać liczby kadencji - mówił.

Prezydent podkreślił, że jego decyzja jest nieodwołalna. Dodał, że będzie kandydował w wyborach. Chce być miejskim radnym. Nie wykluczył też startu w wyborach parlamentarnych w przyszłym roku.

Od jednego ze współpracowników Ewy Kopacz usłyszeliśmy, że krążą plotki o tym, że prezydent mógłby objąć tekę w nowym rządzie. W grę mógłby wchodzić np. resort rozwoju i infrastruktury. Nie ma jednak potwierdzenia tej informacji. 

Piotr Uszok nie chciał powiedzieć, czy już namaścił swojego następcę. Nieoficjalnie mówi się o wiceprezydencie Marcinie Krupie lub byłym radnym i pośle PiS Krzysztofie Mikule.

- Kandydata przedstawimy w ciągu dwóch tygodni - powiedział Uszok.

Dodał, że sam przez kilkanaście miesięcy chciałby odpocząć oraz czuwać z drugiej linii nad dokończeniem miejskich inwestycji.

Komentują decyzję Piotra Uszoka

Grzegorz Tobiszowski, szef śląskich struktur Prawa i Sprawiedliwości

Decyzja prezydenta Piotra Uszoka to na pewno zaskoczenie dla nas wszystkich. Na pewno był faworytem w prezydenckim wyścigu. Zastanawiam się nad powodami rezygnacji. Wiele inwestycji ma teraz swój finał. To wzmacniało jego wizerunek. Zasługi takie jak budowa NOSPR czy przebudowa rynku są widoczne. Nikt mu tego nie odbierze. Jego decyzja oznacza koniec pewnej epoki. Teraz wszystkie środowiska powinny się zastanowić, kogo wystawia w wyborach prezydenckich w Katowicach.

Tomasz Tomczykiewicz, szef śląskiej PO

Jestem zaskoczony. Przecież rozmawialiśmy wspólnie o przyszłości Katowic. Na pewno należą się wyrazu szacunku i podziękowania. Teraz stoimy przed zadaniem znalezienia kandydata. To jednak zupełnie nowa sytuacja. Wymaga to dużej mobilizacji. Z pewnością osób, które będą chciały teraz w wyborach będzie wielu. To np. szef katowickich struktur Leszech Piechota, czy poseł Marek Wójcik, czy kolega Arkadiusz Godlewski, który już kandydował, ale nie wykluczam też otwarcia na ludzi spoza PO.

Arkadiusz Godlewski, były wiceprezydent, radny PO

To jedna z najlepszych decyzji Piotra Uszoka i należą mu się słowa uznania. Mało kto ma odwagę tak postępować. Są liczni prezydenci, którzy po prostu trwają z kadencji na kadencję. Z prezydentem Piotrem Uszokiem bardzo się różniliśmy, ale nie wątpliwie zostanie po nim kilka obiektów w mieście, które będą służyły katowiczanom nawet przez sto lat. Na pewno przejdzie do historii miasta. A PO? Powinna teraz wystawić swojego kandydata.

Prof. Tomasz Nawrocki, socjolog miasta

Z pełnym szacunkiem podchodzę do decyzji pana prezydenta. Polityków poznaje się po tym, jak kończą, a nie jak zaczynają. Trzeba szanować to, że mając pewne zwycięstwo w wyborach prezydent zdecydował się odejść. Należą mu się podziękowania za pracę i zaangażowanie w sprawy Katowic. To jednak nie zmieni krytycznej oceny jego niektórych działań. Na plus oceniam dobrą sytuację gospodarczą Katowic, powstało też sporo nowych i ciekawych budynków, które będą dobrze służyć miastu, prezydent zapowiedział też niedawno stworzenie nowej dzielnicy akademickiej.

Negatywnie oceniam jednak brak całościowej wizji miasta i to, że przebudowa śródmieścia jest tak naprawdę wyrykowa. Prezydent nie poradził sobie też z problemami społecznymi Katowic w takich dzielnicach jak Szopienice i Załęże.

Dr Tomasz Słupik, politolog z Uniwersytetu Śląskiego

Nie ukrywam zaskoczenia. Nic tego nie zapowiadało. Ci, którzy startują w wyborach pewnie teraz zacierają ręce. To największa niespodzianka tej kampanii. Rządy Uszoka miały jasne i ciemne strony. Katowice są atrakcyjne gospodarczo. Prezydentowi nie udało się jednak, to co przesądza o atrakcyjności miasta. Brakuje przyjaznych miejsc, miastu brakuje duszy, czegoś co jest magnesem. Jednak Mariacka wiosny nie czyni. Jego rządy nie miały farejwerków. To było spokojne budowanie dróg, dużych obiektów, brakowało wizjonerstwa i czasem dobrego public relations. 


Cały tekst: http://katowice.gazeta.pl/katowice/1,35063,16649424,Piotr_Uszok_wyjasnia_powody_rezygnacji_ze_startu_w.html#ixzz3DSOTlHxB

sobota, 13 września 2014

Więzienie w Strzelcach Opolskich. Tu gnili zbrodniarze


Dodano: 30 lipca 2013, 0:20 Autor: 

Paul Otto Geibel, niemiecki kat powstania warszawskiego, który kazał rozstrzelać 991 osób, miał przez całe życie oglądać kraty w więzieniu w Strzelcach Opolskich. Ale w 1956 r. sąd w Opolu niespodziewanie go wypuścił. Wyroki do końca odsiedzieli za to Ludwik Kalkstein i "Krwawy Franek".

Geibel był prawdopodobnie jedną z najczarniejszych postaci, jaka kiedykolwiek trafiła do Zakładu Karnego nr 1 w Strzelcach Opolskich. Funkcjonariusz III Rzeszy swoją karierę w strukturach SS rozpoczął w 1931 roku, gdy wstąpił do NSDAP. 

Po dojściu Adolfa Hitlera do władzy zaczął gorliwie wypełniać powierzone mu obowiązki. W rezultacie bardzo szybko awansował na generała SS i policji (SS-und Polizeiführer), obejmując jednostkę w okupowanej Warszawie. 

"Policja wszelkich rodzajów (...) osiągnęła pod jego dowództwem wybitne rezultaty. Charakter jego jest zrównoważony i na wskroś mocny" - wychwalał go Wilhelm Koppe, sekretarz stanu do spraw bezpieczeństwa III Rzeszy, uzasadniając konieczność awansu.

reklama

Twarde metody Geibela

Geibel przyjechał do Warszawy w marcu 1944 r. Wybrano go na stanowisko dowódcy SS-manów nieprzypadkowo. Przełożeni doskonale znali jego "twarde metody" i chcieli, żeby kontynuował pracę Franza Kutschery, który w ciągu zaledwie pół roku wymordował w Warszawie ponad tysiąc osób. 

Dla Kutschery był to sposób na zaprowadzenie porządku w okupowanym mieście - masowo organizował na ulicach łapanki i przeprowadzał publiczne egzekucje. Żołnierze AK, żeby powstrzymać falę zbrodni, ostatecznie zastrzelili go przed siedzibą niemieckiej policji.

Paul Otto Geibel okazał się "godnym" następcą. Gdy 1 sierpnia 1944 r. wybuchło powstanie warszawskie, kazał swoim ludziom strzelać do każdego - także do cywili. 

Zbigniew Bujnowicz, jeden z wielu świadków nazistowskich zbrodni, który został przesłuchany po wojnie, tak opowiadał o brutalnych metodach pracy ludzi podległych Geibelowi:

"W Warszawie na drodze prowadzącej na Okęcie z samochodu wysiadł SS-man i wezwał leżącego w rowie staruszka, by szedł na dworzec kolejowy, gdyż tu mu nie wolno pozostać. Staruszek częściowo po polsku, częściowo po niemiecku tłumaczył, że jest zmęczony i gdy nieco odpocznie, to pójdzie. W odpowiedzi SS-man strzelił z pistoletu w głowę staruszka, po czym wziął kanister z benzyną, oblał poruszającego się jeszcze i podpalił."

W ciągu 10 miesięcy na ulicach Warszawy dokonano 991 publicznych egzekucji na Polakach, a funkcjonariusze podlegający Geibelowi rozstrzelali od 5 do 10 tys. osób. Heinrich Himmler pisał wtedy do niego: "Niech pan zniszczy dziesiątki tysięcy".

Geibel wymyślił także skuteczny sposób na odpieranie ataków żołnierzy AK. Przed ciężkimi wozami, które poruszały się ulicami miasta, prowadził pojmane wcześniej kobiety, tak, żeby żywe tarcze chroniły SS-manów.

Po upadku powstania Geibel zaangażował się w wysiedlanie ludności i ostateczne wyburzenie Warszawy. Za "zasługi" został awansowany na generała majora policji i przeniesiony do jednostki w Pradze.

Zbrodniarz: jestem niewinny

W 1945 roku, gdy Niemcy przegrali wojnę, Geibel stanął przed sądem w Czechosłowacji. Ten skazał go na 5 lat więzienia, ale tylko za zbrodnie dokonane na Czechach. Po skończeniu odsiadki przewieziono go do Warszawy, gdzie znów stanął przed sądem, tym razem za zbrodnie w Polsce. Geibel do samego końca nie przyznawał się do winy.

- O tym, że od 4 marca do 22 maja 1944 r. rozstrzelano 991 osób, nie wiedziałem i dopiero teraz dowiaduję się o tym od sędziego - przekonywał na sali rozpraw.

Niemiecki zbrodniarz wyjaśniał przy tym, że nigdy nie kazał do nikogo strzelać, a okres walk powstańczych opisywał w taki sposób, jakoby to Polacy byli agresywni i atakowali Niemców będących na służbie.

- Z uwagi na niezdolność moich sił do ataku przyjąłem taktykę obrony - odpierał zarzuty dotyczące tłumienia powstania warszawskiego.

W 1954 r. po długim procesie sąd w Warszawie skazał go na karę dożywotniego więzienia. Miejsce odsiadki wyznaczono mu w Zakładzie Karnym nr 1 w Strzelcach Opolskich, które słynęło z ciężkich warunków.
W więzieniu Geibel był skruszonym więźniem o k
amiennej twarzy, która rzadko zdradzała jakiekolwiek emocje. Współwięźniowie nazywali go "katem powstania", przez co nikt nie chciał przebywać w jego towarzystwie. Kilka razy został nawet pobity. Z archiwalnych dokumentów wynika, że służba więzienna musiała mu z tego powodu wydzielić osobną, jednoosobową, celę.

Geibel wychodzi na wolność

Nie wiadomo, dlaczego po zaledwie dwóch latach od rozpoczęcia odsiadki wydział karny Sądu Wojewódzkiego w Opolu postanowił... zwolnić Geibela z więzienia. Sędziowie podjęli taką decyzję "z uwagi na nienaganne zachowanie się skazanego w czasie odbywania kary". 

Stwierdzili też, że w nowych realiach, czyli po wyjściu na wolność, Geibel nie popełni już żadnego przestępstwa. Zbrodniarz nie cieszył się jednak długo wolnością. O kuriozalnej decyzji szybko zrobiło się głośno, a na sąd w Opolu spłynęła fala krytyki. Wyżsi oficerowie Wojska Polskiego interweniowali, żeby zmienić postanowienie i osadzić Geibela z powrotem w celi.

Tymczasem niemiecki zbrodniarz, będąc na wolności, pojechał do Warszawy, żeby odebrać paszport i wyjechać do Niemiec. Gdy próbował opuścić Polskę, został ponownie zatrzymany i ponownie osadzony w więzieniu. W ten sposób nazistowski funkcjonariusz wrócił do Strzelec Opolskich.

Andrzej Kucharz, wieloletni dyrektor Zakładu Karnego nr 1, który badał sprawę pobytu zbrodniarzy w strzeleckiej jednostce, mówi, że Geibel miał tylko jedno widzenie.
- Wiosną 1966 roku odwiedziła go trzyosobowa rodzina - mówi Kucharz. - Była wśród nich jego córka.

W tym czasie Geibel prosił o darowanie kary. Spodziewał się amnestii, bo był to czas, w którym biskupi polscy wystąpili do biskupów niemieckich z orędziem "przebaczamy i prosimy o wybaczenie". Ale zamiast wolności, Geibel został przeniesiony do jeszcze cięższego więzienia w Warszawie na Mokotowie.

Andrzej Kucharz przypuszcza, że tamtejsi funkcjonariusze poddali go sugestiom, że już nigdy nie będzie wolny.

- Prawdopodobnie wmawiali mu, że nawet jeżeli wypuszczą go w Polsce, to czeka go jeszcze odsiadka w innych krajach bloku socjalistycznego - tłumaczy Kucharz. - Dlatego też i tak będzie oglądał kraty do samej śmierci.

Wtedy Geibel się załamał i powiesił.

"Hanka" i "Krwawy Franek"

Ale Geibel nie był jedynym zbrodniarzem, który trafił do Strzelec Opolskich. Innym czarnym charakterem był Ludwik Kalkstein. Ten konspiracyjny żołnierz działał od 1940 r. w strukturach wywiadu Armii Krajowej. 

Nosił pseudonim "Hanka" i walczył z Niemcami.
W 1942 roku został jednak zatrzymany, a gdy jego działalność wyszła na jaw, hitlerowcy aresztowali także jego rodziców. Wtedy Kalkstein zdecydował się współpracować z gestapo. Został wypuszczony na wolność jako tajny agent nr 97.

Miał za zadanie przekazywać poufne informacje o działalności AK i robił to niezwykle skutecznie. Szacuje się dziś, że na skutek jego "pracy" gestapo aresztowało około 500 osób. Wśród nich byli wysocy rangą dowódcy AK, w tym najważniejszy z nich - generał Stefan "Grot" Rowecki.

Kalkstein został zdemaskowany jako zdrajca w 1943 roku. Władze AK zaocznie wydały na niego wyrok śmierci, ale nigdy nie udało się go złapać. Po wojnie Kalkstein zmienił nazwisko i ukrył się w Szczecinie, gdzie pracował jako dziennikarz w lokalnej gazecie. Rozpoznano go dopiero w 1953 roku. Wtedy usłyszał wyrok dożywocia (później zmieniony na 12 lat więzienia) i trafił do więzienia w Strzelcach Opolskich.

Przez całe życie twierdził, że winę za śmierć Stefana Roweckiego ponosi jego szwagier, który doniósł o nim gestapo.

"Utrzymuje się (...) jeszcze plotka, że to Kalkstein winien jest aresztowania "Grota", tego zaś rodzaju winy społeczność więzienna traktuje ze szczególną niechęcią" - pisał sam o sobie w więziennej gazetce.

- To była szara eminencja wśród skazanych - dodaje Andrzej Kucharz. - Odsiedział wyrok do końca, a za kratami zajmował się m.in. redagowaniem więziennej gazetki. Został zwolniony w 1965 roku na mocy amnestii wojennych.

Po wyjściu na wolność Kalkstein przeprowadził się pod Warszawę, a później zamieszkał w okolicy Jarocina. W latach 80. wyjechał za granicę, zmieniając przy tym imię i nazwisko na Edward Ciesielski. Mieszkał m.in. we Francji i Niemczech. Wiadomo, że w latach 80. w Monachium prowadził bibliotekę Polskiej Misji Katolickiej.

Niezwykle okrutnym skazanym był natomiast "Krwawy Franek" z Oświęcimia. Jego prawdziwe nazwiskobrzmiało: Karasiewicz. Wiadomo o nim tyle, że jako 17-latek trafił do obozu KL Auschwitz. Tam robił wszystko, żeby "ustawić się" kosztem innych. Donosił na współwięźniów, a nawet pomagał nazistom w uśmiercaniu ludzi.

Najpierw został skazany na karę śmierci, którą potem zamieniono mu na 25 lat więzienia. Choć przetrwał obozowe warunki, to w strzeleckim więzieniu nie miał łatwo, bo więźniowie nienawidzili go za jego przeszłość.