niedziela, 30 sierpnia 2015

"Boję się, że pociąg istnieje, ale jest pusty". Rozmawiamy z przewodnikiem po zamku Książ

Z Wałbrzycha Michał Radkowski, Gazeta.pl
 
30.08.2015 11:59

A A A Drukuj
- Nie jest to pierwsza sytuacja, gdy ktoś znalazł tutaj taki pociąg z czasów II wojny światowej. Teorie na ten temat krążą w Wałbrzychu już od kilkudziesięciu lat. Na początku z przewodnikami się śmialiśmy, ale jak potwierdził to konserwator generalny, to już nie wiemy, co o tym myśleć - mówi nam Maciej Meissner, wałbrzyszanin od urodzenia, przewodnik po zamku Książ.
Maciej Meissner, wałbrzyszanin od urodzenia, przewodnik po Zamku Książ

Maciej Meissner, wałbrzyszanin od urodzenia, przewodnik po Zamku Książ (Fot. Michał Radkowski, Gazeta.pl)

Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nas

"Złoty pociąg" to w ostatnich dniach temat numer jeden. Gdy w okolicach Wałbrzycha zlokalizowano pociąg z okresu II wojny światowej, natychmiast pojawiły się spekulacje, że może chodzić o legendarny pociąg ze złotem i innymi kosztownościami, który pod koniec wojny rzekomo wywieziono z Wrocławia, a którego nigdy nie odnaleziono.

Sensacyjnego wymiaru sprawie dodaje fakt, że informacje o położeniu i zawartości pociągu przekazała na łożu śmierci osoba, która miała pracować przy jego ukryciu. Dziś generalny konserwator zabytków informuje, że przedstawione dowody dają "99 proc. pewności", że pociąg naprawdę istnieje, a żmudne, wielomiesięczne prace nad jego wydobyciem mają się rozpocząć lada dzień.

Maciej Meissner, przewodnik po zamku Książ: Przepraszam, ale napiszę SMS-a, że dziś znowu będę później, bo żona miała już obiad nastawiać.

Michał Radkowski: Żona jest wyrozumiała dla pana w ostatnich dniach?

- Ona się nawet cieszy. Mówi o mnie "celebryta".

To ilu wywiadów już pan udzielił?

- W sumie osiem. Dzisiaj z panem to moja szósta rozmowa.

Z kim pan rozmawiał? Podobno do Wałbrzycha zjechali dziennikarze z całego świata.

- Spotkałem się z ludźmi m.in. z NBC, CBS, ABC News i rosyjskiej telewizji Lifenews. Ale najwięcej jest dziennikarzy ze stacji brytyjskich i amerykańskich.

Spodziewał się pan, że informacja o tzw. złotym pociągu wywoła taki rozgłos?

- I tak, i nie. Nie jest to pierwsza sytuacja, gdy ktoś znalazł tutaj taki pociąg z czasów II wojny światowej. Teorie na ten temat krążą w Wałbrzychu już od kilkudziesięciu lat. Natomiast nigdy wcześniej ta sprawa nie nabrała takiego medialnego rozgłosu.

Gdy informacja pojawiła się w agencjach prasowych, to media światowe od razu ją podchwyciły i tak to się teraz samo nakręca. Z początku wraz z innymi przewodnikami na zamku śmialiśmy się z tych doniesień, bo podchodzimy do tego dość sceptycznie. Nic nie wiadomo o tej dwójce, która zgłosiła się po znaleźne. Natomiast biorąc pod uwagę, że generalny konserwator zabytków twierdzi, że ten pociąg istnieje, to już nie wiemy, co o tym myśleć.

Ale pewnie o to pana pytają turyści. Co im pan opowiada?

- Mówię to, co panu. Moje niedowierzanie wynika z tego, że już nie takie skarby miały być wykopywane. I co? I nic. Więc jednego dnia opowiadam grupom, że "złotego pociągu" nie ma, a drugiego dnia słyszę w telewizji newsa, który jest zaprzeczeniem moich słów.

Ma pan na myśli np. to, co podczas konferencji prasowej mówił generalny konserwator zabytków i wiceminister kultury Piotr Żuchowski?

- Właśnie do tego nawiązuję. Pan wiceminister mówił, że jest pewien na 99 proc., że ten pociąg istnieje.

Bo widział zdjęcia wykonane georadarem.

- Jestem bardzo ciekawy, jak wyglądają te zdjęcia. Georadarem badano zamek Książ. Dzięki temu można odczytać m.in. zmianę struktury skały albo materiału, który jest pod ziemią. Ale czy takie zdjęcie faktycznie pozwala zobaczyć, co jest w pociągu?

Pan tak powątpiewająco mówi o "złotym pociągu". Nie wierzy pan w jego istnienie?

- Z dużą rezerwą podchodzę do tego, czy on został znaleziony. Wierzę, że taki pociąg wyjechał z Wrocławia. Są na to dowody. Dokładnie opisywał to gauleiter Wrocławia Karl Hanke. Gdy dowiedział się, że Wrocław ma stać się twierdzą, zebrano w jednym miejscu depozyty bankowe i depozyty ludności cywilnej. Tego było tak dużo, że nie mieściło się w budynku, dlatego wsadzono je w pociąg i wywożono. Nie mam jednak pewności, czy te wagony nie zostały już rozszabrowane w czasie wojny.

Wśród Niemców nie wszyscy musieli być uczciwi. Być może z tego tortu kawałek zabrali dla siebie. Dlaczego logiczne wydaje się, że "złoty pociąg" ukrywano na tych terenach? Bo Niemcy wierzyli w swoje zwycięstwo. Zresztą nawet, jak myśleli, że przegrają, to liczyli, że te tereny wrócą w ich posiadanie. Pamiętajmy, że były to ziemie niemieckie od połowy XVIII wieku. Mówi się, że z tego samego powodu rozpoczęto w rejonie Wałbrzycha budowę kompleksu Riese. Miały to być tereny, które zawsze znajdowały się w centrum państwa niemieckiego, sejsmicznie pewne i sprawdzone. Więc i tu pociąg mógł zostać ukryty.

Ale na razie badaczom udało się odkryć zaledwie jedną trzecią podziemnych korytarzy kompleksu Riese.

- Inni mówią, że nawet jedną drugą. Natomiast według raportu Alberta Speera [główny architekt III Rzeszy - przyp. red.] tych tuneli miało być więcej. Już w 1944 roku raport nie zgadzał się z tym, co do dziś zbadaliśmy. Niektórzy twierdzą, że raport mógł być sfałszowany. Ja w to nie wierzę, bo Speer był zaufanym człowiekiem Hitlera i myślę, że zdawał sobie sprawę, że kłamanie w dokumentach mogłoby go kosztować życie. Pamiętajmy, że mówimy tu o projekcie budowlanym i państwowym.

Jeśli chodzi o wydatki państwowe, to myślę, że Niemcy byli bardzo skrupulatni w tym, co robili. Dlatego wierzę, że jeszcze jakieś tunele mogą być ukryte, może nie pod zamkiem Książ, ale w Górach Sowich. Wszyscy przyjeżdżają do zamku Książ, ponieważ teoria o tzw. złotym pociągu była bezpośrednio związana z tym miejscem. Mówiło się, że ten tunel z 65. kilometra miał prowadzić właśnie pod Książ. Na to dowodów nigdy nie znaleziono. Podobnie jak nie potwierdzono doniesień, że pod zamkiem znajdują się kolejne korytarze. Nie było pieniędzy, więc nie przeprowadzono porządnych badań podziemi. A te kosztowałyby ok. półtora miliona złotych.

Myśli pan, że to, co można odkryć w pociągu, jest więcej warte?

- Według tego, co powiedział generalny konserwator zabytków, jest kilka wagonów z platformami i uzbrojeniem, ale też kilka wagonów czymś przykrytych. Pytanie, co tam jest. Może się okazać, że jest tam dokumentacja. W złoto jakoś za bardzo nie wierzę.

A jeśli to będą dokumenty, to czego mogą dotyczyć?

- Być może to będzie dokumentacja Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. To mogą być papiery odnośnie planów zagospodarowania Wrocławia i tuneli pod miastem. A może dokumentacja militarna? To są na razie wyłącznie spekulacje. Boję się, że pociąg faktycznie istnieje, ale jest pusty.

Jak chciałby pan, żeby się skończyła ta historia?

- Ja bym chciał, żeby pociąg stał pod zamkiem Książ i był wypełniony złotem.

Przecież, by to rozkradli od razu.

- Kolega mi opowiadał, że był na 65. kilometrze, gdzie ponoć jest wlot do ukrytego tunelu i terenu pilnuje policja. Czy jest patrolowany z powodu tego, że tam znajduje się pociąg? Nie sądzę. Raczej chodzi o eksploratorów amatorów, którzy będą kopać bez ładu i składu po to tylko, żeby kopać. A to jest nielegalne i niebezpieczne, a oni stoją z łopatami w wąwozie, gdzie biegnie linia kolejowa. Łatwo wpaść pod pociąg. Generalny konserwator zabytków powiedział, że tzw. złoty pociąg nie stoi w żadnym miejscu wskazanym przez eksploratorów, więc albo chciał odciągnąć ekipy poszukiwawcze od tych miejsc, albo faktycznie całkowicie się mylimy i pociąg stoi zupełnie gdzie indziej.

Władze miasta mówiły o "granicach administracyjnych Wałbrzycha". Ale to by wykluczało kilka wcześniej sugerowanych lokalizacji.

- O to chodzi. Jedna ze stacji radiowych podawała, że pociąg znajduje się pomiędzy 61. a 65. kilometrem trasy kolejowej z Wrocławia do Wałbrzycha. Znam to miejsce dokładnie i wiem, że na tym odcinku nie ma gdzie schować pociągu. Tam jest nasyp na górce, z której pociąg nie miałby jak zjechać. Jedynym pewnym miejscem jest 65. kilometr, gdzie zaczyna się górka i faktycznie tam mogłoby się znajdować wejście do tunelu. Ale czy tak było? Według świadków tak, ponieważ ta teoria zaczęła się od byłego górnika, pana Tadeusza Słowikowskiego, który rozmawiał z asystentem kierownika pociągu, który jeździł na tej linii w 1944 i na początku 1945 roku. Kiedy lokomotywa się zepsuła, wszedł na dach, żeby ją naprawić i widział za murem jakiś tunel. Na tej podstawie rozpętała się cała ta historia.

Nie było tam mowy o "złotym pociągu"?

- Nie. Była mowa tylko o jakimś tunelu, a historia nie jest nauką ścisłą, wiec fakty łączy się w drobne informacje. Dlatego jak ktoś mówił o "złotym pociągu", który wyjechał z Wrocławia w 1944-1945 roku, a w tym samym czasie mówiło się o zasypywanych tunelach, to po połączeniu obu faktów mamy opowieść. To, co budowano pod zamkiem Książ, nie jest do końca jasne. Nie mamy dokumentacji, są tylko zeznania świadków, którzy tu byli w czasie wojny i po niej. Te znane nam teorie to wnioski na bazie nielicznych informacji, które staramy się połączyć w jedną logiczną całość. Tak właśnie powiązano pociąg z tunelem.

Podczas oprowadzania słyszy pan jeszcze jakieś opowieści o "złotym pociągu"?

- Raczej pytają mnie, gdzie chowam złoto. No i oczywiście jestem zasypywany pytaniami, gdzie je można znaleźć, bo przyjechali do Wałbrzycha się wzbogacić. My w zamku staramy się mówić o pociągu pancernym, a nie złotym, ale być może i w tej historii jest jakieś ziarno prawdy.

Biografia Agaty Dudy: prawda czy fikcja?


27-08-2015 , ostatnia aktualizacja 27-08-2015 11:23
1672
Agata Kornhauser-Duda
 fot. Jacek Turczyk  /  źródło: PAP

Gdyby wierzyć we wszystko, co napisano w tej książce, to okazałoby się, że nowy prezydent jest karierowiczem, a jego żona brzydzi się polityką, zwłaszcza tą w PiS-owskim wydaniu. Gdyby...

Autorka napisanej w błyskawicznym tempie książki sprawia wrażenie, jakby spędziła lata na studiowaniu życiorysu swojej bohaterki.

Lektura dopiero co wydanej biografii małżonki prezydenta wciąga jak narkotyk. Głównie dlatego, że autorka napisanej w błyskawicznym tempie (od wyborów prezydenckich minęły zaledwie trzy miesiące) książki pt. „Agata Kornhauser-Duda. Pierwsza Dama Rzeczpospolitej", sprawia wrażenie, jakby spędziła lata na studiowaniu życiorysu swojej bohaterki.

Ma przy tym niesłychaną umiejętność: pieczołowicie odtwarza nie tylko konwersacje sprzed kilkudziesięciu lat, ale także najnowsze małżeńskie kłótnie państwa Dudów. Krótko mówiąc, pisze tak, jakby siedziała pod kanapą w ich krakowskim mieszkaniu i podsłuchiwała. Ba, zdaje się nawet czytać w myślach Agaty Kornhauser i jej bliskich. Stąd wie, jakie nimi targają w danym momencie emocje i co się kryje za maską ich publicznego wizerunku. To dzięki temu opowieść, jaką snuje autorka biografii Pierwszej Damy RP, Anna Nowak, jest tak pasjonująca. I miejscami zabójczo zabawna.

Brzmi ona mniej więcej tak: kiedy się po raz pierwszy spotkali, „Dudek", bo tak wołali na niego rodzice, od razu zagiął na Agatę parol. On się jej niespecjalnie podobał, nie chciała z nim iść na tańce. Kiedy w końcu poszła, „wiła się jak piskorz, gdy Andrzej w tańcu, niby to przypadkiem, usiłował przylgnąć ustami do jej szyi, włosów czy policzka"*. (…) Nie była pewna, czy jej się ten chłopak podoba.

Na kolejne wspólne wyjście zgodziła się właściwie wbrew sobie, jakoś tak ją podszedł, że nie umiała odmówić. Potem stracili na jakiś czas kontakt – zbliżały się matury, oboje byli zajęci – i Agata miała nadzieję, że Dudek w końcu się od niej odczepi. Ale on zadzwonił: właśnie dostał się na prawo (ona zdała ze świetnym wynikiem na germanistykę) i proponował spotkanie. Zgodziła się, a wkrótce potem – nie wiadomo w sumie dlaczego – zostali parą. I są nią do dziś.

REKLAMA
REKLAMA

--:-- / --:--

Wystąpił błąd, spróbuj ponownie później. Dowiedz się więcej

Trudności zaczęły się już w dniu ślubu: cywilnego, bo panna młoda – dziewczyna z inteligenckiego lewicującego domu – do kościoła iść nie chciała. Bardzo to zresztą irytowało jej teściową Janinę Dudową, która uważała, że „prawdziwy ślub to tylko przed Bogiem się liczy". Generalnie mamie Andrzeja rodzina synowej niespecjalnie się podobała: bo ojciec Agatki był Żydem, a na dodatek poetą, a „kto by tam wiersze czytał?". „My jesteśmy umysły ścisłe, nas interesują konkrety, a nie wierszyki" – potrafił powiedzieć ojciec Andrzeja w czasie spotkania z rodzicami Agaty. No nie mogły się jakoś ich rodziny dogadać. W sumie nic dziwnego, skoro w jednym domu najważniejszy był „Bóg, Honor, Ojczyzna", a w drugim („półpogańskim", masońskim, jak mawiała pani Janina) dzieci nie były nawet chrzczone. Mamę Andrzeja bardzo ta bezbożność denerwowała, więc kiedy synowa urodziła córkę, nie pytając nikogo o zgodę wybrała dla niej imię – Kinga, od świętej Kingi, „najlepszej patronki na świecie".

Agatę bolało też to, że upatrzył sobie partię „najbardziej obmierzłą, złowrogą i nietolerancyjna, jaką można było sobie wymyślić! Toż to na pewno jej na złość!"

A potem Andrzej poszedł w politykę i właściwie przestał być w domu obecny, bo nie dość, że dorabiał na prywatnej uczelni w Poznaniu, to jeszcze wymyślił sobie partię, „żeby mieć pretekst do uciekania wieczorami z domu". Agatę bolało też to, że upatrzył sobie partię „najbardziej obmierzłą, złowrogą i nietolerancyjna, jaką można było sobie wymyślić! Toż to na pewno jej na złość!" Wcześniej była Unia Wolności, ale „Andrzej szybko się w niej odkochał, bo powiedział, że Mazowiecki nie ma szans". „Była pewna, że jej mąż wstąpił do PiS-u albo żeby jej zrobić na złość, bo przecież dobrze znał jej liberalne poglądy, albo kierowała nim żądza władzy".

Czytaj też: Agacie Dudzie nie w smak była PIS-owska kariera męża. Dlaczego zmieniła zdanie?

Agatę mąż irytuje tak bardzo, że nie jest w stanie tego ukryć. Na przykład wtedy, gdy po katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem obdzwania wszystkich znajomych, „by ich zapewnić, jak bardzo nim wstrząsnęła ta tragedia", a przy okazji pochwalić się, że „jeszcze wczoraj rozmawiał z prezydentem Kaczyńskim, a ten jakby przewidział własną śmierć, bo na ręce jego i Jacka Sasina (ale kto by tam pamiętał o Sasinie?) złożył coś w rodzaju politycznego testamentu". Ważne, bo Andrzej miał właśnie startować w wyborach prezydenta Krakowa, potrzebował głosów jego prawicowych, katolickich mieszkańców.

Przegrał. Straszliwie z tego powodu rozpaczał, mazgaił się, wyliczał żale: „Przecież codziennie byłem w krypcie na Wawelu! Modliłem się, a podczas pogrzebu to nawet płakałem! I wszystkie kamery to nagrały! Nie wiem, czemu nie chcieli tego puścić w telewizji?!" Nie mógł zrozumieć, gdzie zrobił błąd, do cholery.

I tu kapitalna scenka odmalowana ostrym piórem schowanej pod kanapą autorki: wściekły Andrzej Duda zdjął skarpetki, uformował je w kulkę i wrzucił pod łóżko.

Cieszyła się, że jej mąż nie będzie prezydentem. Dobrze wiedziała, że nie rzuciłby pracy na prywatnej uczelni w Poznaniu, to zbyt intratna posada nawet w porównaniu z pensją włodarza miasta.

Tymczasem Agata – snuje swą opowieść wszechwiedząca Anna Nowak – „tak naprawdę cieszyła się, że jej mąż nie będzie prezydentem. Dobrze wiedziała, że nie rzuciłby pracy na prywatnej uczelni w Poznaniu, to zbyt intratna posada nawet w porównaniu z pensją włodarza miasta".

Ale nie mówiła mu o swoich uczuciach, bo wiedziała, że męża nie interesuje dom ani rodzina, „on chciał brylować w polityce". Kiedy został kandydatem PiS na prezydenta, nie była zachwycona: miała swoją ukochaną pracę (uczyła niemieckiego w owym krakowskim liceum), nie chciała jej rzucać. Nie podobało jej się również, że spin-doktorzy PiS-u kazali jej milczeć na temat pochodzenia jej taty, ani to, że jeden z jej uczniów został wykorzystany jako „przypadkowy przechodzień", który zadaje prezydentowi Komorowskiemu trudne pytania. Nawet jego pocałunków nie lubiła, bo miała wrażenie, że to posłanka Szydło mu podpowiada, by okazywał bliskim czułość w świetle kamer. A kiedy miał ich odwiedzić prezes Kaczyński, ze złości porozbijała porcelanowe talerze, tak była na Andrzeja wściekła o tę niezapowiedzianą wizytę. I nie chciała, naprawdę nie chciała być jak serialowa Claire Underwood, „nie czuła się charyzmatyczną gwiazdą". To spin-doktorzy wtłoczyli ją w tę rolę.

Anna Nowak kończy swą opowieść przejmującą sceną pożegnania Agaty Kornhauser-Dudy ze śmiertelnie w niej zakochaną uczennicą, lesbijką. I tylko nie tłumaczy, gdzie tym razem się schowała, bo wszystko rozgrywa się na parkingu przed liceum. Może pod samochodem?

Ech, to chyba jednak nie może być prawda. Zwolennicy PiS-u mogą już odetchnąć z ulgą.

* Wszystkie cytaty pochodzą z książki pt. „Agata Kornhauser-Duda. Pierwsza Dama Rzeczpospolitej", wydanej przez Wydawnictwo Astrum

sobota, 29 sierpnia 2015

F-22 Raptor, najnowocześniejsze samoloty świata, przylatują do bazy w Łasku. To mocny sygnał, jaki NATO wysyła Rosji


Bartosz T. Wieliński
 29.08.2015 13:33
A A A Drukuj
F-22 Raptor

F-22 Raptor (GLENN E. BLOORE / US AIR FORCE)

Eksperci wątpili, czy F-22 kiedykolwiek pojawią się w Polsce. Tymczasem według informacji "Wyborczej" do Łasku przybędą w poniedziałek cztery maszyny. Amerykańscy piloci będą ćwiczyć z pilotami polskich F-16, którzy przylecą z podpoznańskich Krzesin. To będą pierwsze tego typu ćwiczenia pod polskim niebem.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
Po zakończeniu ćwiczeń Amerykanie odlecą do bazy w Spangdahlem w zachodnich Niemczech. Ich krótki przelot nad polskim terytorium raczej na pewno wywoła reakcje Kremla. Możemy spodziewać się oświadczeń oburzonego rosyjskiego MSZ, które zarzuci NATO, że podgrzewa atmosferę i prowadzi demonstrację siły rodem z zimnej wojny.

W arsenałach Rosji i Chin ciągle nie ma samolotu, który mógłby mierzyć się z F-22 Raptor. Skonstruowano je tak, by były niewidzialne dla radarów. To zasługa kształtu kadłuba i skrzydeł i pochłaniającego fale radarowe materiału, z którego wykonano samolot, oraz farby, którą go pokryto. Nawet hełmy pilotów i wyposażenie kabiny projektowano tak, by dawały jak najmniejsze echo radarowe.

W samolocie, choć napędzają go dwa siniki Pratt & Whitney F119 o ciągu 16 ton, udało się ograniczyć emisję ciepła. Dzięki temu raptora trudno namierzyć czujnikom podczerwieni, które naprowadzą rakiety przeciwlotnicze. Konstruktorzy wzięli pod uwagę nawet to, że należy utrudnić wykrywanie raptorów gołym okiem. A maszyna lata z prędkością dwa razy szybszą niż prędkość dźwięku. I nawet przy takich prędkościach zachowuje wspaniałą manewrowość. Można nią zrobić tzw. kobrę, figurę akrobacyjną, w której samolot unosi dziób o 90 stopni i dosłownie staje w powietrzu.

Ale F-22 to nie tylko wspaniały myśliwiec. W lukach z uzbrojeniem można umieścić inteligentne bomby, którymi można niszczyć cele naziemne. To najnowocześniejszy i zarazem najdroższy samolot świata. Jeden kosztował amerykańskich podatników 412 mln dolarów. Dlatego, choć amerykańskie lotnictwo planowało zakup 750 maszyn, ostatecznie wzięło tylko 183 samoloty.

W zeszłym roku raptory po raz pierwszy wzięły udział w walce, bombardując pozycje Państwa Islamskiego. Wcześniej nad Zatoką Perską odganiały irańskie myśliwce od amerykańskich dronów albo eskortowały rosyjskie bombowce strategicznie, które podlatywały pod Alaskę. A teraz pojawią się na stałe w Europie.

Amerykanie, w odpowiedzi na podsycanie przez Rosję wojny na Ukrainie, postanowili przerzucić cztery samoloty do swoich baz na Zachodzie. Do tej pory maszyny trzymano z dala od Rosji i Chin, by nie przekazywać im żadnych informacji o samolocie. Zastosowane w F-22 technologie są tak tajne, że maszyn nie wolno sprzedawać nawet najbliższym sojusznikom USA. Ale teraz sytuacja się zmienia.

Eksperci - właśnie z powodu bliskości Rosji - wątpili, czy F-22 kiedykolwiek się u nas pojawią. Amerykanie, decydując się na ten krok, wysyłają więc Rosjanom bardzo mocny sygnał o tym, że są zdeterminowani, by bronić swoich sojuszników na wschodniej flance NATO. Pytanie, czy poniedziałkowa wizyta i ćwiczenia będą jednorazową imprezą, czy też piloci raptorów i polskich jastrzębi będą ze sobą regularnie ćwiczyć.


Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,75478,18652101,f-22-raptor-najnowoczesniejsze-samoloty-swiata-przylatuja.html#ixzz3kDTYIuvf