wtorek, 26 lutego 2008

Recenzja filmu Katyń - Klisze katyńskie

Eliza Szybowicz
10.10.2007
Najpierw oficerowie polscy pomordowani w Katyniu spojrzeli na mnie z wyrzutem z plakatu wiszącego na przystanku tramwajowym. Mieli twarze Jana Englerta, Andrzeja Chyry, Artura Żmijewskiego i Pawła Małaszyńskiego. Poczułam się nieswojo… Wkrótce zresztą okazało się, że trudno znaleźć kawałek przestrzeni publicznej, gdzie nie czeka owo ciężkie spojrzenie. (Dowcipu o lodówce nie będzie). Potem dostałam rachunek telefoniczny - to tylko pozornie nie ma związku z tą historią. W kopercie była ulotka reklamowa. Prezes największej polskiej firmy telekomunikacyjnej przekonywał mnie, że bardzo się cieszy z przywileju współprodukcji filmu, a Andrzej Wajda wyznawał, że jest firmie bardzo wdzięczny za współprodukcję.
Następnie w „Filmie” przeczytałam recenzję Bartosza Żurawieckiego, który pisał o narodowej nekrofilii, co utwierdziło mnie w postanowieniu, żeby tego nie oglądać. W radiu usłyszałam, że już w kinach „najbardziej oczekiwany film powojennej Polski”. Wydało mi się to dziwne, bo jednocześnie ogłoszono wyniki sondażu, że wiedza na ten temat jest w społeczeństwie raczej nikła. Społeczeństwo czekało, choć nie wiedziało, że czekało? Tu i ówdzie ktoś mówił, że na seansach popcorn idzie w odstawkę i zapada głucha cisza. Więc może jednak oczekiwany? Podmioty zbiorowe bywają nieodgadnione…
Po mediach szła fama, że dla Wajdy to sprawa osobista, że świetne sceny egzekucji nakręcone z wykorzystaniem najnowszej techniki, a uczestnicy jakiegoś forum byli zgodni, że Magdalena Cielecka wygląda fatalnie. Dowiedziałam się jeszcze, że szkoły na pewno pójdą, że film wpisuje się w edukacyjną akcję Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Katyń pamiętamy” i że został objęty honorowym patronatem prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Na premierę w Teatrze Wielkim przybyły w komplecie władze państwowe i kościelne. Słowo daję, chociaż nie monitorowałam specjalnie mediów, mogłabym napisać o Katyniu, nie oglądając go.
W końcu jednak poszłam do kina. Dlaczego? Odstręczała mnie wybuchowa mieszanka komercji, politycznego konformizmu i zepsutej mowy romantycznej, której agresywnego oddziaływania nie sposób było uniknąć. Zmieniłam zdanie, kiedy w niedzielny poranek w pierwszym programie Polskiego Radia natknęłam się na pogadankę arcybiskupa Głódzia (eksbiskup polowy, obecnie przewodniczący Rady ds. Środków Społecznego Przekazu KEP-u), któremu się podobało! Zwłaszcza jako świadectwo wiary! Zwłaszcza scena, w której wśród rannych żołnierzy leży na ziemi figura ukrzyżowanego Chrystusa przykryta wojskowym płaszczem! Niemożliwe, pomyślałam, to jest niemożliwe. Ukrzyżowany Chrystus? Dlatego poszłam. W nadziei, że tam jednak nie ma ukrzyżowanego Chrystusa.
Jest. I niestety nie tylko on. Jest wielka scena kozielskiej Wigilii, czekanie na pierwszą gwiazdkę, śpiewanie kolędy. Jest obozowa spowiedź. Jest ostatnia modlitwa „Ojcze Nasz” rozpisana na głosy mordowanych. Jest różaniec wokół stygnącej w zasypywanym dole dłoni. Jest wieńcząca dzieło religijna muzyka Krzysztofa Pendereckiego. Andrzej Wajda mesjanistą co prawda nie został, ale doprawdy marna to pociecha. Ustawił za to swoich aktorów w aż nazbyt dobrze znanym kontredansie. Stoją więc posągowi mężczyźni, wzorowi oficerowie, prawdziwa elita, inteligencja, wcielenie honoru, sól polskiej ziemi. Na pierwszym planie reprezentuje ich najważniejszy narrator filmu, kronikarz ostatnich chwil - rotmistrz Andrzej grany przez Żmijewskiego. Oficerów widzimy w zbiorowych scenach obozowych, jak się nawzajem podtrzymują i dyscyplinują do godnej postawy wobec sowietów, jak dbają o formy, jak są razem i trwają w etosie. „Oficerowi samobójcy” przypadły 3 sekundy otępiałego siedzenia na pryczy.
Sceny te, same w sobie po prostu sztampowe, w nader niekorzystnym świetle ukazuje narzucające się porównanie z odpowiednimi sekwencjami z Eroiki Andrzeja Munka, który wiedział, że tematem filmowym jest zamknięta męska zbiorowość owładnięta zimną obsesją honoru, gorliwie pilnująca swoich wysublimowanych ról, a wszystko inne to pomnik, ewentualnie sentymentalna anegdota, nie film. Wizja Wajdy nie mogła, widać, być inna, na przykład niehomospołeczna, zatem Żmijewski odprawia Ostaszewską, odwołując się do kodeksu „oficera” i „żony oficera”. Bo naprzeciw posągowych mężczyzn stają ich niezłomne kobiety, damy w wiecznej żałobie, strażniczki pamięci i prawdy, żony, matki i siostry, w tym nawet jedna Antygona, która walcząc o grób dla brata zostaje żywcem pogrzebana w lochach UB.
Scenariusz nieudolnie pozoruje wielość postaw i złożoność problemu, więc pojawia się w nim porucznik grany przez Chyrę i dyrektorka stalinowskiej szkoły. Ona została wymyślona jako papierowa Ismena dla papierowej Antygony - druga, roztropna, siostra zabitego w Katyniu. Wypowiada kilka frazesów - że trzeba postępować rozsądnie, bo niepodległej Polski nigdy nie będzie i nie możemy wszyscy dać się pozabijać za prawdę. Nie może stanowić przeciwwagi dla spalającej się w świętej misji siostry.
Podobnie papierowym ludzikiem wśród szmacianych kukieł jest bohater Chyry (aktor jakimś cudem tchnął w postać nieco życia, ale był to wysiłek bezcelowy). To oficer ocalały z Kozielska, który spóźnił się do Andersa, toteż został kościuszkowskim majorem zmuszonym do kłamstwa katyńskiego i salutowania radzieckim okupantom. Jest nędznym zaprzańcem i moralnym bankrutem i sam to usłużnie poświadcza, strzelając sobie w łeb, ponieważ nie widzi możliwości ekspiacji.
A słynne sceny egzekucji? W ostatniej części filmu narracja prowadzona jest z punktu widzenia człowieka, który jest prowadzony na śmierć i rozstrzeliwany, który wysiada z więziennego samochodu, by zobaczyć krew i dół do połowy wypełniony zwłokami swoich poprzedników i w tej samej chwili pojąć, że za chwilę zginie. I ginie od strzału z bliska w potylicę. Nic dziwnego, że po projekcji panuje cisza. Każdy by zamilkł i odstawił popcorn.
„Trzeba mieć serce z kamienia, aby nie wzruszać się i nie płakać. A choćbyśmy mieli serce z kamienia, to i tak nie uda się nam najprawdopodobniej uniknąć daniny emocjonalnej, jakiej ten film od nas żąda”. Tak Umberto Eco pisał o emocjonalnej chemii towarzyszącej oglądaniu Love Story. Mechanizm pocieszycielski w historii Jenny i Olivera sprawia, że śmierć bohaterki nie jest ani tragiczna, ani absurdalna, lecz oswojona, pełna elegijnej rezygnacji. Śmierć na raka nie tylko nie wyklucza gratyfikacji, ale wręcz ją wspomaga, z nadwyżką zaspokaja nasze oczekiwania, gdyż pragniemy słodkich łez i zwycięstwa dobra. Od początku wiemy, że Jenny umrze, zostaliśmy uprzedzeni, oszczędzono nam szoku, łatwiej nam znieść dramatyczne zakończenie, spełnienie wstrząsającej obietnicy sprawia nam nawet przyjemność[1].
W Polsce mamy inne love stories, narodowe i nawet jeśli nie nekrofilskie, jak powiada Żurawiecki, to na pewno bardziej perwersyjne.
Mechanizm pocieszycielski w polskiej kulturze popularnej funkcjonuje nieco inaczej, chociaż do pewnego stopnia przypomina wyżej opisany. Oglądając Katyń też wiemy, jak to się wszystko skończy, i mamy czas na oswojenie tragedii, do której zresztą przyzwyczajano nas od dawna. Swojska trauma jest rzecz jasna kolektywna, nie intymna. Seans filmowy został więc pomyślany jako zbiorowy obrządek, nabożeństwo w narodowym kościele. Chodzi o to, żeby widzów zjednoczyło wzruszenie i powtórzenie kilku najprostszych haseł. Co podlega rytualnej recytacji? Że nasi bohaterowie są kryształowi i martwi, bez litości pomordowani, wrzuceni do masowej mogiły, zmiażdżeni spychaczem, starci stalowymi trybami wrogiego totalitaryzmu, ale przecież triumfujący. Że oderwano ich od rodzin i ojczyzny, a jednak więzi nie pękły. Że mieli zniknąć bez śladu, a tymczasem ich nieśmiertelny głos dobiega nas zza grobu, trafiają do naszych rąk relikwie po nich, pamiętamy. Poczucie absurdu ustępuje miejsca niejakiemu upodobaniu, satysfakcji z tego, że mamy o czym pamiętać…
Nie sądzę, żeby takich widzów, jakich projektuje sobie film, było w punkcie wyjścia wielu, ale jego twórcy posłużyli się środkami działającymi na tak elementarnym (podprogowym niemal) poziomie, a dominujący styl odbioru ustalił się w taki sposób, że w tej chwili widzów emocjonalnie niezaangażowanych prawie już nie ma. A na pewno nieobecni są w mediach. Oficjalnie nie wypada bowiem nie wyrażać swojego wzruszenia. Szantaż emocjonalny i moralny zawiązał dyskurs publiczny na supeł. Należy się wzruszyć i koniec dyskusji. Kto gdzieś z boku zgłosi jakieś ale, zaraz mu imputują zamach na świętość krwi pomordowanych. Film wraz z kampanią reklamową, a także, a może przede wszystkim, udzieloną mu polityczną protekcją, szybko wychował sobie publiczność.
Trudno ocenić, jak długo utrzyma jej uwagę (popcorn trzeba w końcu dojeść), ale z dużym prawdopodobieństwem przechwyci ją jakiś element polityki historycznej PiS opartej, jak Katyń Wajdy, na prostym utożsamieniu się z wybranym awatarem z czasów (najczęściej osobliwie pojmowanej) chwały oręża polskiego. A to z powstańcem warszawskim, a to z obrońcą Westerplatte, a to - coming soon - z Sobieskim pod Wiedniem.
Utożsamienie jest tym łatwiejsze, że proponowane w pakiecie rozmaitych masowych atrakcji. W Katyniu poza nowoczesną techniką wykorzystaną w scenach egzekucji mamy popularnych aktorów. Nie bez znaczenia jest przecież, że na przykład głos zza grobu jest głosem Artura Żmijewskiego z offu. Wśród bonusów nie zabrakło ckliwych fabuł rodzinnych, boć przecież śmierć kochającego ojca dzieciom, męża żonie, syna rodzicom, brata siostrom jest bardziej wzruszająca niż kogoś innego. Dlatego innych tu brak. Zamiast nich - trochę gadżetów, rewia mody retro i stylizowane dekoracje wnętrz, żeby się dodatkowo pozalecać widzowi stylem życia przedwojennej elity inteligenckiej.
Twórcy filmu ograniczyli się do kontemplacji ran, celebracji narodowego wzruszenia katyńską zbrodnią z domieszką potępienia dla hańby domowej polskiego stalinizmu. Zrezygnowali z wszelkich pozaemocjonalnych poziomów opowieści. Wzmocnili czy nawet wytworzyli symboliczne napięcie wokół tego epizodu polskiej historii.
Teraz, mocno poniewczasie, protestują przeciwko upolitycznieniu sprawy Katynia, jakby dotąd nie zdawali sobie sprawy, że poza kłamstwem katyńskim są jeszcze klisze katyńskie, z których składa się ich obraz, a klisze katyńskie od dawna wykorzystują politycy. I krytyk kultury niewiele ma tu właściwie do roboty. Może się najwyżej oddawać luźnym skojarzeniom i budować karkołomne porównania. Współscenarzysta Katynia, Władysław Pasikowski, jest przecież znany głównie jako człowiek, który stworzył Franza Maurera - profanującego po pijaku Balladę o Janku Wiśniewskim cynicznego ubeka, którego w pierwszej połowie lat 90. uwielbiały i cytowały rzesze widzów. Nadal przecież uwielbiają i cytują rzesze? Może nawet częściowo te same rzesze, które wzruszają się obecnie losem więźniów Kozielska? Jak, jeśli Franz Maurer był „polskim dinozaurem ról płciowych” [2], nazwać rotmistrza Andrzeja? I jak moralność „psa” i moralność „polskiego oficera” mieszczą się w polskiej masowej wyobraźni? Obaj ci bohaterowie w niej współistnieją? Uzupełniają się? Następują po sobie? Wreszcie - pytanie najważniejsze - czy zajmują całą przestrzeń, czy znajdzie się jej odrobinę dla kogoś innego?

1. U. Eco, Superman w literaturze masowej. Powieść popularna: między retoryką a ideologią, przeł. J. Ugniewska. Warszawa 1996.
2. B. Umińska, Barykady. Kroniki obsesyjne, Kraków 2006.

Na podobny temat

Brak komentarzy: