poniedziałek, 31 marca 2008

Polska także jest Unią Europejską

Stanisław Biernat 28-03-2008, ostatnia aktualizacja 28-03-2008 00:29

Członkostwo w Unii Europejskiej nie zagraża polskiej konstytucji. Wszak przystąpienie do Unii i przekazanie na jej rzecz części kompetencji organów władzy państwowej dopuszcza nasza ustawa zasadnicza – pisze specjalista od prawa europejskiego

Czy polska konstytucja jest jeszcze ważna? – pyta prof. Krystyna Pawłowicz w „Rzeczpospolitej" z 25 marca 2008 r. Autorka stawia wiele kontrowersyjnych tez dotyczących m.in. prawa wspólnotowego, obecnej roli Konstytucji RP, roli Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS).

Sprzeczność interesów

Prof. Pawłowicz jest radykalną przeciwniczką członkostwa Polski w Unii Europejskiej. Występowała przeciwko akcesji, a teraz chciałaby, żeby Polska z Unii wystąpiła. Nie zgadzam się z nią, ale mam szacunek dla jej poglądów. Nie jest łatwo reprezentować „politycznie niepoprawne" i niepopularne w jej środowisku podejście. Nie mam też wątpliwości, ponieważ znam panią Pawłowicz i przyjaźnię się z nią od ponad 20 lat, że jej poglądy wynikają z autentycznej troski o los Polski.

Z racji swojego ogólnego nastawienia autorka stosuje w istocie następujące rozumowanie: cokolwiek wzmacnia Unię, automatycznie osłabia Polskę. W tym świetle ocenia wszelkie postępy integracji. W jej ujęciu interes Unii i interes Polski pozostają w nieusuwalnej sprzeczności. Unia jest wobec naszego kraju bytem zewnętrznym i nieprzyjaznym. Autorka deklaruje, że stawia pytanie jako prawnik, ale w istocie używa języka politycznej agitacji. Nazywa Unię „państwem unijnym", zarzuca Trybunałowi Sprawiedliwości, że „pouchylał konstytucje państw członkowskich". Zarzuca „różnym rządom", że milcząco aprobują „sądową uzurpację (...) w zamian za doraźne korzyści finansowe".

Nie zamierzam przekonywać pani Pawłowicz, że możliwy jest inny opis miejsca Polski w Unii, np. przyjęcie, że my także jesteśmy Unią i możemy mieć wpływ na jej funkcjonowanie, proporcjonalnie do naszej wielkości i sprawności. Nie chodzi o polemikę z nastawieniem autorki. Rzecz w tym, że jej tekst składa się ze stwierdzeń nieprawdziwych i nieudokumentowanych. Nie można ich pozostawić bez odpowiedzi.

Demoniczny Trybunał

W świetle artykułu Krystyny Pawłowicz głównym wrogiem Polski okazuje się Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Jej krytyka wyraźnie koresponduje z powtarzanym od kilku tygodni zgodnym chórem przez niektórych polityków hasłem „Trybunał jest nieprzewidywalny". Kuriozalny jest zarzut, że ETS „nie posiada legitymacji demokratycznych wyborów". Wzywam autorkę do podania przykładu sądu konstytucyjnego lub sądu najwyższego, którego sędziowie pochodzą z demokratycznych wyborów.

Orzecznictwo ETS ma rzeczywiście ogromne znaczenie dla rozwoju prawa unijnego i pogłębiania integracji europejskiej. Uważam to, w odróżnieniu od prof. Pawłowicz, za zasługę Trybunału, a nie powód do oskarżeń. Prawo unijne ma skomplikowaną strukturę: składa się nie tylko z prawa pisanego, ale także z zasad ogólnych formułowanych przez ETS. Państwa członkowskie o tym wiedzą i się z tym zgadzają. W przeciwnym razie już dawno zmieniłyby traktatową pozycję Trybunału.

Oczywiście ETS bywa krytykowany za poszczególne wyroki czy za linię w pewnych sprawach. Zdarzała się też w przeszłości całościowa krytyczna jego orzecznictwa za nadmierny aktywizm i przekraczanie wyznaczonych traktatowych granic. Ale zawsze była to ocena konkretna i udokumentowana, a nie ogólna i gołosłowna, co zdarza się prof. Pawłowicz. Powiem otwarcie: żeby kompetentnie skrytykować orzecznictwo ETS, dobrze jest je najpierw gruntownie poznać.

Tragikomiczna jest wizja zarysowana przez autorkę w zdaniu: „Gdy Wspólnocie nie udaje się wymusić jakichś rozwiązań na państwach członkowskich, sam Trybunał jednostronnie i bezdyskusyjnie tworzy takie „prawo" wyrokami, zobowiązując państwa do ich respektowania". Jak to sobie prof. Pawłowicz wyobraża: oto mityczna Wspólnota (kto to taki: Rada Europejska? Rada Unii Europejskiej? Parlament Europejski? Komisja? wszyscy razem?) siedzi i dyktuje na ucho sędziom, jaki wyrok mają wydać, żeby pognębić państwa członkowskie.

Złowroga zasada pierwszeństwa

Jednym z najpoważniejszych grzechów Trybunału, według Krystyny Pawłowicz, jest sformułowanie zasady pierwszeństwa prawa wspólnotowego nad prawem krajowym. Zasada pierwszeństwa (wraz z siostrzaną zasadą bezpośredniej skuteczności) przyczyniła się walnie do tego, że Wspólnota Europejska nie pozostała luźną organizacją międzynarodową zajmującą się sprawami gospodarczymi, ale dała początek Unii bardziej zintegrowanej i wykraczającej daleko poza sprawy gospodarcze.

Mimo że zasada pierwszeństwa nie została zapisana w traktatach, jej moc wiążąca nie ulega wątpliwości i nie jest kwestionowana przez państwa członkowskie. Nie ma ona tajnego czy tajemniczego charakteru. Świadomość obowiązywania tej zasady występowała w Polsce także przed akcesją, m.in. dzięki opracowaniom na ten temat (w tym także autorstwa prof. Pawłowicz).Niewątpliwie zasada pierwszeństwa jest drażliwa politycznie. Próba jej zapisania w radykalnej postaci w traktacie konstytucyjnym zakończyła się niepowodzeniem.

Jeśli traktat lizboński wejdzie w życie, zasada pierwszeństwa pozostanie tym, czym jest obecnie: niepisaną zasadą ogólną prawa unijnego wywiedzioną z orzecznictwa ETS. W odróżnieniu od Krystyny Pawłowicz, nie widzę w tym nic nadzwyczajnego ani złego. Zintegrowana Unia nie byłaby w stanie sprawnie funkcjonować, gdyby każde państwo mogło decydować o tym, kiedy wykonywać na swoim terytorium prawo wspólnotowe, a kiedy od niego odstępować. Deklaracja nr 17 do traktatu lizbońskiego, nad którą ubolewa autorka, nie wnosi merytorycznie nic nowego i potwierdza jedynie ciągłość orzecznictwa ETS. Wątpliwości w tym względzie mogły wynikać z rezygnacji z zamieszczenia w samym traktacie przepisu proklamującego omawianą zasadę.

Autorka demonizuje zasadę pierwszeństwa. Uważa, że jest ona „sprzeczna ze standardami państwa prawnego i destrukcyjna dla systemów prawnych suwerennych państw". Proszę ją o przykład tej sprzeczności i destrukcji? Prof. Pawłowicz przypisuje Trybunałowi pogląd o „suwerenności unijnej" (cudzysłów w dyskutowanym tekście). Wzywam autorkę do podania wyroku, w którym się znalazło takie sformułowanie i wyrażona została taka koncepcja.

Apokaliptyczne wizje

Nie jest prawdą, że zasada pierwszeństwa wyklucza powoływane się na prawa fundamentalne jednostek zawarte w konstytucjach narodowych. Prawa takie są traktowane przez ETS jako ogólne zasady prawa wspólnotowego. Ochrona praw podstawowych może przeważać nad normami prawa wspólnotowego, nawet traktatowego. Wystarczy przytoczyć wyrok z 2004 r. w sprawie Omega.

Zdaniem Trybunału ochrona godności ludzkiej uzasadnia wprowadzenie zakazu gry w zabijanie polegającej na symulowanym strzelaniu do sylwetek ludzi w salonach gier, chociaż taki zakaz narusza wspólnotową swobodę świadczenia usług.

Zasada pierwszeństwa prawa unijnego nad krajowym nie została zapisana w traktatach, ale jej moc wiążąca nie ulega wątpliwości i nie jest kwestionowana

Czy prof. Pawłowicz czytała ten wyrok? A czy zna wyrok w sprawie Schmidberger z 2003 r., w którym ETS uznał przewagę wolności zgromadzeń nad swobodą przepływu towarów między państwami członkowskimi i w konsekwencji nie dopatrzył się naruszenia prawa wspólnotowego w udzieleniu zezwolenia administracyjnego na zorganizowanie czasowej blokady autostrady alpejskiej przez ekologów?

Autorka roztacza apokaliptyczne wizje: „Trybunał swymi wyrokami sam pouchylał konstytucje państw członkowskich (…) Konstytucja RP jest w znacznej części martwa głównie przez zaniechanie jej respektowania przez władze publiczne. (…) Istnieje sytuacja istotnie zagrażająca i naruszająca podstawowe prawa obywateli polskich we wszystkich obszarach życia". Tu czuję się bezbronny. Jak można polemizować z takimi tezami? Czy autorka potrafi zilustrować swoje stwierdzenia przykładami?

Pragmatyczne podejście

Oczywiście sam problem podniesiony przez panią prof. Pawłowicz istnieje. Rzecz tylko w języku i jakości argumentów.

Nadrzędność konstytucji narodowych z jednej strony, a pierwszeństwo prawa wspólnotowego z drugiej, wydają się nie do pogodzenia, jeśli rozpatruje się je w sposób abstrakcyjny. Inaczej rzecz się ma, jeśli przyjmie się pragmatyczne podejście charakterystyczne dla rozwiązywania problemów europejskich.

Trybunał Sprawiedliwości proklamuje pełne pierwszeństwo prawa wspólnotowego. Równocześnie niektóre sądy konstytucyjne (w tym polski Trybunał Konstytucyjny) głoszą nadrzędność własnych konstytucji i zastrzegają sobie ostatnie słowo co do prawa obowiązującego w ich państwach. I co? I nic! Unia się nie zawaliła z tego powodu.

Nie chodzi bowiem o abstrakcyjne rozstrzygnięcie tego, który sąd i które prawo jest górą, ale o to, aby nie dochodziło do jawnych konfliktów między prawem unijnym a konstytucjami państw członkowskich w konkretnych, istotnych sprawach. Takich konfliktów udaje się uniknąć dzięki temu, że z jednej strony ETS niechętnie wydaje wyroki, które byłyby zdecydowanie nie do zaakceptowania przez państwa ze względów konstytucyjnych, a z drugiej strony krajowe sądy konstytucyjne interpretują przepisy konstytucyjne w sposób pro-europejski.

Takie właśnie pragmatyczne stanowisko zajął polski Trybunał Konstytucyjny w wyroku z 11 maja 2005 r. w sprawie traktatu akcesyjnego. Krystyna Pawłowicz krytykuje ten wyrok jako „wielokrotnie wewnętrznie sprzeczny oraz sprzeczny z polską konstytucją", oczywiście znowu bez podania merytorycznego uzasadnienia.

W razie niezgodności między prawem unijnym a konstytucją należy najpierw spróbować usunięcia tej niezgodności w drodze wykładni. Następnie należy podjąć starania o zmianę przepisów unijnych albo konstytucji. Wiele państw członkowskich zmieniało konstytucje, po to, by zapewnić ich zgodność z prawem unijnym, w tym Niemcy i Francja. Również Polska znowelizowała art. 55 konstytucji, aby umożliwić implementację decyzji ramowej o europejskim nakazie aresztowania.

Nie ma zagrożenia

Dokonywane przez prof. Pawłowicz ostre przeciwstawianie prawa wspólnotowego polskiej konstytucji nie znajduje uzasadnienia. Przecież to nie skądinąd, ale właśnie z konstytucji (art. 90) wynika dopuszczalność przystąpienia do Unii i przekazania na jej rzecz części kompetencji organów władzy państwowej. Przypuszczam, że autorka najchętniej ogłosiłaby, że art. 90 konstytucji jest niekonstytucyjny!

To właśnie konstytucja daje podstawę do skonstruowania ustrojowej zasady przychylności dla prawa międzynarodowego i integracji europejskiej (art. 9). Wreszcie, to konstytucja stwarza podstawy dla pierwszeństwa prawa wspólnotowego, zarówno pierwotnego, jak i wtórnego, nad polskimi ustawami (art. 91 ust. 2 i 3).

Nie ma więc zagrożenia dla polskiej konstytucji. Kto twierdzi inaczej, niech to wykaże. Mniej epitetów i przymiotników, a więcej konkretów.

Pisała w opiniach

Krystyna Pawłowicz

Czy polska konstytucja jest jeszcze ważna?

Stawiam jako prawnik pytanie fundamentalne: która z zasad obowiązuje dziś w Polsce – nadrzędności Konstytucji RP czy też przypomniana nam kolejny raz w traktacie z Lizbony zasada pierwszeństwa prawa wspólnotowego przed polską ustawą zasadniczą?

25 marca 2008

Autor jest profesorem prawa, kierownikiem Katedry Prawa Europejskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego

Źródło : Rzeczpospolita

Tajny projekt uchwały PZPN - koniec degradacji za korupcję!

jk, Sport.pl
2008-03-31, ostatnia aktualizacja 2008-03-30 23:39
Zobacz powiększenie
Fot. Marcin Wojciechowski / AG

PZPN i kluby chcą skończyć z degradacją za korupcję. Dotarliśmy do projektu uchwały, której treść uzgodniły kluby oraz PZPN i która ma być przegłosowana za dwa tygodnie na zjeździe

Według projektu, od stycznia 2009 klubom groziłaby tylko grzywna za korupcję. Czy zjazd PZPN to uchwali?



Strona 2, Strona 3, Strona 4, Strona 5.

"W ostatniej dekadzie korupcja stała się zjawiskiem powszechnym i zorganizowanym. Uczestnikami byli przedstawiciele całego środowiska piłkarskiego: sędziowie, obserwatorzy, delegaci, piłkarze, trenerzy, kierownicy zespołów, działacze, akcjonariusze klubów oraz przedstawiciele zarządów klubów - czytamy w preambule do uchwały. - Korupcja objęła z czasem już nie tylko rozgrywki najwyższych, lecz również najniższych szczebli rozgrywek. Dotyczyła również zakładów bukmacherskich oraz usług menedżerów sportowych. Środowisko piłkarskie wiedziało lub przynajmniej domyślało się, że korupcja istnieje, jednak nie reagowało na nią w odpowiedni i zdecydowany sposób.

Korupcja wynikała w pierwszej kolejności z niskiego poziomu etycznego środowiska piłkarskiego. Stanowiła rażące pogwałcenie podstawowych zasad sportowej rywalizacji. Głównym poszkodowanym stali się kibice, którzy z tego powodu stracili zaufanie do środowiska piłkarskiego.

Musimy uderzyć się wszyscy w pierś i przyznać, że odpowiedzialność za korupcję w piłce nożnej ponosi całe środowisko piłkarskie. Także ci, którzy biernie się przyglądali tej najgroźniejszej patologii w sporcie.

Wobec powyższego walny zjazd delegatów PZPN, reprezentując całe środowisko piłkarskie, w tym również Związek, przeprasza wszystkich sympatyków futbolu, których zaufanie i sympatia do piłki nożnej zostały mocno nadwyrężone nieuczciwą rywalizacją i mało skutecznym przeciwdziałaniem korupcji" - tyle z preambuły.

W artykule 1. Nadzwyczajny walny zjazd delegatów PZPN postanawia:

Wydział Dyscypliny niezwłocznie podejmie działania mające na celu ukaranie osób fizycznych będących sędziami, obserwatorami, a także działaczami, trenerami, zawodnikami oraz pracownikami klubów zaangażowanych w proceder korupcyjny, w zakresie wynikającym z akt Prokuratury Okręgowej we Wrocławiu.

Art. 2

Wprowadza się następujące zasady karania klubów za przewinienia dyscyplinarne przekupstwa sportowego i związane z nim inne przewinienia dyscyplinarne popełnione do końca sezonu 2005/2006 (tj. do dnia 30 czerwca 2006):

1. Wobec klubów, które do końca sezonu 2005/2006 dopuściły się przewinienia przekupstwa sportowego, w przypadku stwierdzenia takiego przewinienia lub jego usiłowania w więcej niż sześciu meczach w rozgrywkach organizowanych przez PZPN organy dyscyplinarne PZPN wymierzały będą:

- w przypadku wniosku klubu o dobrowolne poddanie się karze - karę przeniesienia o jedną klasę rozgrywkową w dół (jako karę zasadniczą) wraz z karą pieniężną w wysokości od 30 000 do 200 000 zł (jako karę dodatkową);

- w przypadku braku wniosku klubu o dobrowolne poddanie się karze - karę przeniesienia o dwie klasy rozgrywkowe w dół (jako karę zasadniczą) wraz z karą pieniężną w wymiarze od 200 000 do 500 000 zł (jako karę dodatkową).

2. Wobec klubów, które do końca sezonu 2005/2006 dopuściły się przewinienia przekupstwa sportowego, w przypadku stwierdzenia takiego przewinienia lub jego usiłowania w nie więcej niż w sześciu meczach w rozgrywkach organizowanych przez PZPN organy dyscyplinarne PZPN wymierzały będą:

- w przypadku wniosku klubu o dobrowolne poddanie się karze - karę pieniężną w wysokości od 50 000 do 300 000 zł (jako karę zasadniczą) wraz z karą pozbawienia punktów w rozgrywkach ligowych w wymiarze do 10 punktów (jako karę dodatkową);

- w przypadku braku wniosku klubu o dobrowolne poddanie się karze - karę przeniesienia o jedną klasę rozgrywkową w dół (jako karę zasadniczą) wraz z karą pieniężną w wysokości od 50 000 do 200 000 zł (jako karę dodatkową) oraz karę pozbawienia punktów w rozgrywkach ligowych w wymiarze od 10 punktów (jako karę dodatkową).

(...)

6. Począwszy od dnia 1 stycznia 2009 roku, wobec klubów, które do końca sezonu 2005/2006 dopuściły się przewinienia przekupstwa sportowego, w przypadku stwierdzenia takiego przewinienia lub jego usiłowania w rozgrywkach organizowanych przez PZPN organy dyscyplinarne PZPN wymierzały będą wyłącznie kary zasadnicze:

- w przypadku wniosku klubu o dobrowolne poddanie się karze - karę pieniężną w wysokości od 50 000 zł do 300 000 zł ;

- w przypadku braku wniosku klubu o dobrowolne poddanie się karze - karę pieniężną w wysokości od 300 000 do 500 000 zł.

Polska bierze tarczę

Marcin Bosacki, Waszyngton
2008-03-31, ostatnia aktualizacja 2008-03-31 07:54

Warszawa zdecydowała się na tarczę antyrakietową, a do porozumienia w tej sprawie może dojść jeszcze wiosną - dowiedziała się "Gazeta"

Zobacz powiekszenie
Fot. Wojciech Olkuśnik / AG
Szef naszej dyplomacji Radosław Sikorski zrobił w czwartek rzecz bez precedensu - telekonferencję z 10-12 cenionymi analitykami spraw międzynarodowych z Waszyngtonu. Łączy ich jedno - wszyscy doradzają, oficjalnie bądź nie, kandydatom na prezydenta w listopadowych wyborach: demokratom Hillary Clinton i Barackowi Obamie oraz republikaninowi Johnowi McCainowi.

"Gazeta" rozmawiała z trzema uczestnikami telekonferencji, którzy chcieli pozostać anonimowi, bo miała ona "charakter zamknięty".

Wszyscy uznali pomysł za niecodzienny, ale udany. W Waszyngtonie podobne telekonferencje dla specjalistów organizują często Departamenty Stanu czy Obrony, a czasem też obce ambasady. Telekonferencji z zagranicznym ministrem nikt jednak nie pamięta.

Po co Sikorski zdecydował się na ten krok? Ekspert bliski jednemu z kandydatów Demokratów powiedział "Gazecie": - Wyglądało to tak, jakby Polska podjęła już decyzję w sprawie tarczy. Sikorski chciał nas wysondować albo po prostu zawczasu o tym poinformować w imię dobrych stosunków z przyszłym rządem USA.

Podobnie mówił nam jeden z analityków bliższych Johnowi McCainowi. Choć bowiem Clinton i Obama są sceptyczni wobec tarczy, to w Waszyngtonie panuje przekonanie, że jeśli Polska i Czechy podpiszą z rządem George'a Busha porozumienie w tej sprawie, uszanuje je każdy następny prezydent.

Żaden z naszych rozmówców nie chciał cytować słów Sikorskiego, ale wszyscy podkreślili: - Przekaz był jasny - Polska będzie gościć tarczę w zamian za pomoc wojskową USA.

Jeden z analityków dodał nawet, że "Sikorski dał do zrozumienia, iż do porozumienia może dojść jeszcze wiosną".

To przełom. W liście, jaki w zeszłym tygodniu rząd Donalda Tuska wysłał do Waszyngtonu, Polska zgadzała się jedynie na przyspieszenie rozmów o modernizacji armii i przedstawiła kilka wariantów pomocy - od blisko 4 mld dol. wzwyż, rozpisanych na siedem lat. Nie było w nim jednak mowy o zgodzie na budowę bazy antyrakiet pod Słupskiem. Na budowę bazy radarowej zgodzili się już za to Czesi, którzy stosowną umowę mają podpisać w maju.

Czwartkowa godzinna telekonferencja zaczęła się od tego, że Sikorski opowiadał o najważniejszych punktach stosunków Polska - USA: zwiększonej polskiej pomocy w Afganistanie, szczycie NATO w tym tygodniu, Kosowie. Dopiero na końcu krótko powiedział o kwestii tarczy, ale biorący udział w rozmowie eksperci pytali niemal wyłącznie o to.

W Waszyngtonie od marcowej wizyty premiera Tuska wszyscy mówią, że porozumienie z Polską w sprawie tarczy jest bliskie. Uważa się jednak, że może ono rozbić się o konkrety pomocy dla polskiej armii.

Chodzi o to, że rakiety Patriot najnowszej generacji PAC-3 - główne żądanie Warszawy - Amerykanie mogą dostarczyć dopiero za kilka lat. W dodatku - co jeszcze ważniejsze - Kongres nie zdecyduje się tak po prostu dać na to kilka miliardów dolarów.

Eksperci pytali więc Sikorskiego, czy Polska zgodzi się na późniejsze dostarczenie patriotów i czy jest gotowa na przynajmniej częściowe współfinansowanie przedsięwzięcia.

W obu wypadkach, jak mówią nasi rozmówcy, szef polskiego MSZ odpowiedział pozytywnie. W rozmowie poruszono nawet możliwość oparcia finansowania zakupu przez Polskę patriotów na modelu offsetu, tak jak to zrobiono w przypadku samolotów F-16.

To rozwiązanie oparte jest na zasadzie, że Polska płaci za sprzęt wojskowy, ale w zamian amerykańskie firmy inwestują podobna kwotę w polską gospodarkę. Offset F-16 krytykowany jest jednak i w Polsce (dostaliśmy mniej, niż Amerykanie obiecywali), i w USA.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Zobaczymy Jana Pawła II

Tomasz Bielecki
2008-03-31, ostatnia aktualizacja 2008-03-30 22:24

Ciało Jana Pawła II zostanie wystawione w przeszklonej trumnie w Bazylice św. Piotra w Rzymie wkrótce po wyniesieniu polskiego papieża na ołtarze.

Zobacz powiekszenie
Fot. Reuters
4 kwietnia 2005 r. - Ciało Jana Pawła II jest przenoszone w żałobnej procesji przez plac św. Piotra do bazyliki
- Każdy, kto przyjedzie modlić się do bazyliki, od razu rozpozna jego relikwie - zapewniał dziennikarzy kard. José Saraiva Martins z Kongregacji ds. Świętych.

Relikwie Jana Pawła II zostaną przeniesione z Grot Watykańskich w podziemiach Bazyliki św. Piotra, gdzie przed blisko trzema laty pochowano papieża, na poziom posadzki bazyliki. Według wstępnych planów, które sporządzono przedwczoraj, przeszklony relikwiarz będzie ustawiony w kaplicy św. Sebastiana, czyli tuż obok "Piety" Michała Anioła.

Kard. Giovanni Battista Re w wywiadzie dla włoskiego dziennika "La Stampa" podkreśla, że środki chemiczne, którymi przygotowano ciało papieża Polaka na długie uroczystości żałobne w kwietniu 2005 r., najpewniej okazały się też zbawienne dla stanu przyszłych papieskich relikwii.

- Mam nadzieję, że ciało Jana Pawła II zachowało się w całości. Zapewne wystarczy tylko nałożenie na twarz woskowej maski o rysach Karola Wojtyły, bez konieczności sporządzania woskowej figury, która kryłaby kości - tłumaczy kard. Re.

Kult relikwii jest wciąż niezwykle popularny we Włoszech i zapewne dlatego kardynał bez ogródek wchodzi w najdrobniejsze szczegóły. Przypomina, że polski papież został pochowany podobnie jak Jan XXIII w 1963 r., czyli w dwóch drewnianych trumnach rozdzielonych trzecią z ocynkowanej blachy. To ona pomogła w dobrym zachowaniu doczesnych szczątków Jana XXIII, które od kilku lat spoczywają za szkłem w Bazylice św. Piotra.

Kościół naucza, że relikwie są pamiątką po błogosławionym lub świętym, która ma ułatwiać wiernym modlitwę oraz wzmacniać wiarę w jego ciągłą obecność i pomoc. Dużą cześć dla relikwii miał sam Jan Paweł II, który podczas jednej z ostatnich podróży do Krakowa otrzymał fragment kości św. Jacka Odrowąża i zawiózł tę relikwię do Rzymu. Tuż po śmierci papieża w krakowskim Kościele mówiło się, że po beatyfikacji Jana Pawła II do katedry na Wawelu trafi w relikwiarzu jego serce.

Według jednej z hipotez kult szczątków świętych wpisał się na trwałe w chrześcijaństwo już w pierwszych wiekach, kiedy prześladowani wyznawcy Chrystusa modlili się potajemnie w katakumbach, czyli pośród grobów. Z czasem uznano msze w katakumbach za symbol obcowania świętych, czyli wzajemnej modlitwy żywych oraz zmarłych chrześcijan. Później przez wiele wieków kościelną regułą było wmurowywanie relikwiarzy w ołtarze świątyń czasem noszących imię świętych, których w nich czczono.

Choć katolicy czczą też przedmioty, z którymi stykał się święty za życia (tzw. relikwie drugiego stopnia), to właśnie części ciała były od dawna najbardziej cenione przez wiernych oraz klasztory i kościoły. Gorliwe poszukiwania doczesnych pamiątek dotknęły nawet samego Jezusa i dopiero przed ćwierćwieczem zaprzestano publicznego kultu Świętego Napletka we włoskiej wiosce Calcata, który dzięki żydowskiemu obrzezaniu miał być jedyną materialną pozostałością po Chrystusie.

Rzecznik Watykanu ks. Federico Lombardi podkreślał wczoraj, że ostateczna decyzja o przeniesieniu ciała Jana Pawła II do bazyliki może być podjęta dopiero po jego beatyfikacji, której data jest wciąż nieznana. Biskup Tadeusz Pieronek prognozował niedawno, że beatyfikacja może się odbyć 16 października tego roku, czyli w 30. rocznicę wyboru Karola Wojtyły na papieża. Kuria rzymska już od kilku miesięcy rozsyła chętnym obrazki z wklejonym fragmentem sutanny Jana Pawła II, który po jego beatyfikacji także stanie się relikwią.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Lizbona w prima aprilis

Paweł Wroński
2008-03-31, ostatnia aktualizacja 2008-03-30 22:51

Przełom w awanturze o ratyfikację traktatu lizbońskiego. Prezydent i premier wspólnie wystąpili o zwołanie nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu. Być może już we wtorek posłowie przegłosują ustawę o ratyfikacji

Zobacz powiekszenie
Fot. Kamil Gozdan / AG
Premier Donald Tusk
ZOBACZ TAKŻE
Premier Donald Tusk mówił wczoraj, że jeszcze rano uzgadniał z prezydentem Lechem Kaczyńskim tekst wystąpienia do marszałka Sejmu. W sobotę pięć godzin rozmawiał z prezydentem o ratyfikacji w cztery oczy w Juracie. Naraził się nawet żonie, przedkładając nad rodzinny obiad, rosół i klopsy u prezydenta (chyba przerażeni skojarzeniem nasi informatorzy mówili o "małych kotlecikach").

Prezydentowi zależało, by na szczycie w NATO w Bukareszcie - 2-4 kwietnia - występował jako głowa państwa, które głosowanie ma już za sobą. Polska dąży do tego, by szczyt poparł przyszłe członkostwo Ukrainy i Gruzji w Sojuszu. Ewentualna decyzja Sejmu umacnia naszą pozycję w negocjacjach.

Porozumienie zakłada:

1. Sejm przyjmie ustawę o ratyfikacji traktatu lizbońskiego w dwuzdaniowej wersji rządowej, tj. jedynie upoważniającą prezydenta do ratyfikacji.

PiS chciał, aby w ustawie ratyfikacyjnej przyjmowanej dwoma trzecimi głosów znalazły się zapisy o wyższości konstytucji nad prawem unijnym i przestrzeganiu zasady suwerenności oraz - co wzbudzało podejrzenie o niekonstytucyjność - gwarancje, że odejście od traktatu lub jego elementów będzie możliwe tylko po zgodzie rządu, parlamentu i prezydenta.

PiS zależy szczególnie na tzw. mechanizmie z Joaniny pozwalającym opóźniać niektóre decyzje UE i na protokole brytyjskim ograniczającym stosowanie Karty Praw Podstawowych.

2. "Obawy prezydenta i PiS" znajdą się w uchwale sejmowej, która - jak przypuszcza marszałek Bronisław Komorowski (PO) - zostałaby przegłosowana przed ratyfikacją. Tusk powiedział wczoraj, że mogą się w niej znaleźć "mechanizmy zabezpieczające", bo uchwała sejmowa "kryterium konstytucyjności nie podlega".

3. Prezydent i premier zagwarantowali, że w najbliższym czasie Sejm zajmie się nowelizacją ustawy z 11 marca 2004 r. o stosunku rządu, Sejmu i Senatu do UE. Tam mogłyby się znaleźć zapisy, jak odstępować od traktatu. Ta ustawa i tak musi być nowelizowana, bo te relacje zmienił traktat lizboński.

Tusk, starając się osłabiać obawy PiS, deklarował wczoraj, że wolą polskich polityków powinno być, aby traktat (w tym Joanina i protokół brytyjski) pozostał niezmieniony. Komplementował wczoraj Lecha Kaczyńskiego. - Ten kompromis był możliwy dzięki dobrej woli prezydenta - stwierdził.

Namawiał też dziennikarzy, aby nie roztrząsali, kto w tej sprawie zwyciężył: - To zwycięstwo wszystkich Polaków, a nie takiego czy innego klubu parlamentarnego.

Tusk pozostawił jednak prezydentowi przekonanie klubu PiS i "nie był pewien 100-proc. zgody lub obecności członków PiS na głosowaniu".

Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że te uzgodnienia prezydent skonsultował wcześniej z prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim. Mimo iż wcześniej prezes PiS zdawał się w tej sprawie nieugięty.

Bieg wypadków w ostatnich dwóch dniach zaskoczył polityków. Jeszcze rano marszałek Sejmu był przekonany, że głosowanie nad traktatem odbędzie się 11 kwietnia. Prośba premiera i prezydenta napłynęła ok. godz. 14. Jutro spotka się w sprawie nadzwyczajnej sesji Prezydium Sejmu i Konwent Seniorów.

Jeszcze rano w Radiu ZET przewodniczący klubu PiS Przemysław Gosiewski nadal groził, że jego klub nie poprze ratyfikacji, jeśli wcześniej nie będzie "ustawy zabezpieczającej. - Moja wiara w deklaracje PO jest tak wielka jak wobec śniegu, który zniknął - twierdził.

Gdy zadzwoniliśmy do niego po konferencji Tuska, najpierw się przedstawił, a potem zaczął udawać własną sekretarkę automatyczną.

W PiS dała o sobie już znać frakcja "radiomaryjna", 55 członków klubu nie chciało nawet parlamentarnej ratyfikacji Lizbony. Antoni Macierewicz, jeden z jej przywódców, nie chciał uwierzyć, że takie są wyniki spotkania Tusk - Kaczyński. - Nie sądzę, by posłowie PiS zagłosowali za taką formą ratyfikacji - powiedział na konferencji prasowej.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Canal+ zmniejszy ekstraklasę?

Telewizja chce zredukować pierwszą ligę do 12. drużyn

Zmniejszą ekstraklasę?

Nigdy jeszcze awans do pierwszej ligi nie był tak banalną sprawą. W tej chwili - jeżeli założymy, że i Koronę Kielce czeka degradacja, a wszystko na to wskazuje - z zaplecza do ekstraklasy może awansować aż siedem zespołów. Podczas, gdy normalnie - w najlepszym wypadku, czyli po wygraniu przez drugoligowca barażu - z drugiej ligi mogły awansować trzy kluby. Już dawno status pierwszoligowca nie znaczył tak mało - pisze DZIENNIK.

Nie zapowiada to też żadnych emocji na przyszły sezon, skoro niemal pół ligi mogą stanowić zespoły, które w normalnych okolicznościach w walce o awans nawet by się nie liczyły. Futbol jaki takie drużyny prezentują znacznie odbiega od pierwszoligowych standardów. W zaciszach gabinetów głównego dobrodzieja ligi - stacji telewizyjnej Canal+ - opracowywany jest więc projekt, który miałby uratować tak mocno nadszarpnięty wizerunek ekstraklasy. Jednym z pomysłów jest reorganizacja ligi. Jak się udało dowiedzieć "Dziennikowi" Canal+ chce dążyć do zmniejszenia od przyszłego sezonu ekstraklasy do 12 zespołów.

Nasze informacje potwierdza Jacek Okieńczyc, dyrektor ds. sportu w Cyfrze+. "Na razie wszystko odbywa się na etapie burzy mózgów. Jeszcze nie odbyły się żadne oficjalne rozmowy ani z Ekstraklasą, ani z PZPN, ale faktycznie pojawił się pomysł, by jakoś rozwiązać problem ligi w przyszłym sezonie. Trzeba nas zrozumieć. Chcemy pokazywać widzom produkt najwyższej jakości. A, delikatnie mówiąc, sytuacja jaka się wytworzyła wcale nie daje takiej gwarancji".

Okieńczyc stara się łagodnie dobierać słowa, ale ma oczywiście rację. Postronnym kibicom, spragnionym oglądania dobrego futbolu, nawet przez myśl nie przejdzie, by włączyć transmisję z meczu Podbeskidzia Bielsko-Biała ze Zniczem Pruszków. W końcu ma to być pierwsza liga. "W obecnym kontrakcie, który wygasa w czerwcu wyraźnie było zaznaczone, że liga nie może być mniejsza niż 14 zespołów. W nowej umowie jest zapis mówiący o przynajmniej 240 meczach w sezonie" - zdradza Okieńczyc.

To oczywiście daje wiele możliwości manewru. Jednym z pomysłów jest liga składająca się z 12 klubów grających między sobą cztery razy w sezonie. "To nie jedyny pomysł. Chodzi o to, by do minumum zmniejszyć ilość meczów o nic. Rozważamy kilka wariantów. Między innymi ligę 12-zespołową, która dzieli się na półmetku na dwie grupy" - zdradza Okieńczyc. "Pierwsze sześć zespołów gra o mistrzostwo, ostatnie sześć walczy o utrzymanie. Kaźdy gra z każdym, nikt nie jest pokrzywdzony".

W nadchodzącym tygodniu Okieńczyc ma się spotkać z prezesem Ekstraklasy Andrzejem Rusko i prezesem PZPN Michałem Listkiewiczem. "Faktycznie mamy przedyskutować kilka wariantów. Rozumiem argumenty Canalu, ale pośpiech nie jest wskazany. Sprawą Korony Kielce jeszcze nie zajął się Wydział Dyscypliny PZPN. Widzew i Zagłębie jeszcze mogą się odwoływać w ramach struktur związku, a także do trybunału arbitrażowego przy PKOl" - mówi Listkiewicz.

Jerzy Engel, jeden z członków Rady Trenerów PZPN zwraca uwagę, że taki pomysł musi zostać przede wszystkim zatwierdzony przez Walne Zgromadzenie PZPN: "Uchwała związku wyraźnie mówi, że liga ma się składać z 16 drużyn. Najpierw trzeba by ją uchylić. Jeżeli Ekstraklasa, która jest odpowiedzialna za organizowanie rozgrywek, postulowałaby takie rozwiązanie trzeba by się zastanowić. Ale nie jestem zwolennikiem zmniejszania ligi".

Najbliższe Walne Zgromadzenie jest zaplanowane na 13 kwietnia. Znając tempo w jakim pracuje PZPN trudno prorokować, że za nieco ponad dwa tygodnie sytuacja będzie inna niż dziś. Cały czas na przykład nie wiadomo w jaki sposób PZPN i Ekstraklasa rozwiążą problem spadków i awansów. "Z tego co wiem lada dzień ma się odbyć spotkanie w tej sprawie" - mówi Okieńczyc. "Będziemy chcieli, by wziął w nim udział także nasz przedstawiciel".

Listkiewicz z kolei dodaje: "Może się tak zdarzyć, że w tym sezonie nie spadnie żaden klub po walce sportowej. Przepisy określają, że piąte miejsce w tabeli drugiej ligi jest ostatnim, z którego można klub promować do ekstraklasy. By uniknąć awansów zespołów z miejsca 7., czy 8. będziemy być może musieli zostawić jakieś kluby pierwszoligowe" - mówi prezes PZPN.

Engel twierdzi, że struktura naszej ekstraklasy została opracowana zgodnie z najnowszymi europejskimi wskazaniami: "UEFA dąży do ujednolicenia wszystkich lig europejskich. Liczba drużyn rywalizujących w naszej ekstraklasie nie jest przypadkowa. Niedługo na całym kontynencie najwyższe klasy rozgrywkowe mają mieć po 16 przedstawicieli, i jest to dobra liczba".

Engel jednak nie zwarca uwagi na to, że w innych krajach nie było takich afer, jak u nas. Nigdzie w Europie nie ma potrzeby wymienienia niemal połowy składu najwyższej klasy rozgrywkowej. Dobrze, że Canal+ chce problem drugiej ligi pod szyldem pierwszej jakoś rozwiązać. Szkoda, że przez biurokrację i przedpotopowe struktury PZPN projekt może nigdy nie ujrzeć światła dziennego i ugrzęznąć gdzieś między jednym zjazdem a drugim. A przedstawienie musi trwać.

niedziela, 30 marca 2008

Hubert Urbański: Spokojnie bym doszedł do miliona

Wyścig po dużą kasę czas zacząć

Po pięciu latach przerwy na antenę TVN wracają Milionerzy

Po pięciu latach przerwy na antenę TVN wraca przebojowy teleturniej "Milionerzy". Nowe studio, dekoracje i zasady. Nie zmieni się tylko jedno - prowadzący. "Wracam, bo to dobry program jest" - mówi Hubert Urbański.

Świat po raz pierwszy usłyszał o "Milionerach" 4 września 1998 roku, kiedy teleturniej pojawił się na antenie brytyjskiej telewizji. Prowadził go Chris Tarrant (do dziś jest gospodarzem gry). Do Polski teleturniej dotarł rok później, a prowadzącym został mało wówczas znany Hubert Urbański. Poprowadził ponad 500 odcinków. Czterokrotnie zadał ostatnie pytanie - za tytułowy milion. Jeden ze śmiałków podjął się odpowiedzi, jednak nie zdołał jej udzielić i odszedł z gwarantowaną kwotą 32 tysięcy. Trzech pozostałych zrezygnowało na etapie 500 tysięcy.

Po pięciu latach przerwy "Milionerzy" wracają do TVN, a wraz z teleturniejem gospodarz - Urbański. Tym razem program będzie nagrywany w krakowskim studiu, a nie jak w poprzedniej edycji w Warszawie.

Fanów teleturnieju czeka sporo nowości. Począwszy od nowej oprawy muzycznej po nowoczesną scenografię. "Wszystko zbudowaliśmy od nowa. Mamy do dyspozycji inne materiały, nowoczesne lampy. A doskonałe oświetlenie tak spodobało się w Wielkiej Brytanii, że teraz według naszych planów będą oświetlać "Milionerów" w innych krajach" - opowiada producent polskiej edycji programu Adam Vigh.

Pojawi się też kilka zmian w regulaminie. Do miliona będzie można dotrzeć, pokonując drzewko zawierające 12, a nie jak dotychczas, 15 pytań. Sumy gwarantowane to tysiąc po drugim i 40 tysięcy po siódmym pytaniu. Do tej pory do teleturnieju zgłosiło się ponad 30 tysięcy osób, które ukończyły 18 lat. Redakcja przez ponad dwa miesiące przeprowadzała telefoniczny casting. Rozmowa polegała przede wszystkim na zweryfikowaniu wiedzy kandydatów. Wśród nich znaleźli się i tacy, którzy pewnie twierdzili, że stolicą Turcji jest Pakistan, a "Wiedźmina" napisał Szekspir. Dziś ci, którzy przeszli selekcję, przed studiem w Krakowie ogryzają paznokcie i zgodnie twierdzą, że przyjechali dobrze się bawić i przy okazji zdobyć pieniądze. "Przyjechałem z żoną, która denerwuje się bardziej niż ja. To ona namówiła mnie na uczestnictwo" - opowiada Marcin z Wrocławia.

Po zakończeniu nagrania Hubert Urbański opowiedział KULTURZE TV, na czym polega fenomen "Milionerów".

Dlaczego "Milionerzy" wracają na ekrany?

Hubert Urbański: Bo to dobry program jest. Doskonałe statystyki, ogromna oglądalność. Liczby mówią same za siebie. Główny pomysł "Milionerów" jest bardzo prosty - zawodnik ma nieograniczony czas na odpowiedź. Zwykle w tego typu grach w tle tyka zegar. Tutaj nieograniczony czas pogłębia w zawodniku poczucie niepewności. I okazuje się, że pokłady tej niepewności są wielkie. Dochodzi do tego tajemnicza muzyka, efektowne światła, które podkręcają atmosferę. I "upierdliwy" prowadzący. W końcu każdy temu ulega.

Dlaczego wrócił pan do TVN?

Wróciłem do programu "Milionerzy". Podpisałem kontrakt z firmą Intergalactic. Dlatego to nie jest powrót wprost. Chociaż "Milionerzy" rzeczywiście wracają do TVN. To najlepsza stacja dla tego formatu, w końcu zrobiliśmy tam ponad 500 odcinków.

Nie przejadła się panu formuła programu?

Program nie przejadł mi się już podczas pierwszej edycji. A poza tym minęło przecież pięć lat. Kiedy stanąłem po długiej przerwie w dekoracjach i w miejscu, z którego wychodzę do widzów, miałem wrażenie, jakbym ostatniego dnia zdjęć do "starych" "Milionerów" wpadł do przerębla, a teraz ktoś mnie rozmroził i znów tu postawił. Niesamowite uczucie. Wszystko przecież wygląda prawie identycznie.

Ale chyba nie do końca?

Tak, bo poprzednią edycję nagrywaliśmy w dwóch studiach w Warszawie, przy ulicy Chełmskiej i na Woronicza (w budynku Telewizji Polskiej). Teraz nagrywamy w Krakowie. Studio jest dużo większe. Dekoracja zbudowana od nowa. A technika komputerowa, bardzo ważna przy realizacji "Milionerów", jest dziś nowocześniejsza. Nasze poprzednie komputery pracowały na 95 procentach mocy i non stop się przegrzewały. Trzeba je było ciągle chłodzić. Teraz nowy system pracuje tylko na 10 procentach mocy. Wszystko jest finezyjne i dopieszczone, np. dotykowe monitory przy stanowiskach zawodników. Oświetlenie jest doskonalsze. Pięć lat temu w studiu było potwornie gorąco, ciepło biło od lamp. Dziś nowoczesne lampy są mniejsze, dają lepsze światło i nie emitują tyle ciepła.

Co zmieniło się w regułach gry?

Mamy teraz 12 pytań zamiast 15. Gra będzie bardziej dynamiczna. Koła ratunkowe są takie same. Ale doszła jeszcze jedna opcja. Widownia może nieoficjalnie głosować podczas każdego pytania (oprócz opcji koła ratunkowego) naciskając przyciski na bezprzewodowych panelach. Później ja dostaje tę statystykę na swoim monitorze i opowiadam o niej zawodnikowi. Dla niego to dodatkowa informacja. Dla mnie kolejne narzędzie do urozmaicenia programu.

Jakie emocje towarzyszą każdemu odcinkowi?

Na szczęście nikt nie mdleje (śmiech). Ludzie, którzy tu przyjeżdżają, są przede wszystkim bardzo przejęci. Czasami uczestnik jedzie całą noc, np. ze Szczecina. Wiezie go szwagier. Jadą odstawieni w najlepsze ubrania. Docierają tu na 7 rano. Potem cały dzień emocji: oprowadzania po studiu, tłumaczenia zasad. Pamiętam z poprzedniej edycji wymęczone twarze ludzi na porannej kawie w bufecie. Kiedy przechodziłem przez parking na Woronicza w Warszawie, widziałem maluchy, polonezy, fiaty z rejestracjami spoza województwa. A w nich zaparowane szyby i mnóstwo rzeczy na tylnych półkach. Czasami uczestnicy przyjeżdżali za wcześnie i jeszcze drzemali godzinę lub dwie w autach. A przecież chodziło tylko o pieniądze. Pewnie udział w kultowym programie też musiał być atrakcyjny. Dzisiaj też tacy ludzie do nas przyjeżdżają i to oni są siłą tego programu.

"Milionerzy" to sztywny scenariusz. Panu jednak udało się przemycić swoją osobowość...

Wbrew pozorom, jest tu dużo miejsca dla prowadzącego. I dlatego edycje w różnych krajach tak się różnią. Np. w Indiach gospodarzem jest gwiazda Bollywoodu, bożyszcze kobiet. Jest w stanie zdjąć z ręki złotego Roleksa i oddać zawodnikowi, któremu powinęła się noga. W Polsce taki numer chyba by nie przeszedł. W niezwykle żywiołowej hiszpańskiej wersji prowadzący ciągle gada i 80 procent programu, to on sam.

Studiował pan aktorstwo, czy wiedza wyniesiona ze szkoły pomaga podczas prowadzenia teleturnieju?

Gdybym był czynnym aktorem, pewnie by się przydała. Ale nim nie jestem. Właśnie dlatego nie zostałem aktorem, żeby odzywać się własnymi słowami. Nie umiałem grać tekstem, który ktoś mi napisał. Dlatego prowadzenie "Milionerów" tak mi się podoba.

Jeśli to pan byłby uczestnikiem "Milionerów", to jakie miałby pan szanse?

Spokojnie bym doszedł do miliona. Przecież znam prowadzącego!

Z "Milionerami" dookoła świata

John Carpenter, zwycięzca pierwszej amerykańskiej edycji show (nadawanej w latach 1999-2002) zasłynął tym, że do finału teleturnieju doszedł bez użycia jakiegokolwiek koła ratunkowego. Gdy padło ostatnie pytanie (Jak nazywał się jedyny prezydent USA, który pojawił się w popularnym programie "Rowan and Martin's Laugh-in"?), John poprosił o "telefon do przyjaciela", zadzwonił do ojca, po czym powiedział: "Właściwie tato, wcale nie potrzebuję twojej pomocy. Chciałem ci tylko powiedzieć, że za chwilę wygram milion dolarów."

1 grudnia 2000 roku stacja RTL nagrała dr. Eckharda Freise'a, wykładowcę historii na uniwersytecie w Wuppertalu, który prawidłowo odpowiedział na ostatnie pytanie teleturnieju, dzięki czemu stał się pierwszym milionerem w historii niemieckiej telewizji. Wiadomość o sensacji błyskawicznie przeciekła do mediów. Efekt był taki, że publiczność oglądająca następnego dnia nagrany program, znała już finał pojedynku.

Wenezuelska edycja teleturnieju (w oryginale "Quién quiere ser millonario?") jest - według jej producentów - najpopularniejszym programem w tym kraju.

W edycji ukraińskiej "Milionerów" nie ma koła ratunkowego "pytanie do publiczności", ponieważ publiczność notorycznie i celowo wprowadzała graczy w błąd.

Milionerzy, TVN, 19.01, godz. 18

Szczątki Jana Pawła II spoczną w szklanej trumnie?

ulast
2008-03-30, ostatnia aktualizacja 27 minut temu

"Apostołem Miłosierdzia Bożego" nazwał Jana Pawła II papież Benedykt XVI podczas spotkania z wiernymi na modlitwie Regina Coeli w Castel Gandolfo. Według włoskiej agencji prasowej Ansa trwają przygotowania do przeniesienia szczątków Jana Pawła II z grobu w Grotach Watykańskich do bazyliki świętego Piotra (jest to przewidziana prawem kanonicznym praktyka w przypadku osób beatyfikowanych). Rzecznik Watykanu zdementował jednak doniesienia, jakoby decyzja w tej sprawie już zapadła. Dziś w Warszawie rozpoczynają się obchody trzeciej rocznicy śmierci Jana Pawła II, która przypada 2 kwietnia.

Mówiąc o przypadającej za trzy dni trzeciej rocznicy śmierci swego poprzednika, który zmarł w przeddzień Niedzieli Miłosierdzia Bożego, Benedykt XVI podkreślił, że cała jego posługa była służbą na rzecz "prawdy o Bogu, człowieka i pokoju na świecie".

Benedykt XVI zapowiedział, że w środę 2 kwietnia, w rocznicę śmierci polskiego papieża, odprawi w Watykanie mszę za jego duszę.

Przeniesienie szczątków Jana Pawła II do bazyliki św. Piotra

W Watykanie trwają przygotowania do przeniesienia szczątków Jana Pawła II z grobu w Grotach Watykańskich do bazyliki świętego Piotra - poinformowała w sobotę włoska agencja prasowa Ansa.

W wieczornym dzienniku telewizji publicznej RAI sprecyzowano, że trumna zostanie umieszczona w kaplicy świętego Sebastiana, znajdującej się po prawej stronie od wejścia do bazyliki, za słynną Pietą Michała Anioła.

Ostateczna decyzja w sprawie przeniesienia należy do papieża Benedykta XVI, który - jak należy sądzić - zaczeka do momentu beatyfikacji polskiego papieża.

Przeniesienie poprzedzi kościelna procedura oględzin szczątków, po której zapadnie decyzja, czy można je wystawić. Ansa pisze, że rozważane są dwa projekty. Według pierwszego w jednej z głównych naw bazyliki zostanie umieszczony kamienny monument, a szczątki Jana Pawła II nie zostaną wystawione na widok publiczny. Według drugiego projektu szczątki będą umieszczone w szklanej trumnie, podobnie jak ciało błogosławionego Jana XXIII.

Rzecznik Watykanu ksiądz Federico Lombardi zdementował doniesienia, jakoby już zapadła decyzja o przeniesieniu szczątków Jana Pawła II z do bazyliki św. Piotra . Przypomniał, że będzie mogło to nastąpić to dopiero po beatyfikacji polskiego papieża

Za nieprawdziwe rzecznik Watykanu uznał doniesienia, mówiące o specjalnej komisji pod przewodnictwem kardynała Angelo Comastriego, archiprezbitera bazyliki św. Piotra oraz o udziale w jej pracach żandarmerii watykańskiej.

Uroczystości w Warszawie w trzecią rocznicę śmierci Jana Pawła II

30 marca w Warszawie rozpoczynają się obchody rocznicy śmierci Jana Pawła II koncertem "Bardziej być" w kościele Wszystkich Świętych na pl. Grzybowskim (drugi koncert jutro w Filharmonii Warszawskiej). Uroczystości trzeciej rocznicy śmierci Jana Pawła II, przygotowane przez Centrum Myśli Jana Pawła II, odbywają się pod hasłem "Życie jest wieczne". Centrum przygotowało billboardy z noworodkiem i datą "02.04.2005 godz. 21.37", które mają prowokować do refleksji o ludzkim życiu.

Kwalifikacje IO: porażka Polek na zakończenie

mh (inf. wł.) /17:23
AFP
Polskie piłkarki ręczne przegrały swój trzeci mecz podczas rozgrywanego w Bukareszcie turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk olimpijskich w Pekinie. Tym razem lepsze od podopiecznych Zenona Łakomego okazały się Rumunki. Nasze reprezentantki już wcześniej straciły szanse na awans do Pekinu.
Polki w meczu z wyżej notowanymi rywalkami zaskoczyły pozytywnie. Przez większość część spotkania podopieczne Zenona Łakomego były równorzędnymi rywalkami dla gospodyń turnieju kwalifikacyjnego. W emocjonującej końcówce nasze zawodniczki nie potrafiły utrzymać wypracowanej przewagi i ostatecznie "Biało-czerwone" musiały uznać wyższość rywalek, a mecz zakończył się naszą porażką 26:27.

Obok Rumunii awans do IO w Pekinie wywalczyły reprezentantki Węgier, które w niedzielę wygrały z Japonią 39:29 (20:14).

Rumunia - Polska 27:26 (16:13)

Wyniki Bukareszt
drużynadrużynawynik
Węgry Polska39:30 (17:18)
Rumunia Japonia44:21 (18:12)
Japonia Polska29:27 (14:8)
Rumunia Węgry31:29 (17:13)
Japonia Węgry29:39 (20:14)
Polska Rumunia26:27 (13:16)
lp.drużynam.bramkipkt.
1. Rumunia3102:766
2. Węgry3107:904
3. Japonia379:1102
4. Polska383:950

Dzieje kaznodziei

Cezary Łazarewicz
2008-03-29, ostatnia aktualizacja 2008-03-30 08:31
Zobacz powiększenie
11 lutego. Jerzy Robert Nowak podczas wykładu w Kielcach
Fot. Jarosław Kubalski / AG

Gdyby prof. Jerzego Roberta Nowaka próbować opisać tak, jak on opisuje swoich bohaterów, byłoby to dość proste: 68-letni żydożerca, który służył reżimowi komunistycznemu, a potem stał się jego największym przeciwnikiem. Peerelowski dyplomata, współpracownik SB o pseudonimie Tadeusz. Teraz fanatyczny zwolennik ojca Rydzyka. Ale opis ten nie oddaje całej złożonej prawdy. Fragment artykułu z najnowszej "Polityki".

Zobacz powiekszenie
Okładka ostatniego numeru ''Polityki''
GALERIA ZDJĘĆ


Triumfalna passa patriotyzmu, za sprawą Jerzego Roberta Nowaka, trwa już od 9 lutego, od kiedy ruszył z krucjatą, atakując książkę "Strach" Jana Tomasza Grossa. Zaczęło się w Krakowie, a gdzie się skończy - nie wiadomo. Wszędzie przychodzą tłumy. Kielce - 1,3 tys. Polaków, Wrocław - 2 tys., Bydgoszcz - 1,5 tys. Czego to dowodzi?

- Że ludzie mają dość lżenia Kościoła i lżenia Polski - tłumaczy profesor wszystkim nam, którzy tłocząc się w klitkach lubelskiego Klubu Inteligencji Polskiej, przyszliśmy poznać prawdę. Tak jak w Częstochowie, Łomży i Warszawie ujawnianie prawdy profesor zaczyna od tzw. regulacji faktów. A fakty są bezlitosne: rządzą nami antypolacy i katolikożercy.

Antypolska piramida zbudowana jest ze źle zweryfikowanych profesorów, prokuratorów, sędziów, dziennikarzy i biznesmenów. Wszystkie prawie gazety, stacje telewizyjne i radiowe są już w ich rękach, choć ostatnio wyłamuje się z tego "Rzeczpospolita". Piramidę wspierają pożałowania godne środowiska mieniące się katolickimi: "Tygodnik Powszechny", dominikańskie "W drodze" i skompromitowane wydawnictwo "Znak". Oraz tacy hierarchowie jak Józef Życiński (przez inteligentów katolickich zebranych na sali nazywany Żydzińskim).

- Im zależy, żeby Polska przestała być Polską - tłumaczy profesor. Dlaczego im tak na tym zależy? Bo chodzi o wymuszenie od Polaków jak największych odszkodowań dla Żydów. I tu profesor przechodzi do głównego tematu wykładu, czyli antypolskiej książki "Strach". - Książki Grossa są narzędziem przedsiębiorstwa Holokaust, które mają zohydzić opinii światowej Polskę i przez to pomogą wymusić odszkodowania - tłumaczy profesor, który dostrzega też pewne pozytywy z powodu wydania "Strachu". Dzięki książce łatwiej mu demaskować wrogów Kościoła i Polski.

Wallenrod kontra skorpiony

Jako autor Jerzy Robert Nowak dał się poznać dzięki „Polityce”, w której zadebiutował w 1963 r. O swojej niezłomnej postawie z tamtego okresu napisał książkę „Przeciw skorpionom”: „Ulubioną metodą mego » wallenrodycznego «pisarstwa było przemycanie jak największej ilości informacji faktograficznych, niewygodnych dla rzeczników twardej władzy w PRL” - pisał. Jedną z pierwszych jego wallenrodycznych publikacji był tekst: „Od Cheopsa do Planu 6-letniego”. Nowak we wspomnieniach pisze, że ostro skrytykował tam studia historyczne za nudę, sztampowość i brak kontrowersji w programie nauczania. Pomija jednak fakt, że zaproponował też ograniczenie liczby godzin nauczania historii Polski, szczególnie tej sprzed XVIII w. („nazwa Polska oznaczała raczej grupę feudałów i szlachty uciskające masy nieświadomego chłopstwa”) na rzecz historii ruchu rewolucyjnego: „Bardzo potrzebne jest dużo szersze zapoznanie studentów z dyskusjami we współczesnej historiografii radzieckiej.

Nowak proponował też, by w końcu ujawnić całą prawdę i pokazać "problem oceny roli duchowieństwa katolickiego przyczyniającego się do ugruntowania zacofania społecznego i politycznego".

W książce "Przeciw skorpionom" dość szczegółowo opisał Nowak swoją walkę, którą prowadził z komunizmem na łamach "Polityki", kierowanej przez Mieczysława Rakowskiego. Jakie fortele musiał stosować i jak główkować, by przechytrzyć cenzurę. Za to wielokrotnie był karany licznymi jej ingerencjami. Jednak w "Polityce" nie zapamiętano go jako wywrotowca. Starsi dziennikarze mówią, że był dość posłuszny, deklarował swoje lewicowe sympatie i raczej stronił od Kościoła. Pamiętają go przede wszystkim jako eksperta od Węgier, który lansował tamtejszy model "socjalizmu z ludzką twarzą", stawiając za wzór Janosa Kadara, sekretarza partii.

Ostatnie teksty w "Polityce" Nowak publikował w 1989 r., stawiając PZPR za wzór Węgierską Socjalistyczną Partię Robotniczą, która posiada "wielu zdecydowanych i przebojowych partyjnych liberałów".

Kiedy okazało się, że nie dostanie w redakcji etatu, o który wtedy usilnie zabiegał, Nowak znikł. Objawił się jako felietonista katolickiego "Ładu", w którym obnażył "Politykę" jako "bastion niereformowalnych nostalgii postkomunistycznych".

Uśpiony patriota

Przez całe lata 70. i 80. Jerzy Nowak pracuje w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. Jest cenionym specjalistą od Węgier i Bałkanów. Tu robi doktorat w 1972 r. i habilitację w 1989. Profesorem nazywany jest więc zwyczajowo.

Jego marzeniem była placówka dyplomatyczna w Budapeszcie.

- Żeby tam jechać, musiał się dogadać z moczarowsko-szlachcicowską ekipą, która rządziła Instytutem - mówi jeden z pracowników PISM.

W 1970 r. SB zarejestrowało Nowaka jako kontakt operacyjny o pseudonimie Tadeusz. Kilka razy spotykał się wtedy z oficerami wydziału II departamentu III MSW i nawet przed wyjazdem do Budapesztu w 1972 r. zadeklarował chęć udzielenia pomocy. (Jednak nie ma dokumentów potwierdzających nawiązanie takiej współpracy). Drugim sekretarzem ambasady Nowak był tylko dwa lata. Po kłótniach z ambasadorem Jerzym Zielińskim wraca do PISM.

Na fali przemian 1980 r. zakłada w Instytucie Spraw Międzynarodowych koło Stronnictwa Demokratycznego, które wówczas było przybudówką PZPR.

W autohagiografii Jerzego Nowaka lata 70. i 80. to czas represji i zmagania się z reżimem. Ciągłe utarczki z cenzurą, kamuflowanie między wierszami prawdziwych treści, konfiskaty tekstów, blokowanie wydawania książek.

Większość pracowników PISM nie miała pojęcia, że Nowak jest w Instytucie opozycją, bo ujawnił to dopiero niedawno w swojej książce. Tam też zdradził, że dokonywał (pod pseudonimem) przeglądu prasy zachodniej w oficjalnym "Tygodniku Solidarność". Jednak po wprowadzeniu stanu wojennego przeniósł się znów do "Polityki", do "Radaru" i do lewicowego "Zdania". Stał się specjalistą od porównywania Węgier 1956 r. z Polską 1982 r.: "Tam spisek imperialistyczny, tu spisek imperialistyczny, tam kontrrewolucja, tu kontrrewolucja" - pisał w "Polityce".

Nie wiadomo, po co Nowak robi z siebie bohatera, pisząc, że do 1989 r. nie występował w reżimowym radiu i telewizji, skoro już w marcu 1982 r. był prelegentem w Instytucie Podstawowych Problemów Marksizmu i Leninizmu. Jego wykład "Co wziąć z węgierskiej lekcji" cieszył się dużym uznaniem.

Przebudzenie

Przebudzenie profesora Nowaka nastąpiło dopiero po całkowitym upadku PRL. W kwietniu 1989 r. został wybrany jednym z dwóch wiceprzewodniczących Centralnego Komitetu SD.

Jednak, gdy powstał rząd Mazowieckiego, Nowak ponownie postawił sobie za cel objąć placówkę dyplomatyczną w Budapeszcie. Nie dostał się do kontraktowego Sejmu, więc zaczął zabiegać o poparcie SD w tej sprawie.

- Myślał o sobie tak: całe życie się opierałem, nie bałem się myśleć inaczej, stawałem okoniem, więc opozycja przejmująca władzę mnie zauważy - wspomina znajomy z PISM.

- Zionął niezrozumiałą nienawiścią do tego rządu - Kuczyński pamięta, że już wtedy atakował z pozycji nacjonalistycznych. - Nie przeszkadzało mu to jednak prosić mnie o wstawiennictwo u premiera w uzyskaniu stanowiska ambasadora na Węgrzech.

Ambasadorem nie został. - I wtedy nasilił swoje ataki - dodaje Kuczyński.

Historyk Andrzej Friszke mówi, że Nowak znalazł się na marginesie, kiedy w 1989 r. jego pomysł na reformowanie socjalizmu na wzór węgierski okazał się bezużyteczny, bo przemiany poszły już dużo dalej.

- Zabrakło mu odwagi, by w PRL stanąć po stronie twardej opozycji - mówi prof. Friszke. - A że miał ambicje polityczne, mógł powrócić na scenę tylko jako bardziej radykalny i agresywny niż dawni opozycjoniści. I teraz bierze na nich odwet w radiu ojca Rydzyka i swoich książkach.

Tę radykalizację obserwował Maciej Łętowski, redaktor naczelny katolickiego tygodnika "Ład", w którym Nowak pisywał na początku lat 90. felietony. - To się jeszcze mieściło w granicach debaty publicznej - mówi Łętowski. - Choć widać było jego rozgoryczenie i fobie. Źródłem jego nienawiści stawała się "Gazeta Wyborcza" i jej spisek z komunistami. Stąd był już krok do Radia Maryja .

W 1992 r. traci pracę w PISM. Zaczepia się w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Częstochowie i koncentruje już wyłącznie na badaniu antypolonizmu i jego związków z Żydami.

Dokończyć rewolucję

Po ostatnich wyborach siły wsteczne, które życzą Polsce jak najgorzej i chcą utrzymać patologie III RP, przejęły władzę i dlatego profesor Nowak ruszył w Polskę obudzić Naród.

IV RP będzie teraz budować Ruch Przełomu Narodowego, którego jednym z założycieli jest właśnie profesor Nowak. Ruch jest lepszy od PiS, bo jego tworzenie popiera ojciec Rydzyk, opiera się głównie na słuchaczach Radia Maryja i na jego ekspertach. Program minimum: ograniczyć żydowskie roszczenia i powołać, na wzór IPN, instytut badania afer. I najważniejsze: Ruch chce za dwa lata wystawić swoich kandydatów w wyborach samorządowych, a potem w parlamentarnych.

Byłoby to spełnieniem marzeń Jerzego Nowaka, który w III RP nie miał partyjnego szczęścia. Tylko w SD, przez krótki czas, odgrywał istotną rolę. Przez Porozumienie Centrum przemknął jak meteor, nie został posłem LPR w 2001 r., bo pokłócił się z Romanem Giertychem, ani senatorem Domu Ojczystego w 2005 r., bo zebrał zbyt mało głosów. Być może teraz nadchodzi jego czas. Na forum internetowym poświęconym działalności profesora toczy się już dyskusja, czy byłby dobrym prezydentem Polski. "Jest spoza układu, wykształcony i oczytany" - zauważył jeden z internautów.

Więcej w najnowszym numerze "Polityki"

Radwańska przegrała, ale awansuje w rankingu WTA!

Jakub Ciastoń
2008-03-30, ostatnia aktualizacja 2008-03-30 16:18

- To wypadek przy pracy - uspokaja Victor Archutowski, menedżer Agnieszki Radwańskiej po jej zaskakującej porażce na Florydzie

Zobacz powiekszenie
Fot.Tomasz Wiech / AG
Najlepsza Polska tenisistka przegrała w piątek w II rundzie w Miami (pula nagród 3,7 mln dol.) z 225. w światowym rankingu 15-letnią Portugalką Michele Larcher de Brito 6:2, 3:6, 5:7. To największa wpadka Polki od dwóch lat. Po raz ostatni przegrała z tenisistką z trzeciej setki rankingu w połowie 2006 r., gdy dopiero zaczynała zawodową karierę.

- Agnieszka nie miała żadnej kontuzji, nie była zmęczona. To był wpadek przy pracy, przegrała z młodą, bardzo zdolną tenisistką. Przytrafił jej się słabszy mecz i tyle. Każdemu może się zdarzyć - powiedział "Gazecie" Archutowski, menedżer sióstr Radwańskich, który jest w Miami. Radwańska była po meczu zła na siebie, nie potrafiła zrozumieć, czemu nie poradziła sobie z Portugalką trenującą w słynnej akademii Nicka Bolletteriego. Ale nikt w obozie Radwańskich nie robi z porażki tragedii. Polka na początku roku nabiła tyle punktów i odniosła tyle ważnych zwycięstwa, że na taką chwilę słabości mogła sobie pozwolić.

Archutowski poleciał do USA, a do Europy wrócił trener Agnieszki Robert Radwański (nie widział meczu z de Brito), który z młodszą córką Urszulą jest w Belgii. - Ula zagra tam od poniedziałku w turnieju z pulą nagród 75 tys. dol. na twardych kortach w Torhout, a Agnieszka zostaje w USA i razem z mamą Katarzyną przenosi się do Amelia Island - opowiada Archutowski. Starsza z sióstr będzie rywalizować w północnej części Florydy w imprezie z pulą nagród 600 tys. dol. od przyszłego poniedziałku. Tym turniejem zacznie przygotowania do wielkoszlemowego Rolanda Garrosa, który rusza pod koniec maja. W Amelia Island gra się bowiem na mączce (co prawda zielonej - amerykańskiej, a nie czerwonej - europejskiej, ale dużej różnicy nie ma).

Paradoksalnie, porażka Radwańskiej w II rundzie, która będzie kosztować ją stratę 69 pkt w rankingu WTA, nie musi wcale oznaczać spadku Polki na liście najlepszych tenisistek (teraz jest 16.)! Wszystko dlatego, że zawodniczki bezpośrednio przed nią stracą więcej. Czeszka Nicole Vaidisova, która była w rankingu przed Polką, w Miami też już odpadła i straci 124 pkt, spadając za Radwańską. Tak samo będzie z Francuzką Tatianą Golovin, która w ogóle nie grała na Florydzie (straci aż 320 pkt). Polkę wyprzedzi prawdopodobnie Węgierka Agnes Szavay, ale i tak Radwańska ma szansę awansować za tydzień na 15. miejsce na świecie. Wszystko będzie zależało od tego, jak zaprezentują się w Miami tenisistki, które jeszcze nie odpadły z turnieju i teoretycznie mają szansę wyprzedzić Polkę (Shahar Peer, Wiera Zwonariewa i Sybille Bammer).

Na II rundzie występ w Miami zakończyła też Marta Domachowska, która przegrała z Venus Williams 4:6, 3:6. Polka walczyła, ale tak jak we wszystkich wcześniejszych konfrontacjach z tenisistkami z czołówki, z kortu zeszła pokonana.

W Miami został już tylko polski debel Mariusz Fyrstenberg, Marcin Matkowski, który w II rundzie zagra prawdopodobnie w poniedziałek z czeską parą Martin Damm, Pavel Vinzer.

Wydarzeniem weekendu była porażka Novaka Djokovicia broniącego tytułu wśród mężczyzn, którego pokonał 20-letni Kevin Anderson z RPA. Odpadł też David Ferrer i Andy Murray. Poza tym, faworyci wygrywali. Do trzeciej rundy awansowali m.in. Roger Federer, Ana Ivanović i Jelena Janković.