środa, 30 kwietnia 2008

Angielska prasa zachwycona: Lampard to diament, przepraszamy Avrama

mk
2008-05-01, ostatnia aktualizacja 2008-05-01 14:54

Angielska prasa jest wyjątkowo zgodna po środowym półfinale Ligi Mistrzów. Chelsea było wyraźnie lepsze i zasłużyło na awans. Najważniejszymi postaciami spektaklu byli Frank Lampard, noszący żałobę po śmierci matki, Didier Drogba, bezpardonowo zaatakowany przed meczem przez Rafę Beniteza oraz... izraelski trener gospodarzy, Avram Grant.

Zobacz powiekszenie
Fot. Alastair Grant AP
Piłkarze Chelsea cieszą się z pierwszego gola w meczu z Liverpoolem.
SERWISY
Relacja z meczu Chelsea-Liverpool

Liverpool żegnam ciepło - blog Rafała Steca

Z czuba: Finał marzeń w Lidze Mistrzów

"Siedzibą wielkiego angielskiego dramatu nie jest już West End, ale niebieski zakątek zachodniego Londynu. Na gola w takim półfinale czeka się latami, a tu naraz dostaliśmy ich aż siedem" - pisze "Daily Mail".

Dziennik zauważa także błąd sędziego, który - według gazety - powinien podyktować karnego za faul Drogby na Hyypii. "I co z tego, wtedy nie byłoby desperackiego strzału Babela" - konkluduje jednak.

Fani Liverpoolu z pewnością przez ostatnie cztery minuty chcieliby oglądać na boisku Torresa, który swoją dynamiką mógłby jeszcze odmienić losy końcówki.

"The Times" zastanawia się, co się stało z piłkarzami Chelsea w szatni, że po przerwie Chelsea było bliskie upadku. Liverpool przejął inicjatywę, ale głównie przez ulewę i stan boiska mecz stracił na efektowności. "W końcówce drugiej części wydawać się mogło, że obserwujemy mecz z lat 70. Okropna murawa i zdesperowani, słaniający się na nogach gracze" - czytamy w "Timesie".

Postaci meczu: Frank Lampard - diamentowy nadczłowiek

Lamparda zabrakło w sobotnim meczu z Manchesterem United. Umarła jego matka i nikt nie oczekiwał występu tego zawodnika - podobnie w środowym rewanżu Ligi Mistrzów. Lampard trenował jednak w samotności i zagrał, mimo że w piątek odbędzie się pogrzeb matki.

"Co za zawodnik, co za człowiek, co za diament. Krytycy nie mogą go teraz dotknąć. Nie po wczorajszej nocy. Nie po tym karnym. On wygrał, oni przegrali. On stał wielki, oni kulili się gdzieś za jego plecami" - pisze "The Times".

Daily Mail także zauważył niezwykłe poświęcenie pomocnika reprezentacji Anglii: "Już wyjście na boisko musiało wymagać czegoś wielkiego. Wykonanie karnego w sześć dni po śmierci matki wymagało czegoś nadludzkiego. Jak on to zrobił? Pewnie on sam nigdy się nie dowie. Nikt nie mógł go powstrzymać. A już na pewno nie Liverpool" - konkluduje "Daily Mail". "Frank Senior stał tam na Stamford Bridge, uśmiechając się do syna. Bez wątpienia jego matka, Pat, robiła to samo."

Przed meczem Steven Gerrard wręczył Lampardowi bukiet kwiatów, ale ten zachował spokój i nie rozkleił się. Zupełnie inaczej było po golu, kiedy zerwał czarną opaskę z ramienia i ucałował ją.

Postaci meczu: Didier Drogba - seryjny morderca

"Nurek utopił nadzieje Beniteza na kolejny finał" - podsumowuje "The Times". "Nie notoryczny nurek, lecz notoryczny morderca" - uświadamia Benitezowi "Daily Mail". Właśnie tak miał on bowiem nazwać napastnika z Wybrzeża Kości Słoniowej na przedmeczowej konferencji prasowej, mając na myśli, że ma nagranie z kompilacją wszystkich udawanych wywrotek zawodnika.

"Guardian" przypomina, że już w 32. sekundzie wczorajszego meczu Drogba przewrócił się teatralnie po ledwo zauważalnym starciu z Xabim Alonso, ale miała to być zapewne riposta na stwierdzenie hiszpańskiego trenera. Tym bardziej, że potem strzelec dwóch bramek we wczorajszym meczu nie wywrócił się co najmniej przez godzinę. "Benitez powinien zrozumieć, że prawdziwy powód do obaw jest wtedy, kiedy Drogba trzyma się na nogach" - zauważa po meczu "Independent".

Wszystkie gazety wypominają Benitezowi, że widział on wczoraj Drogbę na kolanach jeszcze tylko, kiedy ten celebrował zdobycie bramki wślizgiem, zakończonym blisko ławki trenerskiej Beniteza. Trener Liverpoolu nie dopuszcza jednak możliwości, że fenomenalny występ napastnika może zawdzięczać swojej wypowiedzi: - Nie wydaje mi się, żeby to moje wypowiedzi go podpaliły. Raczej perspektywa gry w finale Ligi Mistrzów. To wystarczająca motywacja - cytuje Hiszpana "Guardian".

"Podobno Rafa Benitez zna odpowiedzi na wszystkie futbolowe pytania. Zimny, londyński deszcz nauczył go jednak czegoś nowego. Nigdy, przenigdy nie próbuj karkołomnych sztuczek PR przeciwko takiemu napastnikowi" - pisze "Daily Mail".

"Guardian" jest bardziej bezpośredni: "Dla Beniteza lepiej byłoby chyba trzymać język za zębami."

"Independent" dodaje, że w perspektywie całego meczu, mając na uwadze grę bez Babela od pierwszej minuty, niezrozumiałe było zdjęcie Torresa i nie wpuszczenie na boisko Croucha: "Czasem trenerowi Liverpoolu udaje się przechytrzyć nawet samego siebie."

Postaci meczu: Avram Grant - podrzutek bez licencji

"Był wyśmiewany, był podrzutkiem. Izraelczykiem, który nie ma prawa zastąpić Jose Mourinho. Tak było na Stamford Bridge, tak było na naszych łamach" - sypie głowę popiołem "Daily Mail". "Teraz musi się to zmienić. I wcale nie tylko dlatego, że dokonał czegoś, co nie udało się Mourinho. Nie tylko dlatego, że pokonał Liverpool w Lidze Mistrzów i dotarł do finału. Nie tylko dlatego, że dał Romanowi Abramowiczowi okazję pochwalić się przed przyjaciółmi, że jego ukochana zabawka jednak działa. Jeśli nawet Mourinho był "tym wyjątkowym", to i tak nie wygląda już tak wyjątkowo w oczach rosyjskiego właściciela Chelsea" - czytamy dalej w "Daily Mail".

"The Times" zauważa, że Avram Grant wcale nie jest trenerem Chelsea. Nie posiada odpowiedniej licencji UEFA. W protokołach meczowych widnieje nazwisko asystenta Mourinho, Stevena Clarka. Podobną sytuację znamy dobrze z boisk Orange Ekstraklasy. "Co, jeśli trener bez uprawnień zdobędzie obydwa wielkie trofea, które są w jego zasięgu? Cóż to za paskudny dowcip dla komisji licencyjnej UEFA. Zapowiadają się dla niej nerwowe dni" - konkluduje "Times".

O trenerze Chelsea w kontekście jego związków z Polską, holocaustem i wizytą w naszym kraju czytaj także tutaj oraz na blogu Michała Pola

Nie ujmując Chelsea... pomógł jej sędzia - blog

Sprawa Fritzla zatacza coraz szersze kręgi

Szymon Gebert
2008-04-30, ostatnia aktualizacja 2008-04-30 14:51
Zobacz powiększenie
Mieszkańcy Amstetten spotykają się na placu, aby wyrazić solidarność z rodziną Fritzlów.
Fot. HEINZ-PETER BADER REUTERS

Nowe wątki pojawiły się w sprawie Josefa Fritzla, ujawniają austriackie media: śledczy badają, czy ma on związek z zabójstwem 17-latki Martiny Posch, której ciało znaleziono nad jeziorem Mondsee. Do prowadzących sprawę zgłosiła się też kobieta, która zeznała, że "jest pewna" iż Fritzl zgwałcił ją w jej własnym domu w 1967 roku.

Zobacz powiekszenie
Fot. HO REUTERS
Josef Fritzl
Zobacz powiekszenie
Fot. HEINZ-PETER BADER REUTERS
Dzieci trzymają świece podczas spotkania solidarności z rodziną Fritzlów. Amstetten, 29 kwietnia.
Zobacz powiekszenie
Fot. HEINZ-PETER BADER REUTERS
Mieszkańcy Amstetten spotykają się na placu, aby wyrazić solidarność z rodziną Fritzlów.
Zobacz powiekszenie
Fot. HO REUTERS
Wąskie korytarzyki w więzieniu w piwnicy
Występująca anonimowo mieszkanka Linzu oskarżyła, na łamach "Oberoesterreichische Nachrichten", Fritzla o to, że zgwałcił ją w 1967 roku.

- Kiedy zobaczyłam w telewizji jego zdjęcie, wiedziałam: "Tak, to on. Te oczy. Po nich go poznałam" - mówiła.

- Owinął ścierkę do naczyń wokół rączki kuchennego noża. Jedno i drugie wziął z mojej kuchni. Przyłożył mi nóż do gardła i powiedział: "Jeśli będziesz krzyczeć, to cię zabiję. Potem mnie zgwałcił. Zanim sobie poszedł, zagroził jeszcze, że mnie zabije, jeśli cokolwiek powiem.

Kobieta wniosła jednak skargę i odbył się proces - informuje agencja APA. Brak jednak informacji o wyroku, szczegółach rozprawy itp. Brak też oficjalnego potwierdzenia słów kobiety. Już wcześniej prokurator prowincji Poelten ujawnił, że akta tej sprawy zostały zniszczone i, że jest to rutynowa procedura po tylu latach. Dodał jednak, że śledczy poszukują zapisów tego procesu w innych dokumentach: sądowych i prokuratorskich.

Fritzl mordercą?

Z kolei agencja Associated Press dowiedziała się w komendzie głównej policji w Górnej Austrii, że ta sprawdza, czy Fritzl mógł mieć coś wspólnego z zabójstwem 17-letniej Martiny Posch, której zwłoki znaleziono nad jeziorem Mondsee. Jedna z gazet austriackich ustaliła, że żona Fritzla miała wtedy gospodę na przeciwległym brzegu jeziora.

Pierwsze spotkanie rodziny

- Rodzina Fritzlów spotkała się razem w naszym szpitalu, gdzie odwiedzili Elisabeth - poinformowała we wtorek wieczorem klinika, w której przebywa córka Josefa Fritzla. Tego samego wieczoru setki mieszkańców małego Amstetten zebrało się na miejskim placu, aby za pomocą świec, wspólnej modlitwy czy po prostu obecności wyrazić solidarność z rodziną, której ojciec przez 24 lata ukrywał, że w piwnicy domu więził własną córkę. Przez cały czas gwałcił ją, urodziła mu siedmioro dzieci.

Członkowie rodziny terroryzowanej przez dekady spotkali się po raz pierwszy w życiu w klinice, gdzie psychiatrzy próbują pomóc im dojść do zdrowia - podają lokalne władze.

Szczegóły tego spotkania pojawiły się w nocy z wtorku na środę podczas konferencji prasowej. Policja oinformowała na niej, że na podstawie testów DNA potwierdzono, że Josef Fritzl jest ojcem swoich wnuków. Emerytowany elektryk przyznał się zresztą do tych zarzutów i współpracuje z policją, gdyż - jak informowała w relacji z sali sądowej austriacka telewizja ORF - "chce dokonać odkupienia grzechów".

- Zadziwiające, jak łatwo udało się dzieciom spotkać i równie zadziwiające, że matka i babcia także mogły ze sobą rozmawiać - powiedział agencji Associated Press dyrektor kliniki Berthold Kepplinger.

Troje dzieci przez lata było więzionych wraz ze swoją matką (a zarazem siostrą) w podziemnym labiryncie i aż do wczoraj nigdy nie spotkało ani trójki swego rodzeństwa, ani babci, którzy mieszkali piętro wyżej. Psychiatrzy z kliniki poinformowali, że piątka dzieci oraz Rosemarie (żona Fritzla) spotkali się po raz pierwszy w niedzielę, gdzie odwiedzili w szpitalu Elisabeth - córkę Josefa Fritzla i matkę jego dzieci.

42-letnia dziś Elisabeth została uwięziona w podziemnym aneksie, który jej ojciec zbudował w rodzinnym domu w Amstetten (małym robotniczym mieście położonym 115 kilometrów na zachód od Wiednia), gdy miała 18 lat.

Testy DNA potwierdziły ponad wszelką wątpliwość, że Fritzl jest ojcem siódemki dzieci, które urodziła w piwnicy Elisabeth. Jedno z nich nie przeżyło porodu - Josef spalił zwłoki w piecu do utylizacji śmieci.

Żona nie była zamieszana

Śledczy poinformowali, że "wstępnie wykluczają" popularną wśród austriackich mediów wersję, zgodnie z którą Rosemarie wiedziała o wszystkim, co działo się w podziemnym labiryncie. Według policji, Rosemarie nie była w żaden sposób zamieszana w koszmarną historię i nie wiedziała o tym, co jej mąż robi każdej w nocy, schodząc do piwnicy.

Rosemarie rozmawiała przed laty ze swoją przyjaciółką Gertudą Baumgarten o dziecku porzuconym w progu jej drzwi. - Powiedziała, że myślała że dziecko jest owocem związku jej córki Elisabeth z kimś z sekty i ona sama nie może się nim zająć, więc Rosemarie zrobiła to za nią. - relacjonowała wcześniejszą rozmowę Baumgarten. Dodała, że pamięta słowa Rosemarie, która miała powiedzieć: "Co możemy zrobić? Musimy przyjąć to dziecko".

- Nigdy nie wiedziała o koszmarze, który rozgrywał się w tym czasie- powiedziała, dodając, że "wierzy, że najwłaściwiej byłoby wziąć linę i powiesić go". - Co za świnia! - powiedziała.

Empatia Amstetten

Poruszona historią z Austrii jest opinia publiczna na całym świecie, ale najbardziej oczywiście samo Amstetten - małe miasto, którego mieszkańcy żyli w przekonaniu, że Fritzlowie to zwykła, dobra rodzina dotknięta tragiczną historią porwanej przez sektę córki. Taką bowiem wersję przez 24 lata przedstawiał ojciec rodziny, który zmusił Elisabeth do napisania kilku listów (jakie następnie przedstawiał mediom), w których ona sama mówi o swoim pobycie wśród sekty.

Mieszkańcy miasta, często znajomi i sąsiedzi Fritzlów, zebrali się w geście solidarności z rodziną na placu w miasteczku, gdzie zapalili setki zniczów i świec.

6 mln zł odszkodowania za spóźniony alarm powodziowy

mm, PAP
2008-04-29, ostatnia aktualizacja 2008-04-29 18:47

Wrocławski sąd przyznał ponad 6 mln zł odszkodowania Przedsiębiorstwu Produkcji Ogrodniczej "Siechnice" z Siechnic (Dolnośląskie), które zostało zalane podczas powodzi w 1997 r. Firma pozwała Skarb Państwa i wojewodę dolnośląskiego za to, że zbyt późno ogłoszono alarm powodziowy, przez co właściciele nie zdążyli ewakuować hodowanych roślin i ponieśli straty.

Zobacz powiekszenie
Fot. Krzysztof Gutkowski / AG
Powódź we Wrocławiu w 1997. Róg ul. Kościuszki i Dąbrowskiego
Powódź w 1997 - zobacz galerię

Zbyt późno poinformowano o zagrożeniu powodzą

Sąd przyznał właścicielom przedsiębiorstwa ponad 6,5 mln zł wraz z odsetkami, liczonymi od października 1997 r.

W uzasadnieniu wyroku sędzia Sławomir Urbaniak podkreślił, że przesądzona została kwestia odpowiedzialności strony pozwanej za to, że nie poinformowała w odpowiednim czasie o zagrożeniu powodziowym. - Dlatego powód nie przeprowadził ewakuacji produkcji, a w konsekwencji poniesione zostały straty w pozwie wyliczone na ponad 15 mln zł - powiedział sędzia.

Sąd wyliczył wysokość szkody spowodowanej zaniechaniem na ponad 6 mln zł. Dodatkowe straty, jakie poniosło przedsiębiorstwo, to m.in. 3 mln zł spowodowane spadkiem cen owoców po powodzi; to jednak, zdaniem sądu, nie ma już związku ze stroną pozwaną i z zaniechaniem ogłoszenia alarmu.

Urbaniak podkreślił też, że istotną dla sprawy była kwestia możliwości ewakuacji. - Biegli wskazali, że przy takich zasobach ludzkich i sprzętowych, przy odpowiednim terminie ogłoszenia alarmu, strona powodowa miała możliwość zapewnić ewakuację tych roślin, była w stanie zapobiec stratom - mówił sędzia.

"Nie wykluczamy apelacji"

Reprezentująca przedsiębiorstwo radca prawny Teresa Kuczerawy powiedziała po ogłoszeniu wyroku, że jest z niego co do zasady zadowolona. - Proces trwał 10 lat i dobrze że wreszcie się kończy. Natomiast co do utraconych korzyści, które nie zostały uznane, nie wykluczamy apelacji - powiedziała Kuczerawy. Radca dodała, że zasądzone odsetki są "spore, bo w sumie to będzie prawie podwójna kwota".

Główne straty, jakie ponieśli przedsiębiorcy z Siechnic, dotyczyły tzw. produkcji w toku. Zalane zostały hodowane tam warzywa, owoce i kwiaty. - Gdyby byli powiadomieni prawidłowo, byliby w stanie przenieść te rośliny na szklarnie, które były niezagrożone. Ostrzeżenia nie było wcale, Siechnice powiadomiono o zagrożeniu dopiero, jak miejscowość już została zalana. Do samego końca zapewniano, że jest to miejscowość wolna od zagrożenia. Dlatego gospodarstwo nie podjęło czynności zabezpieczających - dodała Kuczerawy.

Apelacji nie wyklucza też przedstawiciel wojewody, radca prawny Sławomir Boruch-Gruszecki. Jego zdaniem nie ma pewności, że zalana produkcja nawet po przeniesieniu zostałaby uratowana. - Zostały zalane urządzenia komputerowe sterujące produkcją. Dlatego zostaje problem, czy ta produkcja mogła się utrzymać, nawet po przeniesieniu. Gdyby nawet była ewakuowana, to pozostaje problem, czy można było ją utrzymać - dodał Boruch-Gruszecki.

Wyrok jest nieprawomocny.

Chelsea w finale LM! Dramatyczny mecz na Stamford Bridge

Bramki:

Drogba (33., 105.), Lampard (98. - karny)

Kartki:

-

Skład:

Petr Cech - Michael Essien, Ricardo Carvalho, John Terry, Ashley Cole; Claude Makelele, Michael Ballack, Frank Lampard (119. Andrij Szewczenko); Joe Cole (91. Anelka); Didier Drogba, Salomon Kalou (70. Malouda)

Trener: Abraham Grant


3 : 2

1
:
0


30 kwietnia 2008 godz. 20:45
Stamford Bridge - Londyn
Sędzia: Roberto Rosetti (Włochy)

Bramki:

Torres (64.), Babel (117.)

Kartki:

Alonso - żółta

Skład:

Pepe Reina - Alvaro Arbeloa, Jamie Carragher, Martin Skrtel (22. Hyypia), John Arne Riise; Xabi Alonso, Javier Mascherano, Steven Gerrard, Dirk Kuyt, Yossi Benayoun (78. Pennant); Fernando Torres (99. Babel)

Trener: Rafael Benitez

mk
Mecz zadowolić mógł chyba każdego, być może tylko z wyjątkiem kibiców gości, ale i oni mają prawo być dumni ze swojej drużyny. Były emocje, bramki, piękne akcje, kontrowersje, a przede wszystkim dużo walki i nieustępliwość. Rywale z Anglii nie mają po przyjeżdżać na Stamford Bridge - Chelsea od 103 spotkań jest tam dla nich nie do pokonania.
Relacja "z czuba"

Już pierwsze minuty zdradzały, że dziś nikt nie będzie kalkulował. Obie drużyny chciały przejąć inicjatywę od początku. Szybko okazało się, że to Chelsea będzie stroną przeważającą. Gospodarze sprytnie postanowili wykorzystać warunki atmosferyczne i uderzali mocno z daleka. Śliska piłka sprawiała kłopoty Jose Reinie, jednak ani Drogba, ani Essien, ani w końcu Ballack nie pokonali bramkarza gości. Liverpool również przeprowadził kilka akcji, dogodną okazję miał jak zawsze aktywny Fernando Torres. W wyjątkowej dyspozycji był dziś jednak Drogba. Skrtel ambitnie stawiał mu czoła, ale dość szybko złapał kontuzję i już w 22 min. zastąpił go mniej zwrotny Sami Hyypia.

Z minuty na minutę Chelsea zdobywało coraz bardziej przygniatającą przewagę, którą w końcu udało się udokumentować. W 33 min. świetne prostopadłe podanie otrzymał Kalou. Minął jednego z obrońców i zamiast strzelać, zdecydował się ogrywać kolejnego. Bardzo zwolnił akcję, ale zakończył ją potężnym uderzeniem, po którym kapitalną paradą popisał się Reina. Nie mógł jednak złapać piłki. Dopadł do niej Drogba i bez zastanowienia uderzył z całej siły przy słupku. Reina próbował jeszcze rozpaczliwie, ale nie zdołał już wybić zmierzającej do bramki futbolówki.

Nawet po zdobyciu gola gospodarze nie pozwolili Liverpoolowi przejąć inicjatywy. Świetnie z rywalami radził sobie Kalou, który raz po raz uciekał piłkarzom w czerwonych koszulkach, co w końcu skończyło się kartką dla Xabiego Alonso. Gdy piłkarze schodzili z boiska na przerwę, wydawało się, że nic nie może ich uratować od porażki.

Druga połowa rozpoczęła się ogromną ulewą, zapowiadającą obniżenie standardów gry. I rzeczywiście - mecz zwolnił, przez kilkadziesiąt minut nie oglądaliśmy już tak rewelacyjnego spektaklu jak w pierwszej części. Zdarzyło się jednak nieoczekiwane: Liverpool wziął się do gry i zaczął przeważać.

W 66 minucie "The Reds" w końcu dopięli swego. Znakomitą akcję przeprowadził Benayoun, który cudem - a właściwie chyba przypadkiem - minął kilku obrońców gospodarzy i zagrał w pole karne do Fernando Torresa, a ten strzelił celnie przy prawym słupku. Było 1:1. Po chwili sędzia nie odgwizdał ewidentnej ręki Terry'ego centymetry przed polem karnym Chelsea.

W środowy wieczór kibice obejrzeli wiele naprawdę pięknych akcji. Jedną z nich na niecały kwadrans przed końcem meczu zainicjował pięknym odegraniem piętką Joe Cole. Piłka trafiła do Essiena, który urządził sobie rajd prawą stroną, ogrywając obrońców Liverpoolu. Zakończył swój koncert uderzeniem z ostrego kąta w boczną siatkę.

W dodatkowym czasie gry nie zobaczyliśmy już Joe Cole'a, którego zastąpił Anelka. Druga minuta dogrywki przyniosła świetną akcję Liverpoolu. Riise miał okazję do rehabilitacji za pechowego samobója z pierwszego meczu. Mógł strzelać, ale zbiegł do boku i wrzucił piłkę. Dwóch piłkarzy gości próbowało ją uderzyć, ale piłka poszybowała odrobinę za wysoko. Po chwili jeszcze Hyypia bardzo dobrze strzelił głową i piłka minęła bramkę Cecha o jakieś 1,5 metra. Spotkanie cały czas trzymało w nieprawdopodobnym napięciu.

W piątej minucie dogrywki Chelsea znakomicie rozegrało piłkę i Essien sprzed pola karnego trafił do siatki Liverpoolu. Piłkarze gospodarzy wpadli w euforię i chwilę trwało, zanim dotarło do nich, że sędzia nie uznał gola. Dwóch zawodników w niebieskich koszulkach ustawionych było przed Jose Reiną, z czego jeden z nich zasłaniał mu całą sytuację.

Już 120 sekund później piłkarze Chelsea mogli się cieszyć naprawdę i nikt nie odebrał im tej radości. Z rzutu karnego podyktowanego za faul na Ballacku pewnie strzelił Lampard. Po golu zawodnik odbiegł do rogu boiska i oddał hołd zmarłej sześć dni temu matce, całując opaskę, którą nosi na pamiątkę żałoby.

Wydawać by się mogło niemożliwe, ale od tej pory mecz nabrał jeszcze bardziej fenomenalnego tempa. Akcja za akcję, świetne sytuacje z obydwu stron. Dobre okazji mieli m.in. Malouda i Xabi Alonso, a za tym co działo się na murawie naprawdę ciężko było nadążyć.

Wreszcie w końcówce pierwszej połowy dogrywki uciekającego prawą stroną Anelkę goniło trzech zawodników w czerwonych koszulkach. Hyypia nie zdążył, najbliżej był Riise, ale z bliżej niewiadomych przyczyn bardziej skupił się na sygnalizowaniu czegoś sędziemu (prawdopodobnie spalonego, o którym nie mogło być mowy) i Anelka spokojnie zagrał piłkę w pole karne, gdzie egzekucją (czyli strzeleniem gola) zajął się już niezawodny Didier Drogba, który wprost oszalał ze szczęścia.

W całym meczu zaobserwować można było kilka ogromnych zamieszań w polu karnym Chelsea, ale to rozpoczynające ostatni kwadrans rozgrywki było prawdopodobnie najbardziej spektakularne. Gąszcz nóg był tak wielki, że naprawdę ciężko stwierdzić, czy gościom należał się karny, którego tak się domagali po upadku Hyypii.

Czas płynął, a Liverpool stracił już pomysł i wiarę. Kiedy kibicom zaczęło wydawać się, że można powoli opuszczać stadion, a Avram Grant przygotowywał się do wpuszczenia na boisko Szewczenki w miejsce Lamparda, w 116. min. strzał niewypowiedzianej rozpaczy z ogromnej odległości oddał Ryan Babel. Uderzenie było niezłe, piłka odchodząca, jednak ewidentny błąd popełnił Petr Cech, który musnął jeszcze futbolówkę, zanim ta wpadła do bramki. Gdyby przy strzale stał tam, gdzie jest miejsce każdego bramkarza, na pewno zdołałby ją co najmniej odbić. Liverpool udawał jeszcze, że wierzy, a Chelsea, choć lekko zbite z tropu i tak wydawało się pewne swego. Goście potrzebowali jeszcze jednej bramki, aby zremisować i awansować dzięki golom zdobytym na wyjeździe. Zaatakowali z furią, ale pozostały im ledwie cztery minuty. Sędzia okazał się dla Liverpoolu bezlitosny i nie tyle nie przedłużył dogrywki, co właściwie zakończył ją jeszcze przed upływem regulaminowego czasu gry.

Finał zapowiada się na kolejne niezwykle szybkie spotkanie rodem z ligi angielskiej. Tym bardziej będzie emocjonująco, że zawodnicy obu drużyn mają jeszcze w pamięci ligowy mecz z ostatniej soboty, w którym "Czerwone Diabły" uległy Chelsea i nie obyło się bez incydentów. Oba zespoły także ścigać będą się do ostatniej kolejki po mistrzostwo Anglii.

wtorek, 29 kwietnia 2008

Testy DNA potwierdziły: Fritzl jest ojcem swoich wnuków

tan
2008-04-29, ostatnia aktualizacja 2008-04-29 19:26

Testy DNA potwierdziły, że Josef Fritzl jest ojcem szóstki dzieci, zaś matką jest jego córka Elisabeth. Fritzl przetrzymywał i regularnie gwałcił swoją córkę przez 24 lata w piwnicy - grozi mu za to jednak najwyżej 15 lat. Zgodnie z austriackim prawem sędzia może go skazać tylko na tyle.

Zobacz powiekszenie
Fot. HO REUTERS
Josef Fritzl
Zobacz powiekszenie
Fot. Anonymous AP
Ukryty pokój w domu rodziny Fritzlów w Amstetten
Austria: Ojciec więził i gwałcił swoją córkę przez 24 lata


Dziś rozpoczęło się postępowanie przed sądem - zapadnie decyzja, czy Fritzl ma pozostać w areszcie tymczasowym. Ochrzczony "Potworem" Fritzl przyznał się do wszystkich zarzutów i powiedział, że "chce dokonać odkupienia" - według relacji Sabrine Arndt, reporterki z austriackiej stacji Pro7/Sat1 TV.

Zgodnie z jej opisem Fritzl na sali sądowej pozostawał spokojny, a wręcz nie okazywał żadnych emocji w ogóle.

Austriackie media obecne na sali sądowej donoszą, że pani sędzia zapowiedziała, że Fritzl pozostanie w areszcie, jednak nie wiadomo jak długo.

W poniedziałek "potwór" został przewieziony z rodzinnego Amstetten (gdzie przetrzymywał swoją córkę i sześcioro dzieci-wnucząt) do sądu w pobliskim St. Poelten.

Thomas Birgfellner, reporter austriackiej telewizji ORF, powiedział że mało kto wierzy, iż Fritzl - który zamontował elektroniczny system ochrony w drzwiach - mógł działać sam.

- Każdy na sali sądowej mówił, że on nie mógł tego zrobić sam. Nie zainstalowałby tego sam, a teraz sprawdzają (śledczy - red.) czy ktoś mu w tym pomagał - powiedział Birgfellner amerykańskiej CNN.

Co wspólnego ze sprawą Kampusch?

Phil Black, reporter CNN, donosi z kolei że austriacka policja sprawdza czy istnieją podobieństwa między sprawą "potwora" Fritzla a uprowadzeniem i przetrzymywaniem Nataschy Kampusch, która 18 miesięcy temu uciekła z piwnicy w domu w pobliżu Wiednia w którym była przetrzymywana odkąd skończyła 10 lat.

- Istnieją powierzchowne podobieństwa, jednak policja twierdzi że ta sprawa jest o wiele gorsza i, że nie wierzą iż w Austrii, albo gdziekolwiek indziej na świecie, może istnieć mroczniejsza historia - donosił Black.

Policja bada teraz jak to możliwe, że Fritzl tak długo zwodził policję, władze i sąsiadów.

Wpadł przez kartkę

Policja trafiła do piwnicy Fritzla, dzięki przyczepionej do ubrania jego wnuczki kartce. Po tym jak dziewczyna zasłabła, dziadek postanowił zabrać ją do szpitala. Nie wiedział jednak, że matka przyszyła do ubrania córki skrawek papieru z prośbą o pomoc.

Lekarze wezwali policję, gdy badania DNA dziewczyny wykazały, że Fritzl jest jednocześnie jej dziadkiem i ojcem. Funkcjonariusze przybyli na miejsce i uwolnili uwięzionych - Tam są rzeczy, których nie chcecie widzieć. Im mniej macie w głowie obrazów z tego miejsca, tym lepiej - powiedział po akcji jeden z funkcjonariuszy, którzy brali udział w przeszukiwaniu piwnicy.


Manchester w finale Ligi Mistrzów

Bramki:

Scholes (13.)

Kartki:

Carrick, Ronaldo - żółte

Skład:

Van der Sar - Evra (90. Silvestre), Brown, Ferdinand, Hargreaves - Park, Carrick, Scholes (77. Fletcher), Nani (77. Giggs.) - Tevez, Ronaldo

Trener: Alex Ferguson


1 : 0

1
:
0


29 kwietnia 2008 godz. 20:45
Old Trafford
Sędzia: Fandel

Bramki:

-

Kartki:

Zambrotta, Deco, Yaya Toure - żółte

Skład:

Valdes - Abidal, Milito, Puyol, Zambrotta - Deco, Yaya Toure (89. Gudjohnsen), Xavi - Iniesta (61. Henry), Eto'o (72. Krkic), Messi

Trener: Frank Rijkaard



misza
Słaby Manchester wygrał 1:0 z jeszcze słabszą Barceloną i 21 maja zagra w finale Ligi Mistrzów ze zwycięzcą środowego meczu Liverpool - Chelsea. Gola na wagę awansu strzelił 34-letni Paul Scholes.
Jak Manchester wygrał - Relacja Z czuba

Gdy po kilkunastu minutach kibice przygotowywali się na równie monotonne widowisko jak w Barcelonie, Gianluca Zambrotta wyłożył piłkę pod nogi Paula Scholesa. 34-letni Anglik zrobił trzy kroki i kopnął z całej siły pod poprzeczkę bramki Victora Valdesa. Był to pierwszy strzał Manchesteru i jeden z dwóch celnych w całym meczu.

Na Old Trafford wybuchła euforia, bo Scholes zagrał tak jak chcieli kibice, którzy przed meczem ułożyli na trybunach napis "believe", czyli uwierzcie. Scholes uwierzył i uratował Czerwone Diabły. Diabły, który przez cały sezon spisywały się fantastycznie, ale w ostatnich dniach przegrały z Chelsea i dały się jej dogonić w tabeli, od tygodni nie zagrały dobrego spotkania. W dodatku w uznawanym za zbiór najbardziej utalentowanych piłkarzy na świecie najbardziej zawodzili młodzi, którzy mieli w tym sezonie posadzić na ławce Ryana Giggsa i Scholesa. Zawiedli i we wtorek, a MU do finału zaprowadzić musieli ci, którzy większość życia spędzili na treningach prowadzonych przez Aleksa Fergusona.

O tym, że Cristiano Ronaldo nie radzi sobie w meczach na wielkim europejskim poziomie, napisano już niemal prace magisterskie. W rewanżu z Barceloną Portugalczyk nie przeprowadził ani jednej udanej akcji, jego dryblingi łatwo przerywali obrońcy, nie oddał nawet strzału. Sprowadzony przed sezonem Nani po słabym meczu z Chelsea był jeszcze bardziej irytujący. Michael Carrick, który miał zastąpić w MU Roya Keane'a, w beztroski sposób tracił piłkę przed swoim polu karnym.

Pozbawiona Nemanji Vidica defensywa MU popełniała błędy, atak bez Wayne'a Rooneya nie funkcjonował w ogóle. Obu z rewanżu wyeliminowały kontuzje. Całą odpowiedzialność wzięli na siebie weterani. Rio Ferdinand łatał dziury w obronie, gol rozgrywającego setny mecz w LM Paula Scholesa był jego drugim w tym sezonie, pierwszym od sierpnia.

Świetnie grał też Park Ji Sung. Koreańczyk, którego przyjście na Old Trafford tłumaczono względami marketingowymi harował jak wół. We wtorek to wystarczyło, bo Barca grała jeszcze gorzej niż gospodarze.

Bardziej bojaźliwie, zachowawczo, bez pomysłu i wiary w sukces. Wydawało się, że jedynym pomysłem Katalończyków na grę w ofensywie było oddanie piłki Leo Messiemu. Argentyńczyk robił, co mógł, mijał po kilku rywali, podawał, ale sam awansu do finału zapewnić nie mógł.

Na wsparcie "starej" Barcelony liczyć nie mógł, bo albo pozbyto się ich po triumfie w LM dwa lata temu (van Bronckhorst, Edmilson, Van Bommel, Ludovic Giuly), albo są zupełnie bez formy. Deco stać było na strzał nad bramką, a Samuela Eto'o na uderzenie zablokowane. Kameruńczyk jest w Katalonii chwalony za fantastyczną średniej goli (16 w 22 meczach), ale zdobył je głównie w spotkaniach z Levante i innymi słabeuszami ligi hiszpańskiej. Spisujący się przez cały sezon lepiej od niego Bojan Krkić pojawił się na boisku dopiero na ostatni kwadrans. Thierry Henry ledwie kilka minut wcześniej. Barca więcej atakowała, strzelała, tak jak przed tygodniem częściej była przy piłce, ale nie miała ani jednej stuprocentowej okazji.

Słabemu Manchester udało się spełnić życzenia kibiców, którzy oprócz prośby o wiarę ułożyli na trybunach napis 68 i 99, czyli daty dwóch finałów Pucharu Europy, w których grał zespół z Old Trafford. Za każdym razem wygrywał. W takiej formie jak we wtorek na trzeci triumf nie ma jednak co liczyć.

Chelsea faworytem drugiego półfinału

poniedziałek, 28 kwietnia 2008

Urządził córce i dzieciom profesjonalne więzienie

tan
2008-04-28, ostatnia aktualizacja 2008-04-28 15:37

Wygląd piwnicy wskazuje, że Josef Fritzl profesjonalnie przygotowywał porwanie córki. Więzienie, w którym przetrzymywana była Elisabeth składało się z kilku ciasnych, pozbawionych okien pomieszczeń. Wejście do nich ukryte było za regałem i zabezpieczone kodem, który znał jedynie Josef.

Zobacz powiekszenie
Fot. HO REUTERS
Łazienka jaką zbudował w więzieniu swojej córki Josef Fritzl
Tak wyglądało domowe więzienie - zobacz zdjęcia



Trzy klitki i korytarz, z sufitem na wysokości 1,70 m - w takich warunkach spędziła 24 lata uwięziona w piwnicy przez ojca Elisabeth Friztl i trójka z siódemki ich dzieci. W regularnie rozbudowywanych, umeblowanych pomieszczeniach była łazienka i aneks kuchenny. Był tam również telewizor. - Wszystko jest bardzo wąskie, a wejście - bardzo małe. Trzeba się schylić. Żeby tam wejść - opisywał szef wydziału kryminalnego lokalnej policji Franz Polzer.

Żona Fritzla utrzymuje, że ani ona, ani wnuki przez nią adoptowane, nigdy nie schodzili do piwnicy.

Nie widzieli słońca

Dwóch synów - jeden pięcio, drugi osiemnastoletni, nigdy wcześniej nie opuściło piwnicy. Gdy ojciec ich uwolnił w sobotę po raz pierwszy w życiu zobaczyli światło słoneczne. Nigdy wcześniej nie wyszli z piwnicy - nie byli w szkole, nie byli u lekarza, nigdy z nikim nie rozmawiali. Przebadani dziś przez lekarzy okazują się być w zadziwiająco dobrym zdrowiu.

42-letnia dziś Elisabeth Friztl miała ze swym ojcem siedmioro dzieci, lecz jedno z nich zmarło niedługo po porodzie. Troje z nich - dwie dziewczynki i jeden chłopiec - mieszkało z Josefem i jego 69-letnią żoną Rosemarie, pozostała trójka - w piwnicy ze swoją matką.

Trójka dzieci, która wychowywała się z babcią i ojcem-dziadkiem, została podrzucona na progu domu w niemowlęctwie. Dzieci miały kartki napisane ręką Elisabeth, w których pisała, że nie ma warunków, by je wychować. Małżeństwo zeznało, że znaleźli dwie dziewczynki i chłopca na progu domu w latach 1993, 1994 i 1997. Bez problemów uzyskali zgodę na adopcję.


Gazety o skandalu w Austrii: Zbrodnia potwora

mt, PAP
2008-04-28, ostatnia aktualizacja 2008-04-28 19:07
Zobacz powiększenie
Sprawa Fritzla zdominowała pierwsze strony austriackich gazet

Austriacka opinia publiczna jest wstrząśnięta. "Zbrodnia potwora", "Najgorsza zbrodnia wszech czasów", "24 lata przetrzymywana w piwnicy" - wołają gazety wielkimi tytułami na pierwszych stronach i zastanawiają się, jak sąsiedzi Fritzla i przedstawiciele lokalnych władz mogli nie zauważyć, co działo się w tym "domu grozy".

Zobacz pierwsze strony austriackich gazet

"24 lata gwałcona w lochu. Nikt nie wiedział o tym horrorze" pisze "Salzburger Nachrichten". Na jej łamach rzecznik policja mówi, że to najobrzydliwszy przypadek kryminalny w historii Drugiej Republiki".

"Ciężki przypadek kazirodctwa w Dolnej Austrii" - pisze na pierwszej stronie "Der Standard". "Społeczność Amstetten powinna spalić się ze wstydu. (...) Sąsiedzi przymykali oko. Cały kraj musi zadać sobie pytanie, co jest z gruntu nie w porządku" - dodaje gazeta.

Przy okazji odkrycia wieloletniej gehenny Elizabeth Fritzl, media przypominają historię Nataschy Kampusch, która przez osiem lat była więziona w piwnicy przez porywacza na przedmieściach Wiednia. Udało jej się uciec w sierpniu 2006 roku.

Tak handlowano aneksem Macierewicza

Wtyki w komisji weryfikującej agentów?

DZIENNIK ustalił, że były szpieg oferuje sprzedaż tajnego raportu Macierewicza

Do DZIENNIKA zgłosił się emerytowany pułkownik tajnych służb wojskowych. Zaproponował, że sprzeda tajny aneks do raportu Macierewicza. Handlarzem był Aleksander Lichocki, szef wojskowego kontrwywiadu w ostatnich latach PRL. Powoływał się na znajomości w otoczeniu Antoniego Macierewicza.

czytaj dalej...
REKLAMA

Informacja o handlowaniu tajnym dokumentem przez tego samego oficera dotarła też do Janusza Zemkego, szefa komisji do spraw służb specjalnych.

Sprawa jest poważna. Bo jeśli Lichocki rzeczywiście ma dostęp do aneksu i nim handluje, to jest to przestępstwo i kompromitacja Macierewicza. Ale możliwa jest odwrotna sytuacja. Mówi o niej sam Macierewicz: "Lichocki to prowokator nasłany przez stare służby, który ma zniszczyć wiarygodność komisji weryfikacyjnej".

Pułkownik działa od dawna. "Chciał mi sprzedać pierwszy raport Macierewicza przed publikacją. Powiedział, co w nim jest na mój temat. Informacje się potem potwierdziły" - mówi DZIENNIKOWI znany przedsiębiorca.

DZIENNIK ustalił, że prokuratura prowadzi dwa śledztwa - w sprawie oferowania sprzedaży aneksu oraz obietnic pozytywnej weryfikacji w zamian za łapówkę. Nie wiemy jednak, czy dotyczą one Lichockiego.

Dwa miesiące temu pośrednik umówił spotkanie w jednym z centrów handlowych. Do kawiarni przyszedł Aleksander Lichocki, emerytowany pułkownik Wojskowej Służby Wewnętrznej, poprzedniczki WSI.

Oficer starał się pokazać, że jest świetnie poinformowany. Mówił o konflikcie między członkami komisji Macierewicza i chwalił się znajomościami w świecie dziennikarskim. Wymieniał ludzi, którzy rzekomo sprzedawali i kupowali aneks lub jego fragmenty.

W tym kontekście podawał nazwiska biznesmenów i ich PR-owców, dziennikarzy oraz członków komisji weryfikacyjnej. Lichocki twierdził, że czytał aneks do raportu o WSI. Powoływał się przy tym, bez podawania nazwiska, na dobrego znajomego w najbliższym otoczeniu Macierewicza. W końcu pułkownik zaoferował, że jest w stanie załatwić i sprzedać nam dokument. "Potrzebuję tydzień, półtora" - obiecywał.

Opowieści Lichockiego wyglądały dosyć fantastycznie. Okazało się jednak, że pułkownik był w służbach wpływową postacią. Przeszkolony w Moskwie, kierował Zarządem I WSW, czyli kontrwywiadem. Oznacza to, że miał wiedzę o wszystkich ludziach, w tym politykach inwigilowanych przez te służby. Oficjalnie skończył karierę wojskową w 1991 r. Ale już w wolnej Polsce brał udział w interesach prowadzonych przez ludzi tajnych służb PRL.

Po dziesięciu dniach doszło do kolejnego spotkania. "Był przeciek" - oznajmił na wstępie pułkownik. Twierdził, że do Antoniego Macierewicza dotarły informacje, że któryś z członków komisji handluje raportem. "W tej sytuacji będzie ciężko załatwić ten dokument" - stwierdził. Uznaliśmy to za wykręt i odłożyliśmy sprawę aneksu na półkę.

Przyglądaliśmy się jednak osobie Lichockiego. Znaleźliśmy jednego z bohaterów pierwszego raportu Macierewicza, do którego dotarł Lichocki. "Zgłosił się do mnie jeszcze przed publikacją raportu. Proponował kupno dokumentu. Żeby się uwiarygodnić, opowiadał, co w nim będzie na mój temat. Nie skorzystałem z oferty, ale po opublikowaniu raportu okazało się, że Lichocki miał prawdziwe informacje z tajnego dokumentu".

Historia nieoczekiwanie wróciła do nas dwa tygodnie temu. Szef komisji ds. służb specjalnych Janusz Zemke opowiedział nam, że dostał sygnał o handlu aneksem. "W lipcu ub.r. przyszedł do mnie pewien przedsiębiorca spoza Warszawy, który chciał się poradzić. Powiedział, że ktoś oferuje mu kupno fragmentów aneksu, w którym jest wymieniony" - mówi polityk SLD. Zemke poradził przedsiębiorcy, żeby w żadnym wypadku nie wchodził w "śmierdzącą transakcję".

Jak ustalił DZIENNIK, za propozycją dla biznesmena stał nasz znajomy z centrum handlowego Aleksander Lichocki. Zostawił nawet numer swojej komórki. Lichocki miał się tym razem chwalić trzema znajomymi w otoczeniu Macierewicza.

Pułkownik miał oferować przedsiębiorcy wykreślenie jego nazwiska z aneksu - w lipcu trwały jeszcze nad nim prace. Według naszych rozmówców proponował też kupno całości lub fragmentów dokumentu. Cena - 250 tys. zł za całość. Na dowód swoich możliwości pułkownik miał pokazać kilka stron z aneksu. Dotyczyły one m.in. jednej z prywatyzacji. Biznesmen zapamiętał, że widział strony o numerach 153 i 157.

Mając te informacje, postanowiliśmy odbyć zasadniczą rozmowę z Lichockim. Do spotkania doszło w ostatni czwartek. "Wiemy, że oferował pan aneks jednemu z biznesmenów. W co pan gra? Jest pan prowokatorem?" - spytaliśmy.

Pułkownik był wyraźnie przestraszony. "Biznesmen mówicie? Chodzi o Heńka Grobelnego, kumpla Janusza Zemkego z Bydgoszczy. Znamy się z Agencji Mienia Wojskowego. Jestem wrabiany" - tłumaczył. Wersja Lichockiego jest taka: we wrześniu 2007 Zemke wysyła do niego Grobelnego, Grobelny prowokuje rozmowę o aneksie i ją nagrywa, taśmę ma przekazać dziennikarzom.

Ale co jest na tej taśmie? Proponował pan Grobelnemu aneks?
- Nie, tylko na odczepnego powiedziałem mu, że to będzie kosztowało duże pieniądze!

Co na to Grobelny?
- Lichockiego widziałem ostatnio 2 - 3 lata temu. O aneksie nie rozmawiałem z nim nigdy.

Co na to Zemke?
- To jakieś bzdury! Nic nie wiem o rozmowach Grobelnego z Lichockim na temat aneksu. Zapewniam, że człowiek, który przyszedł do mnie w lipcu po poradę to nie był Grobelny.

Zagadka robiła się coraz ciekawsza. Komu jeszcze Lichocki oferował aneks? Czy miał do niego dostęp? Czy chciał zarobić dla siebie? Czy też działa na czyjeś zlecenie?

Postanowiliśmy spytać jego starych znajomych ze służb wojskowych. W czwartek wieczorem spotkaliśmy się z kilkoma wysokimi rangą oficerami byłych WSI w jednej z warszawskich restauracji.

- Ktoś oferuje aneks do raportu.
- Ktoś od Macierewicza?
- Nie, chyba ktoś od was, sądząc po życiorysie.
- A, chodzi wam o Aleksandra Lichockiego! Ale on nie jest od nas.
- A od kogo?

Tu oficerowie WSI przedstawili swoją teorię na temat działalności Lichockiego: "Pułkownik ma dojścia do ludzi Macierewicza. Jest zakolegowany z Leszkiem Pietrzakiem, historykiem IPN z Lublina, członkiem Komisji Weryfikacyjnej. Lichocki organizował Pietrzakowi spotkania z oficerami WSI. Pietrzak proponował im pozytywną weryfikację. Motyw miał być finansowy. Weryfikator ma dziecko za granicą, potrzebuje pieniędzy na jego naukę. Spytajcie Lichockiego o spotkanie w knajpie w pobliżu placu Zamkowego".

W piątek poszliśmy jeszcze raz do Lichockiego.
- Zna pan Leszka Pietrzaka?
- Leszka? Nie wiem, kto to jest. Znam tylko Sławka Pietrzaka spod Płocka.
- Chodzi o Leszka Pietrzaka z komisji weryfikacyjnej. Umawiał pan z nim oficerów WSI, żeby załatwić pozytywną weryfikację.
- Oficerskie słowo honoru, że nie! - zapewnia, ale po kolejnym pytaniu zaczyna się wahać. - No może kiedyś przypadkiem spotkałem się z Pietrzakiem, ale nie wiedziałem, że to on!

Sam Leszek Pietrzak w spokojnej i rzeczowej rozmowie wszystkiemu zaprzecza.
- W życiu nie spotkałem się z Lichockim. Znam jego nazwisko, bo jestem historykiem, a on był wysokim rangą oficerem WSW. Nie brałem udziału w żadnych spotkaniach przy placu Zamkowym z oficerami WSI.
- O co więc chodzi?
- To jedna z wielu prowokacji wymierzonych w komisję. Chodzi o to, by nas skompromitować.
- A dziecko za granicą pan ma?
- Moje dziecko mieszka w Polsce.

Dla kogo więc pracuje Lichocki? Środowisko WSI utrzymuje, że ma wpływy w otoczeniu Macierewicza i dostęp do tajnych dokumentów.

Ludzie Macierewicza mówią, że jest prowokatorem wysłanym przez WSI. Były szef SKW stwierdził nawet publicznie, że "Aleksander L.", czyli Lichocki, należy do grupy byłych oficerów wojskowych służb, którzy infiltrują i rozpracowują komisję weryfikacyjną.

Najtrudniej uwierzyć w wersję samego Lichockiego, który zaczyna plątać się w swojej opowieści. Z upływem czasu coraz mniej wie i coraz mniej pamięta. W ostatniej rozmowie utrzymywał, że jest zwykłym emerytem, który nigdy nie widział raportu i aneksu: "Wszystko, co o tym wiem, usłyszałem na mieście!"

Stępień: Czasami trzeba spokoju i refleksji

Rozmawiała Janina Paradowska
2008-04-28, ostatnia aktualizacja 2008-04-28 12:25

- Są sprawy w których do konkluzji dochodzi się łatwo. Ale są takie nad którymi sędziowie Trybunału pracują po kilka kilkanaście miesięcy. Nie w każdej sprawie trzeba jednakowo się spieszyć - powiedział Jerzy Stępień w "Poranku Radia TOK FM"

Zobacz powiekszenie
fot. Jerzy Stępień
Janina Paradowska: W ubiegłym tygodniu byliśmy świadkami ważnego orzeczenia Trybunału w sprawie granic krytyki lekarskiej. Lekarza przez lekarza, kodeksu etyki lekarskiej. Jakie racje musiał tutaj wyważyć Trybunał?

Jerzy Stępień: Po pierwsze musiał odpowiedzieć na pytanie, czy Kodeks Etyki lekarskiej podlega badaniu przez Trybunał Konstytucyjny. Bo on w dużej mierze zawiera także normy o charakterze moralnym, a Trybunał, jak i sądy nie powinny się zajmować normami moralnymi. Ale sędziowie potrafili wskazać, że w tym akurat przypadku chodziło o normę prawną, która miała zakotwiczenie w ustawie o zawodzie lekarza i w związku z tym mogła być badana przez Trybunał. Jakie racje? Przede wszystkim wydaje mi się, że dotychczasowe brzmienie tego przepisu, który zakazywał dyskredytowania, krytykowania właściwie innych lekarzy miał przede wszystkim na uwadze dobro samych lekarzy.

Janina Paradowska: Czyli korporacji, tak?

Jerzy Stępień: Tak, lekarzy, po prostu to już jest jakiś anachronizm dzisiaj, prawda?

Janina Paradowska: Brudy pierzemy we własnym domu, tak?

Jerzy Stępień: Właśnie. Powinno w każdym przypadku zwyciężać dobro pacjenta. Oczywiście można się zgodzić z takim rozumowaniem, że miałby pacjent, jakiś komfort raczej, gdyby lekarze się przy nim nie kłócili, prawda? Ale jeśli w ostateczności wszystkie błędy lekarskie miałyby być schowane, ukryte pod płaszczykiem pięknego pojęcia dobro wspólne, prawda, solidarność zawodowa, było by to ze szkodą dla pacjenta. Zwyciężyło dobro pacjenta, a jednocześnie prawo do uzasadnionej, prawdziwej krytyki.

Janina Paradowska: I sądzi pan, że praktycznym wymiarem tego orzeczenia, będzie to, że lekarze nabiorą większej odwagi? W szpitalach jest układ hierarchiczny. Tam jednak jest możliwość różnego rodzaju nacisków, blokowania awansów... Czy pan sądzi, że ten klimat się może zmienić.

Jerzy Stępień: On może się trochę zmienić. Ale ostatnio byłem bardzo zbulwersowany faktem, jeden z moich współpracowników był u lekarza ze z swoim chorym dzieckiem i czekał dość długo, choć był zapisany, a nie był przyjęty w jednym z bardzo znanych warszawskich szpitali. Okazało się, że pani doktor powiedziała, że nie ma dla niego czasu. I powiedziała: ja jestem tutaj doktorem. On powiedział: ja też jestem doktorem, tylko dodał prawa, ale ta pani nie usłyszała "prawa" i powiedziała: no szkoda, że pan od razu nie powiedział, że pan jest doktorem, to dostałby pan różową karteczkę i byłby pan przyjęty poza kolejnością. Więc to są rzeczy zupełnie nieprawdopodobne, korporacjonizm w takiej czystej postaci. Kiedy naprawdę nos jest po to, żeby służyć tabakierce.

Janina Paradowska: W najbliższym czasie jakie sprawy Trybunał będzie rozpatrywał?

Jerzy Stępień: Przede wszystkim będziemy się teraz zajmowali sporem kompetencyjnym pomiędzy Krajową Radą Sądownictwa, a Prezydentem. Jak wiadomo kilka miesięcy temu Prezydent odmówił powołania dziewięciu sędziów i Krajowa Rada Sądownictwa zwróciła się do Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego z wnioskiem o wniesienie w trybie sporu kompetencyjnego tej sprawy przed Trybunał, żeby ostatecznie to wyjaśnić. To jest bardzo skomplikowana trudna sprawa, ale bardzo ważna dla funkcjonowania władzy sądowniczej.

Janina Paradowska: No i też znaczenia władzy prezydenta, czy ona jest większa, niż by się wydawało...

Jerzy Stępień: Pokazanie, gdzie jest granica. W ogóle w tym roku i w zeszłym mieliśmy bardzo dużo spraw dotyczących organizacji wymiaru sprawiedliwości, bo to jedna z najważniejszych władz w państwie, można chyba nawet powiedzieć, że najważniejsza w demokratycznym państwie w takim wymiarze w jakim ono funkcjonuje, ponieważ sądy rozstrzygają także spory pomiędzy władzą, a obywatelem, więc one muszą być rzeczywiście wyjątkowo dobrze zorganizowane, dobrze osadzone w ustrojowym porządku państwa i przede wszystkim powinny być tam właściwi ludzie. Zaczęliśmy to czyszczenie niejako od sprawy asesorów.

Janina Paradowska: Tak, ale tutaj ciężko idzie, czytam i widzę, że uregulowanie kwestii asesorów okazuje trudniejsze niż się wydawało, a państwo daliście, jeśli dobrze widzę półtora roku, tak?

Jerzy Stępień: Daliśmy półtora roku, ten termin jest w przyszłym roku w maju, bodaj na początku maja, to jeszcze trochę czasu, ale najsmutniejsze jest to, ostatnio brałem udział w kilku konferencjach poświęconych tej problematyce i w Krajowej Radzie Sądownictwa zebrała się konferencja katedr prawa konstytucyjnego ze wszystkich uniwersytetów i nie widać wyraźnie jakiejś jasnej koncepcji, jak powinna wyglądać kariera sędziowska. Więc tutaj czeka nas wszystkich, mówię o odpowiedzialnych za ustrój państwa, za jego funkcjonowanie, bardzo ważna dyskusja, bardzo ważne decyzje, które szybko powinny zapaść i powinny być szybko wdrożone.

Janina Paradowska: Ja miałam takie wrażenie, że pan minister sprawiedliwości miał pewien pomysł na model kariery prawniczej.

Jerzy Stępień: Niby wszyscy się zgadzają, że stanowisko sędziego, czy urząd sędziego powinna być koroną zawodów, ale największy problem w tym, w jaki sposób ta korona powinna być nasadzana. Nie nasadzana drogimi kamieniami, tylko jak się ma znaleźć na tej głowie prawnika i to jest dość skomplikowane. Ale chciałem też powiedzieć o ważnej sprawie, która też jest w tej chwili na wokandzie, w tej chwili jeszcze na etapie narad, ale mam nadzieję, że niebawem to rozstrzygniemy. To kwestia prawa spółdzielczego. To jest bardzo poważny spór. Jakoś to prawo spółdzielcze nie ma szczęścia, po przemianach 1989 roku ciągle są tylko jakieś cząstkowe zmiany, zaciera się jakaś wizja ogólna, będziemy próbowali tu coś naprawiać.

Janina Paradowska: Ale w jakiej sferze będziecie próbowali coś naprawiać, bo ja przyznam, że już nie pamiętam.

Jerzy Stępień: Działamy w granicach, w jakich ta ustawa została zaskarżona. Tam chodzi o kwestie podziału spółdzielni, obsadę rad nadzorczych, sposób wyłaniania władz, to dla ruchu spółdzielczego są bardzo ważne rzeczy. W Trybunale leży sprawa, nie wiem, kiedy ją rozpoznamy...

Janina Paradowska: Ja jeszcze przypomnę, że leży służba cywilna.

Jerzy Stępień: Nie, nie leży. Ona nie została ponownie zaskarżona i moim zdaniem bardzo dobrze.

Janina Paradowska: To mnie pan zaskoczył, a dlaczego dobrze?

Jerzy Stępień: Dlatego, że w tego rodzaju sprawach lepiej, żeby parlament sam działał z własnej inicjatywy, natomiast dobrze by było, żeby ten sprawy zostały rozstrzygnięte jak najszybciej

Janina Paradowska: Ale leżą sprawy dotyczące likwidacji WSI, a tutaj ciągle skandal za skandalem. I one zostały wniesione ponownie?

Jerzy Stępień: Tak, zostały wniesione ponownie, nie chciałbym tutaj zrzucać winy na kolegów, ale dopiero niedawno zostały do nas wniesione stanowiska prokuratora generalnego, a w tej chwili będziemy już to rozpoznawali, mam nadzieję, że do końca czerwca te zmiany zostaną rozpoznane.

Janina Paradowska: To jest ważne, bo u prezydenta leży ten aneks, a ta ustawa, na podstawie której prezydent publikuje aneks też jest zaskarżona.

Jerzy Stępień: Tak, zdaje mi się, że pan prezydent chyba będzie czekał na rozstrzygnięcie Trybunału, żeby nie było już żadnych wątpliwości.

Janina Paradowska: A jak długo będzie czekał? Pan kiedyś mówił mi, że w tych kwestiach, które dotyczą prezydenta Polski to jest sześć miesięcy. Czy to dotyczyło spraw wnoszonych przez prezydenta.

Jerzy Stępień: Tak. Ale to nie jest sprawa wniesiona przez prezydenta. Natomiast będziemy starali jak najszybciej rozwiązać tę sprawę. W ogóle ostatnio tempo prac przed Trybunałem jest intensywne.

Janina Paradowska: Nowi już się poduczyli, tak?

Jerzy Stępień: Tak, tak. To trwało jakiś czas, ale takie wdrożenie do pracy jest naturalne, szczególnie, kiedy znaczna część zespołu jest wymieniona, w tym przypadku chodziło o sześciu sędziów.

Janina Paradowska: A powiedział pan, że chciał pan jeszcze o czymś powiedzieć?

Jerzy Stępień: O sprawie wniesionej przez rzecznika, który twierdzi, że określenie w ustawie, że kobieta nabywa prawo do emerytury po 60 latach jest dyskryminujące ją. I to jest sprawa dotycząca już wszystkich niemal kobiet, z pewnymi wyjątkami tych, które są objęte jakimiś szczególnymi pragmatykami służbowymi. To jest niezwykle ważna sprawa.

Janina Paradowska: To jest rzeczywiście ważna sprawa. Kiedy się możemy doczekać werdyktu.

Jerzy Stępień: Chciałbym, żeby sprawa została rozpoznana jeszcze w czasie mojej kadencji, to znaczy przed 25 czerwca, ale nie wiem, czy to będzie możliwe.

Janina Paradowska: To znaczy, czy wiemy już, kto może zostać pana następcą?

Jerzy Stępień: Wiemy. Albo będzie to obecny wiceprezes Janusz Niemcewicz albo pan sędzia Bogdan Zdziennicki.

Janina Paradowska: To znaczy te kandydatura zostały zgłoszone?

Jerzy Stępień: Zostały zgłoszone do prezydenta pod koniec lutego jeszcze.

Janina Paradowska: Żadnych sygnałów, o kim myśli pan prezydent?

Jerzy Stępień: Nie, żadnych, to jest sprawa absolutnie leżąca w gestii pana prezydenta i żadnych sygnałów nie ma.

Janina Paradowska: Wspomniał pan o rzeczniku. Obraził się pan, także Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego Lech Gardocki na rzecznika. Nie chcecie wziąć udziału w uroczystościach dwudziestolecia powołania urzędu, zapewniam, że to będą ogromne uroczystości zważywszy na rozmach z jakim rzecznik organizuje takie imprezy.

Jerzy Stępień: Zdecydowałem się nie brać w nich udziału, pan doktor Janusz Kochanowski jest człowiekiem bardzo aktywny, działa na wielu polach, wypowiada się w związku z tym na każdy niemal możliwy temat i miał nieszczęście w gazecie "Fakt" powiedzieć parę krytycznych uwag na sędziów Trybunału Konstytucyjnego, mieć do nich pretensje, że nie wyłączyli się z ustawy lustracyjnej, w sytuacji, kiedy wniosek jego w tej sprawie został przez Trybunał rozstrzygnięty. Była to taka polemika z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego w tej sprawie i ponieważ forma była także niestosowna...

Janina Paradowska: Ale rzecznik nigdy nie ukrywał, że ma prolustracyjne nastawienie, on zawsze chciał lustrować.

Jerzy Stępień: Tak, ale poparł wniosek zgłoszony przez przedstawiciela sejmu, myśmy ten wniosek rozstrzygnęli sprawa powinna być w tym momencie zakończona. Braliśmy wszystkie aspekty pod uwagę, natomiast powrót do tej kwestii właśnie w nieeleganckiej formie sprawił, że postanowiłem nie uczestniczyć w tych obradach.

Janina Paradowska: A może poczuł się pan dotknięty opinią o waszym orzeczenie w sprawie lustracji. Pan rzecznik Kochanowski uważa, że jest orzeczenie obarczone tyloma błędami...

Jerzy Stępień: Piastuni wszystkich organów państwa, wszystkich stanowisk w państwie powinni działać w oparciu o przepisy prawa i powinni powstrzymać się od działał, które nie są mocowane w prawie. Krytyka prawomocnych nie podlegających dalszemu zaskarżeniu orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego nie znajduje oparcia w prawie i to wszyscy powinni wiedzieć.

Janina Paradowska: Ale rzecznik uważał, że jego wniosek był lepszy, a państwo nie rozpatrzyliście go i on jest nierozpatrzony.

Jerzy Stępień: On jest rozpatrzony, ponieważ został skonsumowany prawie w całości przez orzeczenie lustracyjne i został tam jeszcze jeden przepis, który zostanie niebawem rozstrzygnięty.

Janina Paradowska: Ale który przepis?

Jerzy Stępień: To nie chodzi o szkalowanie narodu polskiego, bo to jest jeszcze inna sprawa.

Janina Paradowska: Ano właśnie, bo ta sprawa też ciągle jest nierozstrzygnięta.

Jerzy Stępień: To prawda, jeszcze ciągle jest w naradach, muszę powiedzieć tak: są sprawy w których do konkluzji dochodzi się łatwo. Ale są takie nad którymi sędziowie pracują po kilka kilkanaście miesięcy. Pamiętam jak przyszedłem do Trybunału Konstytucyjnego to taką bardzo konfliktową sprawą budzącą wiele oporów pomiędzy sędziami była sprawa dziedziczenia gospodarstw rolnych. Odbyliśmy w tej sprawie kilkanaście narad zanim dojrzeliśmy wszyscy do wydania orzeczenia, notabene bez zdań odrębnych, bardzo dobrze przyjęty przez świat zarówno prawników, jak i chyba przez społeczeństwo. Także nie w każdej sprawie trzeba jednakowo się spieszyć. Czasami trzeba spokoju i refleksji. I myślę, że w tej sprawie to powinno mieć miejsce, tym bardziej, że w gruncie rzeczy w praktyce życia publicznego niewielkie to ma znaczenie w tej chwili, prawda?

Janina Paradowska: Ostatnio to mieliśmy przy okazji książki Jana Tomasza Grossa, tutaj prokuratura wycofała się dosyć szybko, choć początkowo wszczęła śledztwo. Pana kadencja kończy się...

Jerzy Stępień: 25 czerwca tego roku, po dziewięciu latach warto pomyśleć już o czymś innym.

Janina Paradowska: Żal?

Jerzy Stępień: Żal nie, bo to jest fascynująca praca i co tu dużo mówić to jest...

Janina Paradowska: Ale czy żal odchodzić?

Jerzy Stępień: Czy żal odchodzić? Nie. Czuję się wystarczająco zmęczony, aby przekazać pałeczkę innym, którzy będą mieli więcej świeżych pomysłów, więcej energii, tak powinno być.

Janina Paradowska: I przypominamy, że może to być albo pan sędzia Niemcewicz albo pan sędzia Bogdan Zdziennicki. Dwie bardzo ciekawe kandydatury, ciekawe, co zrobi pan prezydent. Dziękuję bardzo, mam nadzieję, że to nie ostatni poranek, w którym się spotykamy, mimo, że kadencja się kończy, nie porozmawialiśmy o Konstytucji 3 maja, to za tydzień dopiero, zawsze urządzacie uroczyste obchody w tym dniu.

Jerzy Stępień: A, o tym powiedzmy. W tym roku zaprosiłem dwóch wybitnych historyków: amerykańskiego i niemieckiego po to, żeby nasze elity usłyszały w jaki sposób nie tylko Konstytucja Trzeciego Maja, ale w ogóle elity ustrojowe wpływały na to, co się działo na zachodzie przynajmniej od XVIII wieku.

Źródło: TOK FM