poniedziałek, 19 maja 2008

Birmańska apokalipsa

Grzegorz Stern, Rangun
2008-05-19, ostatnia aktualizacja 2008-05-18 20:33

Zobacz powiększenie
Stojące w kolejce po jedzenie dzieci zasłaniają się przed deszczem miskami, Delta Irawadi, miasto Labutta, 15.05.2008
Fot. AP

Mieszkańcy Rangunu ostrzegają, by nie kupować świeżych ryb, jak mówią, w ich trzewiach znaleziono ludzkie palce

GALERIA ZDJĘĆ

Pomóż Birmie! - apel



Daw Aye, prawniczka z Rangunu, pakuje do auta kartony wody mineralnej, konserwy, pieczywo, słodycze i mleko sojowe. Podróż Aye w rejon klęski, gdzie z powodu katastrofalnie prowadzonej akcji ratunkowej setki tysięcy ludzi są bez dachu nad głową i żywności, skończyła się na rogatkach. -Zatrzymała mnie policja. Powiedzieli, że armia sama potrafi zadbać o potrzebujących - mówi przez zaciśnięte zęby.

W rejon klęski w delcie Irawadi, którą rządząca Birmą junta zamknęła dla cudzoziemców, zmierzają podobno ciężarówki z darami. Tak piszą rządowe gazety. Z relacji wieśniaków, którzy przeżyli cyklon, wynika, że pomoc jest marginalna lub nie ma jej wcale.

-Przetrwali ludzie w średnim wieku. Dziesiątki tysięcy dzieci i starców nie potrafiło utrzymać się na wodzie czy uczepić czubków palm. Utonęli -mówi z Labutty przez telefon San San. Dwa razy podczas tej rozmowy wybucha płaczem.

Labutta, miasteczko, gdzie San San koczuje, było w oku cyklonu. Leży wyżej od zalanych sąsiednich wsi, więc ściągnęły tu tysiące uchodźców. San San prowadziła na wyspie Pyinzalu firmę połowu krewetek. Z 4 tys. 300 mieszkańców ocalało tam 280. W jej rodzinie zginęły 52 osoby, w tym brat z żoną i sześciorgiem dzieci. Z 200 rybaków, którzy dla niej łowili, ocalało 11.

San widziała setki spuchniętych trupów unoszących się na wodzie. -Po tygodniu pojawiła się pomoc rządowa - szepcze do słuchawki. - Codziennie stoimy w deszczu w kolejce po ćwierć kilo ryżu. Pijemy deszczówkę, ale nie mamy jej gdzie przegotować. W miasteczku postawiono trzydzieści namiotów. Rozdano trochę koców, ale nie mamy moskitier. Tysiące ludzi koczują pod gołym niebem, są przypadki dyzenterii, malarii i cholery.

W Labutta są dziesiątki ludzi sparaliżowanych po wylewach krwi do mózgu. Twierdzą, że w nocy nawiedzają ich duchy zmarłych. Setki są w szoku, od dwóch tygodni tylko tępo patrzą przed siebie. Wielu nie ma dachu nad głową, brakuje mat do spania, koców, prądu, środków czystości.

Ma Lwin o siwych, przetłuszczonych włosach przybyła do Rangunu z Hlaing Thar Yar. Opowiada, jak w zrujnowanym miasteczku wylądował wojskowy helikopter. Wyniesiono namioty i trzy z nich rozbito. Kazano wieśniakom z uśmiechem oglądać dary. Scenę sfilmowano i sfotografowano, a po kwadransie namioty spakowano do śmigłowca. Wojskowi zmusili jeszcze wieśniaków do machania do kamery na pożegnanie.

W Rangunie na bazarach pojawiły się dary z międzynarodowej pomocy. Taksówkarz U Win Maung pokazuje moskitierę w zielonkawym pokrowcu z amerykańską metką. Mówi się - nie sposób tego potwierdzić - że część pomocy ląduje w rękach junty.

- Kataklizm dotknął bezpośrednio 2 mln ludzi. Oceniamy, że liczba ofiar śmiertelnych może sięgnąć 200 tys. W rejonie klęski potrzeba 375 ton żywności każdego dnia - mówi mi przedstawiciel oddziału zachodniej organizacji pomocowej. -Studnie i stawy, źródła pitnej wody, zalała słona woda morska.

W Yeokekan, podmiejskim klasztorze, gdzie Aye, prawniczka z Rangunu, rozdaje jedzenie i mleko, schroniły się setki uchodźców. Jej auto otaczają kobiety z niemowlętami. Dzieci, bose i brudne, płacząc i przepychając się, wyrywają sobie z rąk plastikowe torebki.

40-letnia Ma Nwe koczuje w Yeokekan z mężem i piątką dzieci. -Po przejściu cyklonu z nowego domu została bezużyteczna sterta bambusa -mówi Ma Nwe, poprawiając śpiące w hamaku 17-dniowe niemowlę. Na pytanie o imię chłopca uśmiecha się zakłopotana. Nie stać jej na wyprawienie kinmontup, uroczystości, w trakcie której mnisi nadają imię dziecku. -Tyle się ostatnio wydarzyło - szepcze.

Pomóż Birmie! - apel



Źródło: Gazeta Wyborcza

Brak komentarzy: