poniedziałek, 24 czerwca 2013

Dlaczego banki nie wierzą elektronicznym księgom wieczystym?


Maciej Samcik
 
24.06.2013 , aktualizacja: 24.06.2013 15:27
A A A Drukuj
Księgę wieczystą można przyrównać do... aktu urodzenia. Znajdziemy w niej wszystkie niezbędne informacje o kupowanej bądź sprzedawanej nieruchomości

Księgę wieczystą można przyrównać do... aktu urodzenia. Znajdziemy w niej wszystkie niezbędne informacje o kupowanej bądź sprzedawanej nieruchomości (Rys. Małgorzata Ślińska)

Dlaczego banki nie korzystają z elektronicznego rejestru ksiąg wieczystych prowadzonego przez sąd, tylko każą sobie dostarczyć papierowy kwitek, którego uzyskanie kosztuje klienta czas i pieniądze?
Wypis z księgi wieczystej jest dla każdego banku dowodem, że udzielony kredyt mieszkaniowy został właściwie zabezpieczony. Tyle że księgi wieczyste są dziś zinformatyzowane - żeby do nich zajrzeć, nie trzeba iść do sądu, wystarczy wejść na stronę www.ekw.ms.gov.pl. Już nawet notariusze do przygotowania aktu kupna lub sprzedaży nieruchomości zaglądają do bazy internetowej Ministerstwa Sprawiedliwości. A bankowcy? Niektóre banki wciąż domagają się papierowych wypisów z ksiąg wieczystych.

Ceną jest strata czasu klienta, a także kilkadziesiąt złotych, które musi on zapłacić za dokument z pieczątką sądową. Taki sam, który bankowiec mógłby wydrukować z bazy online. Poza tym korzystanie wyłącznie z bazy komputerowej byłoby dla banku bezpieczniejsze niż żądanie od klienta, by przyniósł podstemplowany papierek. Ten teoretycznie można sfałszować, a zawarte w nim dane mogą być nieaktualne (przynajmniej w chwili dostarczenia go do banku).

Czytaj też: Kłopotliwy wpis hipoteki. Tracimy czas i pieniądze

Czytaj też: Ubezpieczenie pomostowe kredytu hipotecznego przeżytkiem? Jeden bank już je zniósł!

Czytelniczka blogu "Subiektywnie o finansach", pani Aleksandra, zwraca uwagę na nielogiczność oporów bankowców przed elektronicznymi wyciągami. "Gdy przedstawiłam w imieniu klienta elektroniczny wydruk z zaznaczoną godziną wygenerowania, w banku zasłaniali się wytycznymi centrali i nie chcieli przyjąć dokumentów! Na pytanie, jaką wagę będzie miał dokument sporządzony dwa miesiące temu - bo ważność odpisu to trzy miesiące - ale z pieczątką, a jaką będzie miał ten sprzed godziny pobrany przez bank online, odpowiedzieli, że dla nich tylko papier jest ważny".

Również pan Konrad przedstawia historię, w której księga elektroniczna okazała się znacznie bardziej aktualnym nośnikiem informacji niż tradycyjny wypis. "Wypis z ksiąg związany z prawem własności pewnych mieszkań otrzymałem 9 września. A 20 września kupowałem te mieszkania. Notariusz oczywiście dostał odpis z 9 września, ale okazuje się, że... to nie wystarczyło. Po 20 września pani z banku zadzwoniła do mnie i zawiadomiła, że w księdze wieczystej mieszkania "wisi" hipoteka przymusowa. Okazało się, że poprzedni właściciel wisiał ZUS-owi niemałe pieniądze. Wpis hipoteki przymusowej pojawił się na wniosek ZUS-u... 15 września".

Czytaj też: Bank ubezpieczył klienta, a ubezpieczyciel nie chce wypłacić pieniędzy. Co robić?

Czytaj też: Oddaj prawo do mieszkania, a dostaniesz rentę do końca życia. Prześwietliłem ten biznes i...

Czas na wyjaśnienie tajemnicy korzystania przez jedne banki i niekorzystania przez inne z elektronicznych ksiąg wieczystych. Pan Łukasz, który jest radcą prawnym w jednym z banków notowanych na GPW, wyjaśnia, dlaczego jedne banki honorują odpis z eKW, a niektóre wymagają odpisów papierowych. "Wszystko rozbija się o to, że bank powinien mieć pewność, że wpis hipoteki na jego rzecz jest prawomocny. O ile na etapie analizy wniosku kredytowego banki nie mają problemu z korzystaniem z eKW, o tyle już po wpisie hipoteki bank musi mieć pewność, że wpis jest prawomocny. Z tym jest, niestety, problem, bo o tym, czy wpis hipoteki się uprawomocnił (to znaczy: czy właściciel nieruchomości mógłby go jeszcze zaskarżyć, czy nie ma już takiej opcji), wie tylko sąd. Sąd wie też, od kiedy liczy się termin wniesienia zażalenia lub skargi" - pisze pan Łukasz.

Informacji o tym, czy wpis hipoteki jest prawomocny, nie ma ani w papierowym odpisie, ani w elektronicznym. Dlaczego więc niektórym bankom zależy na tym, żeby mieć w ręku papier? "Część banków (tych liberalnych) wychodzi z założenia, że zaskarżenia wpisów hipotek są na tyle rzadkie (mnie zdarzyło się to raz na osiem lat), że po tym jak bank dostanie z sądu papierowe zawiadomienie o wpisie hipoteki, wystarczy by pracownik banku po upływie 30-45 dni od otrzymania zawiadomienia z sądu zajrzał do elektronicznych ksiąg wieczystych. Jeśli nie znajdzie tam żadnej podejrzanej wzmianki (która może dotyczyć np. złożonej skargi albo zażalenia na wpis), to zmienia status ekspozycji kredytowej na zabezpieczoną. Banki bardziej konserwatywne chcą mieć papierowy odpis przyniesiony przez klienta, bo wychodzą z założenia, że skoro klient sam dostarczył dokument, to znaczy, że wie o hipotece i jej nie zaskarżył. Proszę zwrócić uwagę, że banki wymagają tego odpisu nie bezpośrednio po wpisie, ale na ogół po upływie pewnego czasu".

Czytaj też: Płaciłeś wyższą marżę kredytu? Zażądaj zwrotu składek!

A więc, jak pisze pan Łukasz, tu nie chodzi o papier lub brak papieru, ale o to, że klient sam przychodzi i potwierdza całym swym jestestwem, że nie ma nic przeciwko wpisowi hipoteki na rzecz banku. Sprytne. "Problem zapewne by nie istniał, gdyby w eKW była widoczna wzmianka o tym, czy wpis się uprawomocnił, czy też nie. Ale do tego konieczna byłaby zmiana kilku rozporządzeń, a ktoś w wydziale wieczysto-księgowym musiałby wprowadzać taką informację do systemu informatycznego" - kończy swój wywód pan Łukasz. I wszystko jasne.

Wdrożono za ciężkie pieniądze system elektronicznych ksiąg wieczystych, który w zasadzie jest felerny. Co bankowi po wiedzy, że w danej księdze wieczystej jest jakiś wpis hipoteki, skoro nie może mieć absolutnej pewności, że ów wpis jest prawomocny? I z powodu tej małej luki, czyli braku informacji o prawomocności wpisu w wydrukach z eKW, banki każą klientom przynosić w zębach papierowe wypisy. Nie dlatego, że tak lubią papier.


Read more: http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,14156428,Dlaczego_banki_nie_wierza_elektronicznym_ksiegom_wieczystym_.html#BoxBizTxt#ixzz2X9augXh4

czwartek, 20 czerwca 2013

Anioł stróż z Wołomina


wczoraj, 12:37

W SKOK-u Wołomin bezdomni pozaciągali kredyty na miliony złotych. Dziwne, prawda? Jeszcze dziwniejsze jest to, że je spłacają. Prokuratura i ABW podejrzewają, że w ten sposób ktoś pierze pieniądze.

fot. TVN

Zobacz także

Kredyty ze wsparciem unijnym oraz z gwarancjami państwa

Kredyty ze wsparciem unijnym oraz z gwarancjami państwa

Na co liczyć mogą startujące przedsiębiorstwa? Niskie oprocentowanie, wsparcie unijnego kapitału i korzystne... Zobacz więcej 9 maja, 16:02
Asieńka zniknęła, zabierając  50 mln zł
Asieńka zniknęła, zabierając 50 mln zł
Joanna K. jest jedną z najbardziej poszukiwanych osób na Dolnym Śląsku. Jej sprawę prowadzi Prokuratura... Zobacz więcej 3 sty, 11:49

SKOK Wołomin, drugą co do wielkości spółdzielczą kasę oszczędnościowo-kredytową (po SKOK-u Stefczyka), przetrzepuje właśnie prokuratura. Kasa, która ma 70 tys. klientów i aktywa warte prawie 2 mld zł, udzielała wielomilionowych kredytów tak zwanym słupom posługującym się sfałszowanymi dokumentami. Najdziwniejsze, że te kredyty są regularnie spłacane. Prokuratura zastanawia się, o co chodzi. Szefowie wołomińskiego SKOK-u twierdzą, że nie mają pojęcia i sprawa ich martwi, tym bardziej że zaufanie klientów do kas i tak zostało nadwerężone przez raport Komisji Nadzoru Finansowego, z którego wynika, że kondycja finansowa kas jest marna.

Dziwne rzeczy

Wszystko zaczęło się od... wyrzutów sumienia. Pewien mężczyzna, zatrzymany w związku z zupełnie inną sprawą, z aresztu napisał do prokuratury list. – Sam się w nim oskarżył – mówi nam osoba znająca kulisy śledztwa. – Przyznał, że jako podstawiony „słup” zaciągnął ogromny kredyt w SKOK-u Wołomin, że dostał za to parę groszy, choć samego kredytu na oczy nie widział. Na końcu dodał, że na pewno nie był jedyny. I miał rację.

Mechanizm przestępstwa wyglądał tak: naganiacz pod budką z piwem albo na dworcu werbował ludzi, którzy za parę groszy byliby skłonni wybrać się do SKOK-u Wołomin po pożyczkę. – Jeszcze nie do końca trzeźwy gość szedł do oddziału, kładł na biurku zaświadczenie o zarobkach z pieczątkami dużej firmy wskazujące, że w ciągu ostatnich trzech miesięcy zarobił kilkaset tysięcy złotych, i dostawał pieniądze – mówi nasz informator. Zabezpieczeniem pożyczek były hipoteki na nieruchomościach, których wyceny sfałszowano, na przykład kredyt na 3 mln zł zabezpieczała działka warta sto razy mniej. SKOK Wołomin udzielił 12 tego typu pożyczek, w sumie na około 25 mln zł. Prokuratura ma dokumenty, zeznania, osadzenie winnych wydaje się formalnością (do sądu trafił akt oskarżenia przeciwko 15 osobom, „słupom”
i naganiaczom).

REKLAMA

– Nigdy nie zdarzyło się, żeby działka o wartości 30 tys. zł była zabezpieczeniem pożyczki na wiele większą skalę – zaprzecza ustaleniom śledczych Joanna Przywoźna, wiceprezes SKOK Wołomin. – Natomiast jeśli chodzi o sprawę sfałszowanych dokumentów, to zostaliśmy wprowadzeni w błąd przez osoby, które je przedłożyły. Ale strat nie ponieśliśmy, kredyty są spłacane – zapewnia Joanna Przywoźna.

I właśnie to jest najdziwniejsze. No bo po co brać lewe pożyczki i potem je spłacać? Sensu w tym zagadkowym procederze szuka grupa prokuratorów i agentów ABW. Podejrzewają, że w SKOK-u Wołomin prano brudne pieniądze, a w przedsięwzięciu pomagał ktoś z wewnątrz. Jeden z przesłuchiwanych przez prokuraturę pijaczków zeznał bowiem, że odwiedzał oddział kasy poza godzinami pracy. – Dzwonił domofonem, ktoś otwierał mu drzwi i wpuszczał do środka – relacjonuje śledczy.

Sprawa jest – jak mówią prokuratorzy – rozwojowa. Może zaszkodzić losom najbardziej dynamicznie rosnącej w ostatniej dekadzie Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo-Kredytowej i błyskotliwej karierze jej prezesa, Mariusza Gazdy.

Anioł

Kilkanaście lat temu w Polsce mówiło się, że Wołomin to miasto mafii. Od dwóch lat wiadomo, że to miasto Prawa i Sprawiedliwości, które przejęło władzę w wyborach samorządowych dwa lata temu, po czym na miejskie urzędy i spółki nastąpił desant kilkudziesięciu powiązanych z partią Kaczyńskiego spadochroniarzy ze stolicy (liderem lokalnego PiS jest wpływowy poseł Jacek Sasin, były wojewoda mazowiecki).

Ale tak naprawdę Wołomin to miasto Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo-Kredytowej Wołomin. To jeden z największych pracodawców w okolicy i na pewno najbogatszy. Roczne przychody kasy, działającej od Krosna na Podkarpaciu po Kalisz w Wielkopolsce, znacznie przekraczają 200 mln zł i są wyraźnie wyższe niż budżet gminy Wołomin! W pierwszym kwartale kasa zarobiła na czysto 24 mln zł. To więcej, niż miasto wyda w tym roku na inwestycje. SKOK Wołomin to podstawa finansowania każdej większej lokalnej imprezy sportowej i kulturalnej, instytucja nagradzana wszystkimi lokalnymi wyróżnieniami biznesowymi dla najbardziej dynamicznych firm i najlepszych pracodawców. Prezes Mariusz Gazda dostał ostatnio wyróżnienie Anioł Stróż Ziemi Wołomińskiej przyznane na wniosek mieszkańców za krzewienie wartości chrześcijańskich i patriotycznych. Mieszkańcy zachodzą teraz w głowę, jak to możliwe, że „stróż” dopuścił do tego, by w chlubie Wołomina dochodziło do nieprawidłowości. On sam nie znalazł czasu na rozmowę z „Newsweekiem”, by to wyjaśnić.

Mariusz Gazda założył SKOK Wołomin piętnaście lat temu. Kasa ma rodowód osobliwy, bowiem większość SKOK-ów wywodzi się z zakładowych komórek NSZZ Solidarność, natomiast Wołomin powstał na bazie... spółdzielni mieszkaniowej, czyli instytucji z sektora uchodzącego za przechowalnię przedstawicieli dawnego systemu. To w klitce wydzierżawionej od spółdzielni (której Gazda był prezesem) powstał pierwszy punkt kasowy, zalążek SKOK-u Wołomin, zatrudniający dwie kasjerki.

Pracownicy okolicznych banków spółdzielczych, którzy kiedyś z politowaniem patrzyli na mało profesjonalną konkurencję, dziś zagryzają wargi, gdy Gazda sunie przez miasto audi z szoferem. – Nie mam pojęcia, jak grupie ludzi z podrzędnej spółdzielni mieszkaniowej, bez żadnej wiedzy o finansach, udało się zbudować taką firmę – mówi jeden z nich z przekąsem.

Czytaj na drugiej stronie: agresywna polityka rynkowa SKOK Wołomin

piątek, 14 czerwca 2013

Krucjata przedsiębiorcy przeciwko policjantom. "Nie uważam ich za uczciwych ludzi"


Łukasz Woźnicki
 
13.06.2013 , aktualizacja: 13.06.2013 22:38
A A A Drukuj
Klatki z filmu nagranego przez Łukasza Dudzica. Policjanci z Bolesławca przekraczają linię podwójną ciągłą tuż przy skrzyżowaniu

Klatki z filmu nagranego przez Łukasza Dudzica. Policjanci z Bolesławca przekraczają linię podwójną ciągłą tuż przy skrzyżowaniu (Fot. Ł. Dzudzic)

Mieszkaniec dolnośląskiego Bolesławca prowadzi krucjatę przeciw lokalnej policji. Dokumentuje przypadki łamania prawa przez funkcjonariuszy i żąda od MSW, aby ich ukarać. Policja z Bolesławca musiała się tłumaczyć m.in. z niedziałającego światła mijania w radiowozie albo postoju nocą przy samym skrzyżowaniu. Dwóch policjantów dostało mandaty.
Poznajcie Łukasz Dudzica. Ma 37 lat i jest prezesem firmy, która zarządza jednym z hipermarketów w Bolesławcu Śląskim. Ma też ciekawe hobby - w wolnym czasie pisuje skargi na lokalnych policjantów. Od czerwca ubiegłego roku wysłał do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych dziesięć takich listów. Za każdym razem procedura wygląda podobnie: resort przekazuje pisma do komendy w Bolesławcu, policjanci wszczynają postępowanie wyjaśniające i wzywają mieszkańca na świadka, a on stawia się złożyć zeznania.

Czy policję obowiązują inne przepisy? "Proszę o informację"

Czytanie z pierwszego listu Łukasza Dudzica do MSW: "Proszę o informację, czy policję w Bolesławcu Śląskim obowiązują inne przepisy ruchu drogowego niż te powszechnie obowiązujące w Polsce. Na załączonych zdjęciach widać, jak radiowóz przejeżdża przez linię podwójną ciągłą. Proszę o interpretację takiego manewru. Czy ja również mogę zawracać na podwójnej ciągłej w tak bliskiej odległości od skrzyżowania?".

Z pisma komendanta policji do Dudzica: "Sprawca wykroczenia dostał pouczenie z ostrzeżeniem".

Z drugiego listu Łukasza Dudzica do MSW: "W razie podobnego wykroczenia też będę domagał się pouczenia z ostrzeżeniem zamiast 5 punktów karnych i 200 zł mandatu. Jak widać, osoby wyznaczone do pilnowania przestrzegania przepisów są traktowane przez swoich kompanów łagodnie. A powinny być karane surowo, bo dopuszczają się wykroczeń w czasie pracy, która polega na pilnowaniu, czy nikt inny nie popełnia wykroczeń - nie omieszkał napisać ministerstwu".

Z kolejnej odpowiedzi komendanta: "Każde wykroczenie jest rozpatrywane indywidualnie. Pod uwagę bierze się m.in. okoliczności, rozmiar szkody czy zachowanie sprawcy. W tym przypadku okoliczności pozwoliły zastosować środek oddziaływania wychowawczego".

Raz wyższa konieczność, raz mandat

Wykroczenia policjantów Łukasz Dudzic opisuje bardzo skrupulatnie. Ilustruje je filmami i zdjęciami z kamery, którą zamontował w aucie, gdy ktoś uszkodził mu samochód. Chciał ustrzec się przed podobnymi historiami w przyszłości, ale szybko odkrył, że nagrania mogą się przydać do czegoś więcej.

- Jechałem przez miasto i zobaczyłem radiowóz zaparkowany w zatoczce autobusowej. Pomyślałem, że gdybym to ja tak zaparkował, skończyłoby się surowym mandatem. A policjant jest bezkarny. Kamera wszystko nagrała, więc wyciąłem stop-klatki i napisałem pierwszą skargę do MSW - opowiada.

Od tego czasu policja z Bolesławca musiała się tłumaczyć m.in. z niedziałającego światła mijania w radiowozie (działało, gdy policjanci wyruszali w drogę) albo postoju nocą przy samym skrzyżowaniu (zepsuło się auto).

- Jak to możliwe, że funkcjonariusze z sekcji ruchu drogowego nie zabezpieczyli miejsca postoju trójkątem ostrzegawczym, ani nie włączyli świateł awaryjnych? - dopytywał Dudzic ministerstwo.

W dwóch przypadkach jego pisma zakończyły się wlepieniem mandatów policjantom. Pierwszy dostał 100 zł grzywny, bo zaparkował na zakazie, aby skorzystać z bankomatu. Identyczną karę policja wymierzyła funkcjonariuszowi, który zaparkował w zatoczce autobusowej.ojazd policji mknie autostradą A4

Mieszkańcowi Bolesławca zdarzyło się też bawić w drogówkę, która łapie kierowców na wideorejestrator.

Z trzeciego listu Łukasz Dudzica do MSW: "Na filmie nieoznakowany pojazd bolesławieckiej policji mknie autostradą A4 z prędkością 150 km/h, gdzie maksymalnie można jechać 110 km/h. Czy nieoznakowane pojazdy nie podlegają ogólnym przepisom prawa drogowego i jadąc bez powodu z taką dużą prędkością nie stwarzają zagrożenia innym użytkownikom dróg?".

Na nagraniu widać prędkościomierz, ale policja odpowiedziała, że nie ma podstaw, aby skierować sprawę do sądu. "Dostarczony materiał nie może być traktowany jako dowód w sprawie. Katalog urządzeń, które są przeznaczone do pomiaru prędkości pojazdów w ruchu drogowym, określają przepisy" - odpisał inspektor Grzegorz Chirowski z bolesławieckiej policji.

Dwa miesiące temu przedsiębiorca rozszerzył wachlarz metod kontrolnych. Przed Sądem Rejonowym w Bolesławcu sfotografował telefonem auto zaparkowane na zakazie. Policja odpisała, że nie może ukarać kierowcy, bo jest sędzią i ma immunitet. Ale Dudzic odwołał się do Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu. Sprawa jest w toku.

Kim pan jest, panie Dudzic?

- Skąd taka zawziętość w stosunku do stróżów prawa? - pytamy Łukasza Dudzica.

Przedsiębiorca twierdzi, że ma złe doświadczenia z policją. Pod koniec lat 90. funkcjonariusze z jednej z dolnośląskich miejscowości mieli od niego żądać łapówki za rzetelne poprowadzenie sprawy kradzieży. - Zawiadomiłem komendanta, ale jeden z policjantów przyszedł do mojego ojca i mówi, że jak nie wycofam skargi, to ojciec będzie miał problemy. To mała miejscowość, wszyscy się znają, wycofałem. Ale od tego czasu nie uważam policjantów za uczciwych ludzi - mówi.

Potem, jak twierdzi, za skórę zaszli mu funkcjonariusze z Bolesławca. W 2009 r. wkroczyli do sklepu, którym zarządza, bo mieli podejrzenia, że nielegalnie nagrywa pracowników i klientów. Zdemontowali trzy mikrofony zamontowane w środku. Dudzic tłumaczył, że są widoczne i oznaczone. Według niego miały pomóc w poprawie obsługi klientów, bo były skargi, że pracownicy sklepu są wobec nich wulgarni. Inspekcja Pracy nie dopatrzyła się przestępstwa, prokuratura umorzyła dochodzenie, policja oddała mikrofony.

- Czy chcę się odegrać za tamte sytuacje? Przyznaję, nie jestem świętoszkiem. Zdarza mi się łamać przepisy na drodze. Ale marzy mi się policja z prawdziwego zdarzenia, taka jaką nieraz widywałem za granicą. Tam, gdy kierowca wpadnie do rowu, policjant nie sięga po bloczek, ale pomaga mu wyciągnąć auto. A u nas wręcza mandat. Sam byłem świadkiem takiej sytuacji - opowiada Dudzic.

Policja nie ma problemów z przepisami

- Jak funkcjonariusze reagują na akcję mieszkańca? - pytamy Annę Kublik-Rościszewską, rzeczniczkę policji w Bolesławcu.

- To już nie akcja, ale cały proces, który trwa od roku. Przyjmujemy te działania ze spokojem. Ma do nich prawo. Żyjemy w dobie telefonów komórkowych i różnych urządzeń do rejestrowania obrazu. Dziś każdy może takie mieć i były już przypadki, że ludzie pilnowali przedstawicieli różnych służb mundurowych albo instytucji - komentuje rzeczniczka.

- Czy policjanci w Bolesławcu mają problemy z przepisami ruchu drogowego? - dopytujemy.

- Nie mają. To tylko kilka przypadków. Każdy był analizowany i jeśli wykroczenie zaistniało, wyciągaliśmy konsekwencje - odpowiada rzeczniczka.

Łukasz Dudzic: - Pytałem w komendzie, czy czeka mnie solidny mandat, kiedy wreszcie złapią mnie na radar. Pan Grzesiu, który zawsze przyjmuje zgłoszenia, tylko się pod nosem uśmiechnął.


Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,75478,14098405,Krucjata_przedsiebiorcy_przeciwko_policjantom___Nie.html#MT#ixzz2WD2aDcjE

środa, 12 czerwca 2013

Kornatowski: Gdyby Rokita przeprosił, egzekucji by nie było


Foto: TVN 24 | Video: tvn24Konrad Kornatowski tłumaczył powód sporu z Janem Rokitą

- Gdyby pan Rokita spróbował mnie w jakiś sposób przeprosić, nie doszłoby do tego, co jest w dniu dzisiejszym, czyli do niepotrzebnej egzekucji sądowej - tłumaczy w rozmowie z TVN24 były komendant główny policji Konrad Kornatowski. I nie kryje zdziwienia zamieszaniem wokół całej sprawy.

Komornik zainteresował się Rokitą w związku z przegranym przez niego procesem z byłym szefem policji Konradem Kornatowskim. Sześć lat temu Rokita powiedział: "Minister Kaczmarek zrobił z tego, wyjątkowo nikczemnego prokuratora (chodziło właśnie o Kornatowskiego - red.), szefa policji.

- Jestem trochę zdziwiony tym co się ostatnio wydarzyło. Nie bardzo rozumiem dlaczego pan Rokita jest zbulwersowany. W 2007 roku w grudniu sąd okręgowy orzekł, że Rokita ma przeprosić mnie za swoje kłamliwe wypowiedzi skierowane pod moim aderesem w 2007 roku w kwietniu - powiedział Kornatowski.

Komornik kontra Rokita. "Muszę się poważnie zastanowić, czy pod obecną władzą wracać do kraju"

Jan Rokita,...
czytaj dalej »
I przypomniał: - Pan Rokita stwierdził m. in., że brałem udział w zbrodni zabójstwa, tuszowałem dowody zbrodni zabójstwa, byłem pomocnikiem w zbrodni zabójstwa. Te wszystkie historie zostały wyprostowane przed sądem i pan Rokita do dnia dzisiejszego nie raczył wykonać tego wyroku, a co najważniejsze nie raczył nawet w jakikolwiek sposób mnie przeprosić - powiedział.

Była konieczność

Kornatowski podkreślił, że wystąpił o egzekucję, ponieważ Jan Rokita nie wykonał zasądzonego wyroku. - W związku z tym, że pan Rokita nie wykonuje tego wyroku, do czego jest zobowiązany jak każdy obywatel, wystąpiłem na drogę sądową, by doprowadzić do wykonania tego wyroku. Efektem moich działań jest m. in. wszczęta w tej chwili pierwsza egzekucja komornicza, zmierzająca do uzyskania odpowiedniej sumy pieniędzy, która pozwoli na zastępcze wykonanie wyroku sądowego - stwierdził Kornatowski.

I wyliczył ile wykonanie wyroku będzie kosztować byłego polityka PO. - Na dziś mówimy o kwocie rzędu 9,5 tys. zł, ale ogólna kwota na wykonanie tego wyroku będzie większa, ponieważ sąd orzekł obowiązek przeproszenia mnie w dwóch warszawskich rozgłośniach radiowych i w jednej gazecie ogólnopolskiej. Szacunkowy koszt to ok. stukilkunastu tysięcy złotych - podsumował Kornatowski.

Spór Rokita-Kornatowski - jak to było?
Wideo: tvn24Spór Rokita-Kornatowski - jak to było?











sobota, 8 czerwca 2013

Liechtenstein - Słowacja: sensacyjny remis


Liech­ten­ste­in - Sło­wa­cja - PAP/EPA

Re­pre­zen­ta­cja Liech­ten­ste­inu sen­sa­cyj­nie zre­mi­so­wa­ła ze Sło­wa­cją 1:1 (1:0) w meczu grupy G eli­mi­na­cji pił­kar­skich mi­strzostw świa­ta Bra­zy­lia 2014. Nie­daw­ni ry­wa­le Po­la­ków zdo­by­li swój drugi punkt w eli­mi­na­cjach.

Tre­ner re­pre­zen­ta­cji Liech­ten­ste­inu, Rene Pau­ritsch (czy­taj wię­cej tutaj), po meczu z Pol­ską mówił, że mecz w Kra­ko­wie to dla jego dru­ży­ny test przed star­ciem ze Sło­wa­cją.

Jak się oka­za­ło, go­spo­da­rze z meczu z Bia­ło-Czer­wo­ny­mi (0:2) wy­nie­śli sporo do­świad­cze­nia, bo spra­wi­li wiel­ką sen­sa­cję.

W trzy­na­stej mi­nu­cie po błę­dzie sło­wac­kiej obro­ny piłkę prze­jął An­dre­as Chri­sten, do­grał na gra­ni­cę pola kar­ne­go do Mar­ti­na Bu­che­la, a ten drugi po ład­nym przy­ję­ciu, ude­rzył w róg bram­ki Du­sa­na Ku­cia­ka (bram­karz Legii War­sza­wa ro­ze­grał całe spo­tka­nie) i... zdo­był sen­sa­cyj­ne pro­wa­dze­nie dla dru­ży­ny z księ­stwa.

Sło­wa­cy tak jak Po­la­cy bar­dzo długo mę­czy­li się z do­brze zor­ga­ni­zo­wa­ną de­fen­sy­wą ry­wa­li. Przez go­dzi­nę nie byli w sta­nie prze­drzeć się przez za­sie­ki ry­wa­li, aż wresz­cie w 73. mi­nu­cie do wy­rów­na­nia do­pro­wa­dził Jan Du­ri­ca.

To jed­nak wszyst­ko, na co było stać Sło­wa­ków, któ­rzy remis w Vaduz muszą trak­to­wać jak kom­pro­mi­ta­cję. Dla Liech­ten­ste­inu to drugi punkt zdo­by­ty w eli­mi­na­cjach, po re­mi­sie z Łotwą.

Liech­ten­ste­in - Sło­wa­cja 1:1 (1:0)

Bram­ki: Mar­tin Bu­echel (13) - Jan Du­ri­ca (73).

Sę­dzia: Mar­tin Strom­bergs­son (Szwe­cja).

Liech­ten­ste­in: Peter Jehle - Ivan Qu­in­tans, Da­niel Kauf­mann, Mario Frick (24. Franz-Jo­sef Vogt), Yves Oehri; San­dro Wie­ser (90. Robin Gub­ser) - David Ha­sler, Mar­tin Bu­echel, Ni­co­las Ha­sler, An­dre­as Chri­sten - Ma­thias Chri­sten (90. Tho­mas Beck).

Sło­wa­cja: Dusan Ku­ciak - Tomas Hu­bo­can (46. Lukas Pau­schek), Ma­rian Ci­so­vsky, Jan Du­ri­ca, Dusan Sven­to - Ri­chard Lasik (24. Tomas Dubek), Marek Sa­pa­ra - Ro­bert Mak, Marek Ham­sik - Mi­ro­slav Stoch, Filip Ho­lo­sko (70. Marek Bakos).

El. MŚ: Ukraina znów zachwyciła. Wielki triumf w Podgoricy


Czar­no­gó­ra - Ukra­ina - Reu­ters

Re­pre­zen­ta­cja Ukra­iny roz­bi­ła w pią­tek w Pod­go­ri­cy Czar­no­gó­rę, wy­gry­wa­jąc 4:0. Wszyst­kie gole go­ście strze­li­li w dru­giej po­ło­wie, do któ­rej przy­stę­po­wa­li gra­jąc bez uka­ra­ne­go czer­wo­ną kart­ką Ro­ma­na Zo­zu­li. Od zwy­cię­stwa z Pol­ską Żół­to-Błę­kit­ni znaj­du­ją się w re­we­la­cyj­nej for­mie, dzię­ki czemu wciąż liczą się w grze o awans do mi­strzostw świa­ta w 2014 roku.

Choć pierw­sza po­ło­wa za­koń­czy­ła się wy­ni­kiem 0:0 to jed­nak Ukra­iń­cy byli stro­ną prze­wa­ża­ją­cą. Pod­opiecz­ni My­chaj­ła Fo­mien­ki czę­ściej ata­ko­wa­li, ale mieli pro­ble­my z od­da­wa­niem cel­nych strza­łów. Gdy w 29. mi­nu­cie sztu­ka ta udała się Je­whe­no­wi Ko­no­plan­ce i De­ny­so­wi Har­ma­szo­wi, do­bry­mi in­ter­wen­cja­mi po­pi­sał się Mla­den Bo­żo­vić. Z kolei ukra­iń­skim obroń­com naj­wię­cej pro­ble­mów spra­wiał Mirko Vu­ci­nić, ale bram­karz gości - An­drij Pia­tow - rów­nież im­po­no­wał pew­no­ścią.

Naj­waż­niej­szym mo­men­tem tej po­ło­wy była pierw­sza mi­nu­ta do­li­czo­ne­go czasu gry. Wów­czas to Roman Zo­zu­la, w od­po­wie­dzi na pro­wo­ka­cję, kop­nął bez piłki jed­ne­go z pił­ka­rzy Czar­no­gó­ry, za co uka­ra­ny zo­stał czer­wo­ną kart­ką.

Osła­bie­nie mu­sia­ło po­dzia­łać na Ukra­iń­ców mo­bi­li­zu­ją­co, gdyż drugą po­ło­wę roz­po­czę­li z jesz­cze więk­szym ani­mu­szem. W 52. mi­nu­cie na strzał z dy­stan­su zde­cy­do­wał się An­drij Jar­mo­łen­ko, a Bo­żo­vić nie­udol­nie spa­ro­wał piłkę przed sie­bie. W polu kar­nym naj­szyb­ciej do­padł do niej Har­masz i z kilku me­trów oddał mocny strzał. Piłka od­bi­ła się od po­przecz­ki, a na­stęp­nie za­trze­po­ta­ła w siat­ce bram­ki Czar­no­gó­ry.

W ko­lej­nych mi­nu­tach dwoił się i troił Vu­ci­nić, ale wspar­cie ze stro­ny po­zo­sta­łych ofen­syw­nych gra­czy było nie­wy­star­cza­ją­ce.

W 66. mi­nu­cie siły na bo­isku wy­rów­na­ły się. Drugą żółtą kart­ką i w kon­se­kwen­cji czer­wo­ną uka­ra­ny zo­stał Vla­di­mir Vol­kov. Od tego mo­men­tu nie­po­dziel­nie rzą­dzi­li na bo­isku Ukra­iń­cy.

Je­de­na­ście minut póź­niej losy piąt­ko­wej ry­wa­li­za­cji zo­sta­ły roz­strzy­gnię­te. Jar­mo­łen­ko uciekł pił­ka­rzom Czar­no­gó­ry prawą stro­ną bo­iska, a na­stęp­nie do­grał piłkę na 11. metr przed bram­kę Bo­żo­vi­cia. Tam cze­kał już Ko­no­plan­ka, który pod­wyż­szył pro­wa­dze­nie.

W tym mo­men­cie go­spo­da­rzom pu­ści­ły nerwy. W 79. mi­nu­cie prawy obroń­ca, Sava Pa­vi­ce­vic, bru­tal­nie sfau­lo­wał Ed­ma­ra i Czar­no­gó­ra mu­sia­ła koń­czyć mecz w dzie­wiąt­kę.

W 85. mi­nu­cie pod­opiecz­nych Bran­ko Brno­vi­cia dobił Artem Fe­dec­kij. Obroń­ca Dni­pro Dnie­pro­pie­trowsk wbiegł w pole karne, otrzy­mał po­da­nie i strza­łem z nie­du­żej od­le­gło­ści po­ko­nał bram­ka­rza Czar­no­gó­ry.

To jesz­cze nie był ko­niec eg­ze­ku­cji. W trze­ciej mi­nu­cie do­li­czo­ne­go czasy gry po­je­dy­nek sam na sam z Bo­żo­vi­ciem na czwar­te­go gola dla Ukra­iny za­mie­nił Roman Bezus.

Czar­no­gó­ra - Ukra­ina 0:4 (0:0)

Bram­ki: Denys Har­masz (52), Je­when Ko­no­plian­ka (77), Artem Fe­dec­ki (85), Roman Bezus (90).

Czer­wo­ne kart­ki: Roman Zo­zu­la (Ukra­ina, 45), Vla­di­mir Vol­kov (Czar­no­gó­ra, 66), Savo Pa­vi­ce­vic (81).

Sę­dzio­wał: Ma­nu­el Gra­efe (Niem­cy).

Czar­no­gó­ra: Mla­den Bo­zo­vić; Savo Pa­vi­ce­vic, Marko Basa, Ivan Ke­co­je­vić, Vla­di­mir Bo­zo­vic (63. An­dri­ja De­li­ba­sić); Filip Ka­sa­li­ca (75. Fatos Be­ci­raj), Elsad Zve­ro­tic, Mi­lo­rad Pe­ko­vic, Vla­di­mir Vol­kov; Ste­van Jo­ve­tić (43. Dejan Dam­ja­no­vić); Mirko Vu­ci­nić

Ukra­ina: An­driy Pia­tow; Artem Fe­det­ski, Ana­to­lij Ty­mosz­czuk, Ja­ro­sław Ra­kic­ki, Ołeh Hu­siew; An­drij Jar­mo­łen­ko (90. Ołek­sandr Koł­pak), Ru­słan Rotan (90. Roman Bezus), Denys Har­masz (69. Ser­hij Kraw­czen­ko), Edmar, Je­when Ko­no­plian­ka; Roman Zo­zu­lia.

niedziela, 2 czerwca 2013

Michael Douglas: oral sex caused my cancer

Michael Douglas: oral sex caused my cancer

The actor Michael Douglas has revealed to the Guardian that the HPV virus, transmitted through oral sex, was responsible for his throat cancer

Michael Douglas at the Behind the Candelabra premiere in Cannes
Michael Douglas at the Behind the Candelabra premiere in Cannes. Photograph: Alberto Pizzoli/AFP/Getty Images

Basic Instinct star Michael Douglas revealed that his throat cancer was apparently caused by performing oral sex.

In a surprisingly frank interview with the Guardian, the Hollywood actor, now winning plaudits in the Liberace biopic Behind the Candelabra, explained the background to a condition that was thought to be nearly fatal when diagnosed three years ago.

Asked whether he now regretted his years of smoking and drinking, thought to be the cause of the disease, Douglas replied: "No. Because without wanting to get too specific, this particular cancer is caused by HPV [human papillomavirus], which actually comes about from cunnilingus."

Douglas, the husband of Catherine Zeta Jones, continued: "I did worry if the stress caused by my son's incarceration didn't help trigger it. But yeah, it's a sexually transmitted disease that causes cancer. And if you have it, cunnilingus is also the best cure for it."

The actor, now 68, was diagnosed with cancer in August 2010, following many months of oral discomfort. But a series of specialists missed the tumour and instead prescribed antibiotics. Douglas then went to see a friend's doctor in Montreal who looked inside his mouth using a tongue depressor.

"I will always remember the look on his face," Douglas has previously said. "He said: 'We need a biopsy.' There was a walnut-size tumour at the base of my tongue that no other doctor had seen."

Shortly afterwards he was diagnosed with stage four cancer (stage five is death) and embarked on an intensive eight-week course of chemotherapy and radiation. He refused to use a feeding tube, despite his palate being burnt on account of the treatment, and so lost 20kg (45lb) on a liquids-only diet. "That's a rough ride. That can really take it out of you," he told the Guardian. "Plus the amount of chemo I was getting, it zaps all the good stuff too. It made me very weak."

The treatment worked and Douglas is now more than two years clear of cancer. He has check-ups every six months, he said, "and with this kind of cancer, 95% of the time it doesn't come back".

The cause of Douglas's cancer had long been assumed to be related to his tobacco habit, coupled with enthusiastic boozing. In 1992, he was hospitalised for an addiction which some at the time claimed to be sex. Douglas himself denied this and said he was in rehab for alcohol abuse. He has also spoken of recreational drug use.

HPV, the sexually transmitted virus best known as a cause of cervical and anal cancer and genital warts, is thought to be responsible for an increasing proportion of oral cancers. Some propose that changes in sexual behaviour – a rise in oral sex in particular – are responsible. Such changes might be cultural, but could also be linked to fears about the safety of penetrative sex in the wake of the discovery of Aids.

Mahesh Kumar, a consultant head and neck surgeon in London, confirms that the last decade has seen a dramatic rise in this form of cancer, particularly among younger sufferers. Recent studies of 1,316 patients with oral cancer found that 57% of them were HPV-16 positive.

"It has been established beyond reasonable doubt that the HPV type 16 is the causative agent in oropharyngeal cancer," said Kumar, who also testified to increased recovery rates among this kind of cancer sufferer. This would help explain why Douglas was given an 80% chance of survival, despite the advanced stage of his illness.

However, Kumar expressed scepticism that Douglas's cancer was caused solely by HPV, and surprise at Douglas's assertion that cunnilingus could also help cure the condition. "Maybe he thinks that more exposure to the virus will boost his immune system. But medically, that just doesn't make sense."

The GP Ann Robinson expressed interest in how confirmation of this association would affect the rollout of the HPV vaccine, which is currently only available in the UK to girls aged 12 and 13. "My main priority with diagnosing a patient with oral cancer is to get them referred as early intervention can be so crucial. Asking for a detailed sexual history would be inappropriate at that stage."

Douglas has two children, aged 10 and 12, with his second wife, Catherine Zeta Jones, as well as an older son, Cameron, from a previous marriage. In 2010, Cameron was sentenced to five years in prison for drugs possession and dealing, and a year later had his sentence extended until 2018 after he pleaded guilty to possessing drugs in prison.

Douglas won his first Oscar aged 31 for producing One Flew Over the Cuckoo's Nest, then took a second in 1987 for his performance as the ruthless capitalist Gordon Gekko in Wall Street. He won rave reviews in Cannes recently, for his portrayal of the pianist Liberace.

Later this year he will be seen alongside Morgan Freeman, Robert De Niro and Kevin Kline in the Hangover-style comedy Last Vegas. He currently has four projects in pre-production, including a dramatisation of the 1986 Reykjavik summit, in which he plays the former US president Ronald Reagan.