piątek, 12 października 2007

Andrzej Celiński zwrócił Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski

mig, PAP
2007-10-12, ostatnia aktualizacja 2007-10-12 19:31

Jeden z liderów SdPl, startujący z pierwszego miejsca katowickiej listy LiD, dawny działacz "Solidarności" Andrzej Celiński zwrócił w piątek Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Powodem tego jest - jak poinformował - czwartkowe najście przez policję jego samotnie mieszkającej 88-letniej matki.

"Policjanci oświadczyli, że przyszli do mnie, by wręczyć mi wezwanie na przesłuchanie w charakterze świadka. (...) Nie może być tak, że ofiara reżimu komunistycznego, właśnie dlatego, że jest ofiarą tego reżimu i dostaje order od prezydenta RP, musi znosić cierpienia swojej matki nachodzonej przez policję państwową" - powiedział podczas konferencji prasowej Celiński.

Podkreślił, że nie ma pretensji do samej policji, ani do policjantów, którzy przekazali matce wezwanie dla niego. "Zachowali się w sposób profesjonalny, byli wobec niej grzeczni, zresztą moja matka zna tych ludzi i oni znają ją. Nie są w tej sprawie winni" - powiedział Celiński, dodając, że ma pretensje do samego IPN, który "wysłał" policjantów z wezwaniem.

"Na razie sprawdzamy, czy taki fakt w ogóle miał miejsce" - powiedział rzecznik IPN Andrzej Arseniuk, zaznaczając, że doręczanie wezwania na przesłuchanie za pośrednictwem policji jest zgodne z przepisami.

Polityk SdPl mówił w Katowicach, że największą cenę za jego działalność opozycyjną płaciła jego rodzina, m.in. matka. "Oddaję ten krzyż panu prezydentowi, niech sobie zrobi z nim co zechce. On nie jest godny, żeby taki krzyż mi wręczyć - to się okazało wczoraj wieczorem" - ocenił, pozostawiając odznaczenie w siedzibie miejskiej organizacji SLD w Katowicach.

Celiński wyjaśnił, że położony na odludziu dom jego matki policjanci odwiedzili w czwartek dwukrotnie. Matka polityka była sama w domu - według jego relacji, miała do niego przestraszona telefonować, informując o wizycie policjantów. Pierwotnie odprawiła funkcjonariuszy, którzy po godzinie przyszli ponownie, by dostarczyć wezwanie z Instytutu Pamięci Narodowej.

Celiński podkreślił, że IPN uznał go za ofiarę systemu komunistycznego. "Zdaje się, że uznał to także prezydent Lech Kaczyński, mój kolega z "Solidarności", który wręczył mi Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski, uznając moje zasługi w walce z komuną i najpewniej wiedząc, że za różne rzeczy różne ceny się płaci. Najwięcej płaciła moja rodzina, w tym moja matka" - mówił polityk SdPl.

Pytany przez dziennikarzy, jaka satysfakcja ze strony rządzących mogłaby zmienić jego decyzję, ocenił, że będzie ją miał, jeśli "Polacy przepędzą ich precz z polskiej polityki i zmienią te ustawy, które przynoszą więcej szkód niż pożytku". Celiński przypomniał, że na ustawę lustracyjną w obecnym kształcie zgodziły się zarówno środowiska PiS, jak i PO.

"Przestrzegaliśmy w małym środowisku opozycji demokratycznej lat siedemdziesiątych, że dobrych owoców to nie przyniesie, podzieli Polaków jeszcze bardziej, zakładanych celów nie zrealizuje, a spuści na Polskę mnóstwo rozmaitych kłopotów, niepotrzebnych zadrażnień, niezawinionych kar" - powiedział Celiński.

Jego zdaniem, dostarczane przez policjantów wezwanie na przesłuchanie było niepotrzebne, ponieważ kilka dni temu ustalił telefonicznie jego datę z chcącym go przesłuchać prokuratorem IPN, potwierdził też później termin pocztą elektroniczną. Polityk ma być świadkiem w sprawie o warunki internowania zaskarżone przez znaną mu osobę, z którą wspólnie przebywał w obozie.

Celiński otrzymał order we wrześniu 2006 roku. Kancelaria Prezydenta nie komentuje sprawy.

Uniwersytutki sprzedają się, aby pożyć w czasie studiów

autor: ANNA WITTENBERG, KAROLINA KOMAR, 2007-10-10, Ostatnia aktualizacja: 2007-10-11
Można pomyśleć, że sprzedaję się za pieniądze. Ale to nie tak. Jestem zgrabna, ładna, oczytana i dobrze się prezentuję. Nazywam się dziewczyną do towarzystwa – mówi Samanta. Studentek takich jak ona są setki. Panów, którzy korzystają z ich usług, tysiące.

Seks z dużo starszymi mężczyznami to sposób. Dla Samanty na modne ubrania i samochód. Dla Oli na przeżycie studiów. Dla Sandry na inwestowanie w swoją karierę. A dla Rafała? Na to, by złapać dobre kontakty w branży medialnej.

Uniwersytutki, bo tak mówią o nich inni studenci, lubią zainteresowanie. Najlepsze ubrania, karty najmodniejszych klubów i najnowsze telefony zapewniają im pozycję towarzyską, pozwalają dominować nad resztą grupy. Zazdroszczą im szczególnie osoby biedne, z mniejszych miejscowości. Ciekawe, co powiedziałyby, gdyby uczelniani celebryci przyznali się, jak zarabiają na swoje utrzymanie...

Wysoki rachunek

Sandra ze swoimi sponsorami zaczyna negocjacje od 2 tys. zł za miesiąc znajomości. Ma 23 lata i studiuje prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Cennik Samanty jest bardziej skomplikowany. Studentka nigdy jednak nie bierze mniej niż 200 zł za godzinę spotkania. 24-letnia Ola nie zdradza, na jakie pieniądze liczy.
– Sponsor ma mi pomóc w utrzymaniu się – mówi enigmatycznie i zarzeka się, że nie interesują jej żadne przygodne znajomości, tylko stały układ.
Rafał ze Szkoły Głównej Handlowej ceni się wyżej. Ale, jak sam przyznaje, chłopaków, dla których sponsoring jest pomysłem na utrzymanie, jest znacznie mniej niż dziewczyn. A popyt wcale nie jest mniejszy.
– Szukają przede wszystkim kobiety po trzydziestce. Takie, które zrobiły karierę zawodową, dorobiły się, kupiły mieszkanie i samochód. A w tym wszystkim przegapiły swoją szansę na założenie rodziny – wymienia Rafał. Nieco zmieszany dodaje, że zdarzają się też geje. – Im jednak odmawiam. Może i się sprzedaję, ale na pewne rzeczy się nie zdecyduję – mówi.

Nie tylko seks

Czego szukają uniwersytutki? Przede wszystkim pieniędzy. Ale, jak mówi Samanta, kwestie finansowe nie są jedyną motywacją. – Powodów jest jeszcze kilka. Pierwszy to taki, że nie ważne z kim się spotykam, to zawsze ja mam władzę. Mimo że to mężczyzna płaci. Drugi powód? Różne wyjazdy. Trzeci to poznawanie ciekawych ludzi, którzy mają tendencję do opowiadania o swojej prywatności – mówi Samanta. Zarzeka się, że nigdy jednak nie zdradziła żadnej z wyjawionych jej tajemnic. – Słucham klientów, ale nigdy nie wykorzystuję przeciw nim tego, co mówią. Dlatego mają do mnie zaufanie – opowiada.
– Mam normalną pracę. Szukam kogoś, z kim będę mogła spędzać szalone, pełne relaksu chwile. Pieniądze nie są najważniejsze, ale zdecydowanie pomogą mi utrzymać się na trudnych studiach. Bez nich mogę mieć z tym spore problemy – deklaruje Ola.
Rafał bez ogródek mówi, że zależy mu na znajomościach. – Moje przyjaciółki to wpływowe kobiety. Chcę robić karierę w mediach, a one finansują mi zajęcia z emisji głosu, czasem poznają z wpływowymi osobistościami z tego światka.
Poważnych klientów ma również Samanta. Poznała już niejedną tajemnicę polityka, aktora czy policjanta. Co na to profesorowie?
– Wykładowcy nie wiedzą, czym się zajmujemy. Jeżeli już się z kimś spotykamy, robimy to pod pseudonimem – mówi Samanta.

Urlop dla sponsora

Inne zdanie ma na ten temat profesor M., pracownik Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego.
– Oczywiście, że wiemy o takich przypadkach. Mało tego, zdarza mi się rozpatrywać podania o przesunięcie sesji egzaminacyjnej dziewczynom, które w czasie jej trwania zmuszone są wyjechać w sprawach finansowych. Przy składaniu wniosków zaznaczają, że... pracują w agencjach towarzyskich – mówi profesor.
Mimo że nikt nie przyznaje tego oficjalnie, uniwersytutki stały się dla warszawskich uczelni niemałym problemem. Zdaniem pracowników naukowych, szkoły tracą przez takie osoby renomę. – Kiedyś takie przypadki nie zdarzały się wcale – przyznaje profesor M.
– Nie ukrywam, że poważnym problemem jest to, że sprzedając się sponsorom, młodzież zarabia na studia. Moim zdaniem, jest to w pewnym sensie determinacja. Nie możemy rozpatrywać tego procederu w kategoriach moralnych. Uczelnia próbuje być wyrozumiała, gdyż te osoby nie robią tego z przyjemności, lecz po to, by przeżyć. Dlatego podania, o których mówiłem, rozpatrywane są zazwyczaj pozytywnie. Traktujemy tę pracę jak każdą inną – wyjaśnia.

Popyt rodzi podaż

Samanta nie pozostawia złudzeń. Uważa, że studentki nie sprzedawałyby się, gdyby nie to, że liczba mężczyzn, którzy z chęcią skorzystają z ich usług, zwiększa się z roku na rok. – Niejeden wykładowca korzystał z usług, jakie oferuje mu studentka – mówi.
Anna, która uczy się na jednym z humanistycznych kierunków UW, przyznaje, że na jej wydziale jest doktor, który podczas egzaminów wprost proponuje spotkania w jego prywatnym mieszkaniu. – Podobnych osób jest znacznie więcej na każdej uczelni – uważa studentka. Tego procederu dziekani nie chcą komentować.
To, że mężczyzn szukających studentek, które mogliby zasponsorować, jest coraz więcej, widać w internecie. Na randkowych portalach już nie ogłaszają się uniwersytutki tylko panowie, którzy ich szukają. Nowością jest również charakter ogłoszeń. Coraz więcej sponsorów w zamian za seks oferuje studentkom darmowe mieszkania. Wykorzystują wzrastające ceny wynajmu stancji i to, że prawie 70 proc. stołecznych żaków to przyjezdni.

Zaczyna się niewinnie...

Jak zostać uniwersytutką? Przede wszystkim trzeba przełamać moralne opory i pozbyć się wyrzutów sumienia. Sandra, Ola, Samanta i Rafał już ich nie mają. Uważają, że to, co robią, jest przepustką do lepszej przyszłości.
– Nie pochodzę z zamożnej rodziny. Zawsze, gdy zbliżały się ferie zimowe lub wakacje, z braku pieniędzy nie mogłam wyjeżdżać na różnego typu obozy czy kolonie. Miałam 17 lat i starszego od siebie chłopaka. Zaproponował mi, żebyśmy gdzieś razem wyjechali. Gdy powiedziałam mu, że nie mam na to kasy, on odpowiedział, że w inny sposób mu to wynagrodzę – Samanta wspomina swój pierwszy sponsorowany wyjazd. – Powiem tak: wakacje były bardzo udane.
Sandra dziś jest fotomodelką. Jak sama mówi, zapewne nie uzyskałaby takiej pozycji, gdyby nie to, że udało jej się stworzyć profesjonalne portfolio, które mogła przedstawiać w agencjach.
– Zrobił mi je czterdziestoletni fotograf znany w branży. Wiedziałam, że robi dobre zdjęcia, ale nie miałam pieniędzy, by mu zapłacić za sesję – opowiada. – Już w rozmowie telefonicznej dał mi jednak do zrozumienia, że jest w stanie przyjąć też inne formy wynagrodzenia. Nie wahałam się ani chwili. Jeszcze tej samej nocy zrobiliśmy całe portfolio. I jeszcze kilka innych rzeczy – dodaje.

...ale kończy się gorzej

Uniwersytutki zawsze powtarzają: kiedyś przestanę to robić. Samanta też tak uważa. – Klienci do mnie dzwonią, polecają siebie nawzajem. Mam dzięki temu świetne auto i markowe ciuchy. Ale dlatego studiuję, by móc z tym kiedyś skończyć – zapewnia stanowczo.
Według policyjnych statystyk, w Polsce jest ok. 13 tys. prostytutek. Nieoficjalne szacunki prowadzone m.in. przez Krzysztofa Orszagha, byłego koordynatora działań antyagencyjnych w Warszawie, wskazują, że liczba ta dotyczy... samej Warszawy. Wiele uniwersytutek zasila po studiach agencyjne szeregi lub zaczyna pracować na ulicach. Być może trafią tam również koleżanki Samanty ze studiów. – Mamy ich na uczelni sporo, jednak z tego, co wiem, to dają dupy za parę groszy. Byle z kim i byle gdzie. Zero szacunku – ocenia.

Wojewoda nie będzie wiceprezesem Giesche SA

Tomasz Pietrzykowski
2007-10-11, ostatnia aktualizacja 2007-10-11 21:04

W "Gazecie" z 10 października ukazało się duże płatne ogłoszenie podpisane przez "Zarząd Spółki Giesche SA" zawierające list otwarty adresowany do "mieszkańców Śląska i władz lokalnych". Odpowiada na niego wojewoda Tomasz Pietrzykowski

Zobacz powiekszenie
Fot. Marta Błażejowska / AG
Tomasz Pietrzykowski w katowickim Nikiszowcu


Autorzy listu roztoczyli przed mieszkańcami Śląska wspaniałe perspektywy rozwoju regionu po ewentualnym przejęciu przez "spółkę Giesche SA" ogromnych terenów inwestycyjnych i mieszkalnych w Katowicach oraz innych miastach Śląska. Pod adresem władz lokalnych, w szczególności prezydenta Katowic oraz mnie, skierowano natomiast zarzut "absurdalnych ataków i niczym nieuzasadnionych oskarżeń". Nagromadzenie kłamstw i nadużyć w liście jest jednak na tyle duże, że nie może on pozostać bez odpowiedzi, tak aby nie zaistniało wrażenie, że zawiera on choć minimalną ilość informacji prawdziwych.

Podstawowym przekłamaniem jest już sam tytuł owego listu, w którym autorzy podają się za "Zarząd spółki Giesche S.A.," założonej w 1704 roku, w sposób bezpośredni sugerując, że kierują tą samą spółką, która przed wojną "władała hutami, kopalniami i fabrykami na Śląsku", a dzięki temu "śląskie miasta i osiedla wyglądały znacznie lepiej niż dziś, ( ) kwitły i tętniły życiem, mówiono o nich perły architektury" etc. Otóż rzecz w tym, że ukrywający się pod enigmatycznym określeniem "zarząd Spółki Giesche S.A.", panowie nie są żadnym zarządem założonej w 1704 roku i władającej przed wojną śląskimi kopalniami, hutami i fabrykami spółki, ale grupką sprytnych, młodych "tygrysów biznesu" z Pomorza, którzy po znalezieniu na jakiś aukcjach staroci przedwojennych dokumentów spółki Giesche, mających dziś wyłącznie walor ciekawostek historycznych, próbują obecnie przejąć za darmo gigantyczny majątek, jaki należał przed wojną do śląskiego koncernu. W ten sposób kupując za grosze akcje spółki, które przed wojną miały charakter rzeczywistych papierów wartościowych, a dziś są jedynie kolekcjonerską błyskotką, jakich wiele w każdym muzeum, autorzy listu domagają się uznania ich praw do "reprywatyzacji" osiedli i fabryk obejmujących 30 proc. obecnej powierzchni miasta Katowice. Tak ordynarne i bezczelne próby łatwego wzbogacenia się na naiwności urzędników przekraczają nawet te najgorsze standardy, do jakich przyzwyczaiły nas afery III RP. Otóż pragnę z całą stanowczością oświadczyć - minęły już czasy, gdy poprzez proste triki prawne różne grupki spryciarzy stawały się z dnia na dzień multimilionerami, nie dzięki swoim umiejętnościom, talentom i pracy, ale dziecinnej wręcz naiwności i łatwowierności urzędników odpowiedzialnych za majątek publiczny. Nierzadko zresztą tego rodzaju bezkrytyczni urzędnicy dziwnym trafem odnajdywali się nazajutrz w roli wiceprezesów "zarządów spółek", wobec których okazywali się tak zadziwiająco życzliwi. Dziwi jedynie przekonanie reprezentantów dzisiejszej "założonej w 1704 roku spółki Giesche S.A.", że w Polsce nic od początku lat 90. się nie zmieniło, że dziś także publiczny majątek rozdawany będzie na prawo i lewo każdemu sprytnemu kombinatorowi legitymującemu się bezwartościowymi świstkami oraz oszałamiającymi wizjami rozwoju, jaki nastąpi dzięki ich wzbogaceniu. Wzruszające zaiste są przy tym "plany spółki w zakresie społecznej infrastruktury, takiej jak przedszkola, szkoły, szpitale, domy kultury". Podziw budzą zapewnienia, że "spółka zamierza umożliwić nabycie na własność zajmowanych przez lokatorów mieszkań na warunkach na pewno bardziej korzystnych niż proponowane dotychczas przez miasto". Argumentacja autorów listu przypomina stary dowcip o kobiecie, która z każdego mężczyzny potrafi zrobić milionera. Pod warunkiem że wcześniej był miliarderem. List pełen jest tego rodzaju groteskowych manipulacji językowych, mowa tam na przykład o nieruchomościach "należących do Giesche SA", które zostały im "bezprawnie zagarnięte", "społecznym niepokoju" wywoływanym przez "przeróżnych pseudoobrońców ludu". Okazuje się zatem, że to nie panowie z "zarządu spółki Giesche" próbują bezprawnie zagarnąć ogromny śląski majątek - to im go zagarnięto! To nie ich bezczelna próba skoku na olbrzymi majątek wywołuje społeczny niepokój, tylko ci, którzy stają jej na przeszkodzie! To nie oni są pseudo-spółką Giesche, to ich przeciwnicy są pseudoobrońcami interesu publicznego, uniemożliwiającymi dobrodziejom z Trójmiasta wybudowanie nam przedszkoli, szkół, szpitali, domów kultury i parków. Posługując się typowymi dla siebie semantycznymi nadużyciami, autorzy określają się sami "inwestorami", chcącymi "zagospodarować pustostany, ożywić stare fabryki, aktywizować gospodarkę". Droga wolna Panowie "inwestorzy" - przystępujcie do przetargów, kupujcie pustostany, aktywizujcie stare fabryki. Pierwsza okazja będzie już w przyszłym tygodniu - PKP wystawiła na sprzedaż budynek starego dworca. Cena wywoławcza - 45 mln złotych. Ale w języku polskim słowo "inwestor" to ktoś, kto w majątek inwestuje, a nie usiłuje go przejąć za darmo. Na to w języku polskim jest zupełnie inne słowo.

Już zupełnie na marginesie charakterystyczny drobiazg. List kończy zapewnienie, że "od dwóch lat spółka prosi władze lokalne (...) Pana Wojewodę o podjęcie merytorycznych rozmów". Oświadczam, że autorzy listu także w tej sprawie kłamią w żywe oczy. Ani razu nie została podjęta jakakolwiek próba kontaktu ze mną, co jest łatwe do sprawdzenia, bo wszelkie takie próby obligatoryjnie rejestrowane są przez mój sekretariat. A więc kolejna, tym razem bezdyskusyjna i oczywista, nieprawda. Inna sprawa, że nawet gdyby takie próby zostały podjęte, z pewnością do żadnych "merytorycznych" rozmów pomiędzy mną a "zarządem spółki Giesche" by nie doszło. Nie te czasy panowie. Nie zostanę u was wiceprezesem.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice