piątek, 25 stycznia 2008

Burzliwe dzieje Naszej Klasy



Jacek Konikowski
24.01.2008 16:58
Edytowany 24.01.2008 23:50
Czytaj komentarze(12)

Pomysł? Nienowy. Wykonanie? Bez fajerwerków. Działanie? Tragiczne. Problemów? Bez liku. Nasza-klasa.

Wrocław. Blok na Biskupinie. Niepozorny. Na ostatnie piętro trudno trafić, bo nie ma szyldu. Pomaga sąsiadka z parteru. Otwiera młody chłopak w swetrze narzuconym na podkoszulek. Styl studencki. W małym M-3 z kuchnią takich jak on jest jeszcze kilku. Siedzą wpatrzeni w monitory i klepią w klawiatury. Maciek proponuje wodę z dystrybutora i zaprasza do biura. Biuro niewiele większe od łazienki. Siedzą w nim jeszcze dwie osoby. Też wpatrzone w monitory. To on — najmłodszy milioner w kraju?

Maciek ma 23 lata. Jest na piątym roku informatyki Uniwersytetu Wrocławskiego. — Nie mylić z polibudą — żartuje Popowicz. Studiuje, startuje, trenuje. Dyscyplina? Programowanie, implementowanie algorytmów. Dla laika — coś jak „rurka piątka krzyżowana na zastrzał”. — Rajcuje mnie kwintesencja informatyki, jej strona teoretyczna, programowanie. Do niedawna żyłem startami w zawodach informatycznych, programowanie zespołowe — mówi Maciej Popowicz.


Polacy są w czołówce najlepszych programistów na świecie. Popowicz i jego drużyna: Paweł Olchawa i Michał Bartoszkiewicz (Łukasz Adziński, czwarty ze współtwórców Naszej-klasy jest grafikiem) są jednymi z nich. Ten ostatni jest finalistą Top- Codera — prestiżowego konkursu informatycznego, który odbywa się w Nowym Jorku. Wszyscy albo już pracowali, albo mieli oferty pracy w Google czy w Microsofcie. Ale siedzą tu, na kilkunastu metrach w mieszkaniu na Biskupinie. Tu właśnie są bebechy Naszej-klasy. Ich własnej firmy.

— Pomysł narodził się przypadkowo. Mieliśmy ich mnóstwo, ale ten jeden szczególnie przypadł mi do gustu — za jednym kliknięciem wysłać wiadomość do wszystkich kumpli z liceum, odnaleźć się, utrzymać kontakt. Byliśmy zgraną paczką. I powstała strona dla siebie, dla nas, dla ludzi z naszej klasy — opowiada Popowicz. — Taka strona robiona przez przyjaciół dla przyjaciół — wtrąca siedzący przy sąsiednim komputerze Łukasz Adziński.

— A potem to już efekt śnieżnej kuli, znajomi znajomych też chcieli znaleźć swo- ich znajomych i tak zaczęło się kręcić — dodaje Popowicz.

Od nędzy do pieniędzy

Na początek musiało wystarczyć 200 zł, za domenę i miejsce na wirtualnym serwerze w internecie. Mieszkanie na Biskupinie pojawiło się dopiero wraz z inwestorem. Wcześniej każdy robił swoją robotę w domu na własnym komputerze, nawet po kilkanaście godzin dziennie. — 2 lipca 2006 r. kupiliśmy domenę nasza-klasa.pl. Po czterech miesiącach pracy za darmo ruszyliśmy. Dokładnie 11 listopada 2006 r. W Święto Niepodległości — opowiada Popowicz.

— Pierwszego dnia mieliśmy 300 użytkowników. Ale radość! Po kilku — już tysiąc. Potem przyszedł pierwszy szturm na portal, 26 grudnia 2006 r. W Panoramie ukazała się wtedy kilkusekundowa migawka o Naszej-klasie, kilka krótkich informacji, że jest. Kilka minut później w portalu próbowało się zarejestrować ponad 5 tys. osób. Serwer tego nie wytrzymał i padł — wspomina Joanna Gajewska, rzeczniczka prasowa Naszej-klasy.

Po trzech miesiącach z Naszej-klasy korzystało 100 tys. osób. Po dwóch następnych — drugie tyle. W lipcu w serwisie zalogowanych było 300 tys. użytkowników. W październiku, po informacji w mediach, że część udziałów kupił zachodni fundusz — kolejny szturm. Tym razem serwer wytrzymał. Obecnie każdego dnia przybywa 130-140 tys. nowych użytkowników.

— Miesięcznie mamy już 7 mln odsłon — podkreśla Joanna Gajewska.

Czyli osób, które klikają na adres Nasza-klasa.pl. Ciekawostka, to prawie 0,7 proc. światowego ruchu w internecie. Lepszy od portalu chłopaków z Biskupina jest tylko Google. Onet, Allegro, Wp.pl czy YouTube są za nimi.

Nic dziwnego, że wkrótce pojawili się inwestorzy. A ten pierwszy, który zapukał do Naszej-klasy?

— Nie pamiętam. Serio. Była ich masa. Prześcigali się w ofertach, z których jedna była śmieszniejsza od drugiej. Ewidentnie chcieli nas wycyckać. Dopiero oferta Alexandra Samwersa z European Founders wydała nam się rozsądna. Bo niczego nam nie narzucał. Nadajemy na tych samych falach, dlatego układa nam się idealnie. Nie rozkazuje nam, jest obok nas, nie nad nami. Nie postawił nawet warunków, oprócz jednego — dalej się rozwijać — mówi Popowicz.

Alexander Samwers, wraz z braćmi współwłaściciel niemieckiego funduszu venture capital European Founders, to wizjoner internetu. Dotąd zainwestował w ponad 100 firm internetowych. Popowicz nie chciał nam zdradzić, ile Samwers zaproponował za 20 proc. udziałów w portalu. Nieoficjalnie wiadomo, że portal wyceniano wówczas na jakieś 15 mln zł.

— Większość kasy poszło na serwery, biuro na Biskupinie i zatrudnienie kilku pracowników — wyjaśnia Popowicz.

I zaczęło się robić poważnie. Życie się zmieniło?

— Mamy masę pieczątek — śmieje się Popowicz, wskazując na biurko.

Pieniądze nie przewróciły w głowie?

— Pensje mamy normalne. Bez fajerwerków. Poniżej 10 tys. zł — mówi prezes Popowicz. Chyba jeden z najmłodszych w Polsce. Teraz kończy studia.

— Tak mnie wciąga ta robota, że nie mam kiedy robić zadań domowych i ćwiczeń — żartuje.

Profesorzy przymykają oko?

— Z tym bywa różnie, ale zaliczenie będzie. Chyba — mówi Popowicz.

Już wie, o czym napisze magisterkę. Oczywiście o Naszej-klasie.

Rzut oka na firmę. Naszą-klasę tworzy w sumie 25 osób. W biurze pracuje dziesięć: 6-7 programistów siedzi w pokoju obok. To mózgi. Paweł Olchawa, Michał Bartoszkiewicz — jedni z najlepszych programistów na świecie. W biurze zarządu on — prezes, Arek — wiceprezes i Asia — coś jak rzecznik prasowy. Reszta pracuje zdalnie, dział obsługi użytkowników i administratorzy na serwerach w Poznaniu i we Frankfurcie.

Siedzimy nad kubkami z wodą i rozmawiamy o internetowym biznesie, snowboardzie i filmie. O „Człowieku z blizną”, Popowicz wie wszystko, zna niemal każdą sekundę filmu.

Pytam, o czym będziemy rozmawiać za dwa lata?

— Na pewno nie o Naszej- -klasie. Pomysłów mam wiele. Zrobię coś mniejszego i na pewno nie serwis społecznościowy — zapowiada Popowicz. Nagle siedząca obok Joanna przerywa: Maciek, a ty nie miałeś dzisiaj iść na zajęcia? Maciek znika w przedpokoju. — Temperamentny jest i uparty, czasami. Gdy trzeba, potrafi szybko podjąć ważną decyzję — mówi o szefie Joanna. Pieniądze go zmieniły? — Gdzie tam, to wciąż ten sam Maciek — dodaje z uśmiechem.

23 Kaczyńskich

W Naszej-klasie wiele jest żywiołu. Wystarczy poszperać, a znajdzie się: 17 Jarosławów Kaczyńskich i 6 Lechów. Donald Tusk ma 12 profili, Zbigniew Ziobro — 9. Jest trzech Aleksandrów Kwaśniewskich, dwóch Lechów Wałęsów i Edgarów Gosiewskich. Ale rekordy bije Roman Giertych — 40. Oprócz profili polityków zdarzają się znani biznesmeni: jest trzech Janów Kulczyków, był Roman Karkosik i Zbigniew Jakubas.

Jednym to przeszkadza, innym nie.

— Andrzej Lepper stwierdził, że skoro dla młodzieży to jest frajda, to jemu fałszywe profile nie przeszkadzają i nie prosił nas, żeby je usunąć. Za to prawdziwy profil mają bracia Golcowie — zapewnia Joanna.

— Jak ktoś chce, to mu fałszywe konto usuniemy, ale musi się do nas zgłosić. Kiedyś robiliśmy to automatycznie, ale po usunięciu konta znanemu polskiemu koszykarzowi dostaliśmy od niego reprymendę. Okazało się, że było prawdziwe. Dlatego nie ingerujemy w to, co ludzie zamieszczają. Poza tym, nie chcemy naruszać prawa — wyjaśnia Popowicz, który sam występuje w swoim portalu nie pod nazwiskiem, lecz pod ksywką znaną tylko znajomym.

— Za dużo „znajomych” się doklejało — tłumaczy prezes.

Drugie Gadu-Gadu

Początki Naszej-klasy są niemal wierną kopią historii komunikatora Gadu-Gadu stworzonego przez Łukasza Foltyna. Pomysł — nienowy, wykonanie — bez fajerwerków, działanie — zawodne.

Popowicz oburza się, gdy to słyszy. Tłumaczy: diabeł tkwi w szczegółach. Tylko w Naszej-klasie są wirtualne klasy, gdzie jest jedna klasa i wszyscy się znają. Czegoś takiego nie ma ponoć w żadnym innym podobnym portalu na świecie. Albo możliwość importowania kontaktów z Gadu-Gadu czy Skype’a.

Ale wolno chodzi. W konkursie na najgorszą stronę w polskim internecie serwis Nasza-klasa zwyciężył w kategorii „najgorsza wydajność”.

— Wolno chodził. Ale wkurza mnie takie gadanie, że chłopaki mogły to wcześniej przewidzieć i postawić porządne serwery. Wiedzieliśmy, że tak może być, ale wtedy mieliśmy pieniądze raptem na kilka komputerów, a nie kilka milionów na 160 serwerów. Żaden inwestor nie da kasy na coś, co działa tylko na papierze. Pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć — przekonuje Popowicz.

Podobieństw do Gadu-Gadu jest wiele. Jest jedna różnica — emocje. Wokół Naszej-klasy narosło ich sporo, zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy „Gazeta Wyborcza” sporo miejsca jej poświęciła.

„Wyborcza” w klasie

Przypomnijmy, 16 stycznia na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej” pojawił się obszerny tekst, sugerujący, że dane osobowe użytkowników portalu nie są właściwie zabezpieczone i że zbytnia szczerość jego użytkowników może sprowadzić na nich kłopoty.

— Nie chce mi się komentować zachowania Agory. To był cios poniżej pasa. Wiele informacji było nieprawdziwych, przeinaczonych lub wyolbrzymionych — twierdzi Popowicz.

Czyżby? Po chwili Popowicz dodaje, że „Wyborcza” wielokrotnie przeinaczyła jego wypowiedzi.

— Powiedziałem dziennikarce, że dostajemy 4 tys. mejli dziennie, z czego większość to pochwały. Tymczasem, w tekście pojawiło się 4 tys., ale skarg. Czasem dostajemy skargi, kilka, w rodzaju, że ktoś komuś założył konto albo umieścił zdjęcie bez jego wiedzy i prosi o ich usunięcie — zaznacza Popowicz.

Z tekstu „Gazety Wyborczej” wynika, że GIODO otrzymuje wiele skarg na Naszą-klasę i że wciąż docierają następne.

— Dotychczas wpłynęły do nas trzy skargi na działalność portalu Nasza-klasa — twierdzi Małgorzata Kałużyńska-Jasak, rzecznik GIODO.

A kontrola? Czy jest skutkiem skarg użytkowników Naszej-klasy? — To standardowa kontrola — dodaje Małgorzata Kałużyńska-Jasak. — Do kontroli sami się zgłosiliśmy, jak każda firma, która ma bazę danych — dodaje Joanna Gajewska.

Więc o co chodzi? Czym Nasza-klasa mogła podpaść koncernowi? Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, jakiś czas temu Agora była zainteresowana inwestycjami w portal, ale Popowicz wybrał fundusz Samwersa.

Dlaczego Agorze miałoby zależeć na inwestycji w Naszą-klasę? Odpowiedź leży w liczbach i w słupkach. Nasza-klasa rządzi w internecie, portal odwiedza wielokrotnie więcej osób niż portal Agory. Pod tym względem jest drugą najpopularniejszą stroną w Polsce, tuż za Google.pl. Niedawno zdystansowała nawet Onet. Tymczasem portal „Gazety” jest dopiero na 17. miejscu. Zapytaliśmy Agorę, czy rzeczywiście interesowała się portalem. Otrzymaliśmy dwuznaczną odpowiedź.

— Zgodnie z naszą polityką informacyjną, przekazujemy informacje o przedsięwzięciach, które wdrażamy do realizacji — powiedziała nam Ula Strych, rzecznik prasowy Agory. Co więc miała na celu publikacja „Gazety Wyborczej”? — Wygląda to na klasyczny przykład kampanii czarnego PR typu FUD. Strategia ta polega na podawaniu negatywnych informacji na temat nowych na rynku i relatywnie mniej znanych produktów, tak by zasiać wśród ich użytkowników wątpliwości i strach przed ich użyciem — zauważa Marcin Jagodziński z Gadu-Gadu.

Jego zdaniem, służą temu: straszenie kontrolą GIODO, bez wzmianki o tym, jakie są właściwie przepisy prawne o ochronie danych osobowych, sugerowanie, że kontrolowany przez GIODO jest już właściwie automatycznie przestępcą. „Gazeta” wśród 6 mln użytkowników znajduje kogoś, kto zrobił wyjątkowo niesmaczny dowcip i eksponuje dwukrotnie, ze zdjęciem, żeby nie było wątpliwości. Pojawia się dyżurny temat: pedofilia. Do tego: przestępcy grożący prawnikom, komornicy, źli bankierzy, detektywi, namolni marketingowcy. Przekaz jest prosty: dzięki Naszej-klasie pobiją cię, zgwałcą dziecko, wyciągną kasę, namawiając na zakupy, resztę zabierze komornik lub ktoś, kto cię zaszantażuje, a bank oczywiście odmówi kredytu — twierdzi Jagodziński.

Jednak nie wiąże takiej wymowy tekstu z konkurencją między Agorą i Naszą-klasą. Raczej widzi jego związek z niskimi kompetencjami dziennikarzy. Bez względu na intencje przyświecające „Gazecie Wyborczej” jedno jest pewne — zainteresowanie portalem nie zmalało ani na jotę. Świadczą o tym statystyki odwiedzin, które w dniu publikacji kontrowersyjnego tekstu nawet nie drgnęły.

— Dzień wcześniej mieliśmy 3,5 mln odwiedzin, tyle samo w dniu publikacji i dzień po niej. Nic się nie zmieniło. Ludzie mają swój rozum — uważa Popowicz, zerkając na dane.

Ryszard Niemczyk, skazany na 25 lat wiezienia, ma zapłacić rodzinom ofiar 1,5 miliona złotych

Fot. Andrzej Grygiel (PAP)
Ryszard Niemczyk w Sądzie Apelacyjnym w Katowicach

Karę 25 lat więzienia wymierzył wczoraj Sąd Apelacyjny w Katowicach Ryszardowi Niemczykowi, pseudonim Rzeźnik. Sprawa dotyczyła m.in. zabójstwa szefa mafii pruszkowskiej Andrzeja K., ps. Pershing. Wyrok jest prawomocny.

Sąd apelacyjny rozpatrywał zażalenia na wyrok bielskiego sądu z marca ubiegłego roku, który uznał Niemczyka za winnego wszystkich 13 stawianych mu zarzutów. Sąd odwoławczy nieznacznie zmienił tamto orzeczenie, ale utrzymał wyroki za najważniejsze zarzuty i wymierzoną Niemczykowi karę łączną.

Poza zabójstwem "Pershinga" zarzuty wobec Niemczyka dotyczyły także m.in. kierowania gangiem oraz ucieczki z więzienia w Wadowicach. Także za te przestępstwa sąd prawomocnie skazał oskarżonego. Utrzymał też część wyroku, nakazującą "Rzeźnikowi" naprawić szkodę wyrządzoną ofiarom i zapłacić im ok. 1,5 mln zł.

Sąd apelacyjny utrzymał też w mocy wyrok wobec drugiego oskarżonego - Piotra Sz. Mężczyzna został skazany na rok i osiem miesięcy więzienia. Według ustaleń prokuratury, Sz. w dniu zabójstwa "Pershinga" ukrywał zamachowców - Niemczyka i Ryszarda Boguckiego, już wcześniej skazanego za tę zbrodnię, także na 25 lat więzienia.

Składając apelację, obrona domagała się dla Niemczyka łagodniejszej kary, jednak na początku wczorajszej rozprawy adwokaci wnieśli o uchylenie wyroku. Jako powód podawali uchylenie immunitetu sędziego, który orzekał w I instancji. Adwokaci podnosili, że prokuratura chce sędziemu postawić zarzuty związane z osobą Niemczyka, co budzi wątpliwości co do bezstronności sędziego. Sąd nie uwzględnił tego wniosku.

Prokuratura, która w I instancji domagała się dla Niemczyka dożywocia, teraz broniła wyroku bielskiego sądu.

Według ustaleń sądu zamiar zabójstwa "Pershinga" zrodził się w głowie Boguckiego w październiku lub listopadzie 1999 roku. Rozmawiał o tym z Mirosławem D., pseud. Malizna. Motywem zbrodni miała być chęć awansu w hierarchii przestępczej.

Wraz z Boguckim i Adamem K. Niemczyk oczekiwał na "Pershinga" w skradzionym wcześniej samochodzie na parkingu w Zakopanem. Gdy boss gangu pruszkowskiego podszedł do swego mercedesa, Niemczyk i Bogucki wysiedli z auta i podeszli do ofiary. To Bogucki strzelał do "Pershinga". Niemczyk stał dalej i oddał strzały w górę.

Obrona przedstawiała inny przebieg zbrodni. Według niej to Bogucki z Adamem K. podeszli do "Pershinga", a Niemczyk został w aucie i do momentu wystrzałów nie wiedział o planowaniu zabójstwa. Adam K. został później świadkiem koronnym w sprawie. Obecnie już nie żyje.

Właśnie wiarygodność Adama K. była kwestionowana przez obronę. Zdaniem mecenasa Stanisława Wrony, K. nie powinien w ogóle uzyskać statusu świadka koronnego; zdecydował się na to, aby uniknąć odpowiedzialności.

Niemczyk jeszcze przed wyrokiem oświadczył, że gdyby wiedział, iż w Zakopanem dojdzie do zabójstwa "Pershinga", to by tam nie pojechał. Wyraził skruchę za czyny, do których dokonania się przyznaje: - Jest mi przykro, że dopuściłem się tych wszystkich przestępstw - zapewnił.

Sąd uznał Adama K. za wiarygodnego świadka i - jak powiedział wczoraj sędzia Piotr Mirek - sąd pierwszej instancji trafnie oparł się na jego zeznaniach. - Linia obrony jest tutaj mało wiarygodna i mało logiczna - ocenił sędzia.

Przed wyrokiem adwokaci chcieli, by w razie uznania, że razem z Boguckim strzelał jednak Niemczyk, sąd wymierzył mu niższą karę. - Jeżeli nawet przyjąć, że Niemczyk brał udział w tym, co się stało w Zakopanem, nie może być tak, że ten kto strzela komuś w głowę, dostaje taką karę jak ten, kto pełni rolę pomocniczą - podkreślił mec. Janusz Hańderek. Proponował dla swojego klienta 15 lat pozbawienia wolności.

Sąd uznał jednak, że kara 25 lat więzienia jest surowa, ale adekwatna do winy i sprawiedliwa. Zamach był zaplanowany i wykonany z premedytacją; czyn ten cechował brak poszanowania jakichkolwiek zasad obowiązujących w społeczeństwie - został dokonany w biały dzień, na parkingu, w obecności postronnych osób - podkreślał sędzia Mirek. Przypomniał, że Niemczyk miał broń maszynową. To że nie strzelał do Andrzeja K., ale w powietrze, wynikało jedynie z podziału ról.

W lipcu ub.r. przed bielskim sądem ruszył proces, w którym Niemczyk odpowiada za 11 kolejnych zarzutów, których nie ujęto w międzynarodowym liście gończym, jakim ścigano gangstera po jego ucieczce z aresztu w Wadowicach w 2000 roku. Chodzi m.in. o dwukrotne usiłowanie zabójstwa bielskiego biznesmena, a także o pranie brudnych pieniędzy. Grozi mu za to dożywocie. (PAP)

System ILS nie działał, więc pilot CASY lądował dwa razy

jg, pw, met, jas, PAP, IAR
2008-01-24, ostatnia aktualizacja 2008-01-25 06:48

Podczas wczorajszej katastrofy samolotu CASA na lotnisku w Mirosławcu nie działał system ILS, pomagający w precyzyjnym podejściu do lądowania w warunkach ograniczonej widoczności. Informację potwierdził rzecznik sił powietrznych podpułkownik Wiesław Grzegorzewski. Dodał, że system był uszkodzony. Piloci podchodzili do lądowania przy pomocy radaru precyzyjnego podejścia. Zdaniem rzecznika sił powietrznych, awaria systemu ILS nie miała wpływu na katastrofę.

Zobacz powiekszenie
Źródło: Google Earth
Lotnisko w Mirosławcu - zdjęcie satelitarne


System ILS wspomaga pilotów w momentach słabej widoczności i niskiego zachmurzenia, a taka pogoda panowała gdy transportowiec podchodził do lądowania. Grzegorzewski potwierdził, że piloci musieli podchodzić do lądowania dwa razy. Przy pierwszym podejściu pilot nie zameldował, że widzi pas. Zgodnie z procedurą poderwał maszynę i rozpoczął drugie podejście. Przy drugim podejściu pilot zameldował, że widzi pas.

Zgodnie z procedurą, meldunek o tym, że pilot widzi pas oznacza, iż nawigator nie jest już uczestnikiem lądowania i to pilot decyduje o dalszym lądowaniu. Zdaniem Grzegorzewskiego, zgłoszenie meldunku oznacza, że pilot zdecydował o tym, iż może bezpiecznie lądować. Podczas lądowania panowały trudne warunki atmosferyczne, między innymi ze względu na niski pułap chmur. Grzegorzewski zapewnia jednak, że w takich warunkach piloci już latali. Potwierdził, że załoga była doświadczona i zgodnie z normami mogła latać w jeszcze trudniejszych warunkach.

O dwukrotnym podejściu maszyny do lądowania mówił także wcześniej w w TVN24 szef Sztabu Generalnego WP gen. Franciszek Gągor. Generał zapewnił, że wszystkie urządzenia naprowadzające działały, warunki do przyjęcia samolotu były spełnione, zarówno pułap chmur, widoczność.

Pytany , czy jedną z przyczyn katastrofy miał być niedziałający prawidłowo na lotnisku w Mirosławcu system naprowadzania ILS, gen. Gągor oświadczył, że "wszelkie opinie takie szczegółowe" uważałby za spekulacje. - Dajmy czas ekspertom, niech zbadają dokładnie sprawę, niech wydają obiektywną opinie - dodał.

Odnaleziono czarną skrzynkę

Ok. godz. 12.30 odnaleziono czarną skrzynkę transportowego samolotu CASA C-295M, który rozbił się wczoraj w Zachodniopomorskiem - dowiedziała się "Gazeta Wyborcza" z nieoficjalnych źródeł w sztabie generalnym. W katastrofie zginęło 20 osób.

Informację o odnalezieniu czarnej skrzynki potwierdził po 15.00 rzecznik Sił Powietrznych ppłk Wiesław Grzegorzewski.

Odnalezienie rejestratora parametrów lotu tzw. czarnej skrzynki powinno ułatwić poznanie powodów tragedii. Pierwsza informacja o jej znalezieniu pojawiła się już rano, ale została zdementowana.



Jak ocenił dowódca sił powietrznych gen. Andrzej Błasik komisja badania wypadków lotniczych na zbadanie przyczyn katastrofy będzie potrzebowała kilka do kilkunastu dni.



"Samoloty nie były przeciążane"

Premier: Jest 20 ofiar - czytaj

Gen. Błasik pytany, czy powodem katastrofy mogła być nadmierna eksploatacja maszyny powiedział, że samoloty CASA C-295M "wspaniale sprawdzają się w zabezpieczeniu przelotów i przewozów polskich kontyngentów wojskowych do Iraku, Afganistanu".

"Samoloty te wykonują naloty planowane (liczba godzin, jaką mają spędzić w powietrzu), w tym roku faktycznie wykonaliśmy zwiększone naloty w związku z większymi potrzebami polskich kontyngentów wojskowych niemniej jednak uważam, że ta eksploatacja, z którą mieliśmy do czynienia w roku 2007 jest właściwa i pozwoliła nam na wyciągnięcie szeregu wniosków co do dalszej koncepcji szkolenia, dalszej koncepcji transportu wojsk w rejony zainteresowania" - powiedział gen Błasik.

Pytany, czy przyczyną katastrofy mogło być przeciążenie samolotu powiedział: "w ogóle nie biorę tego zagrożenia pod uwagę, ponieważ te samoloty były nie przeciążane, tylko eksploatowane przy wykonywaniu resursów rocznych odrobinę większych niż to miało miejsce w poprzednich latach".

Generał wyraził przekonanie, że loty samolotów tego typu - zawieszone po katastrofie - będzie można wznowić, gdy komisja wykluczy usterkę techniczną.

Błasik podkreślał, że egzemplarz który się rozbił, pochodził z najnowszej, ubiegłorocznej dostawy spędził w powietrzu ponad 300 godzin, a z dostarczonymi wtedy maszynami nie było żadnych problemów.

Deszcz i śnieg by nie przeszkodził

Z podawaniem przyczyn katastrofy trzeba poczekać na oficjalne informacje - mówi Robert Rochowicz z miesięcznika "Nowa Technika Wojskowa".

"Trzeba zaczekać na oficjalne informacje i omówienie przyczyn katastrofy. Nawet, jeśli pewne szczegóły są teraz znane wojsku, my poznamy je za kilka miesięcy. Do tego czasu mówienie o przyczynach wypadku to przelewanie z pustego w próżne" - powiedział Rochowicz.

Dodał, że nawet jeśli w momencie podchodzenia do lądowania padał deszcz lub śnieg, to nie były to warunki, które uniemożliwiałyby lądowanie samolotowi tego typu.

Jeśli prawdą jest, że samolot rzeczywiście zawadził o drzewa, to możliwości są dwie - albo błąd pilota, albo awaria techniczna - powiedział w RMF FM Tomasz Szulc, naukowiec związany z magazynem "Nowa Technika Wojskowa". Jego zdaniem najmniej prawdopodobna hipoteza tragedii to błąd konstrukcyjny.

Grzegorz Hołdanowicz redaktor naczelny pisma "Raport, wojsko,technika, obronność" mówił w TOK FM, że wczoraj nic nie wskazywało, "że istnieje jakieś realne zagrożenie" dla bezpieczeństwa lotu. - Owszem, była niska podstawa, był opad, prawdopodobnie niebezpieczeństwo oblodzenia. Ale te samoloty są wyposażone w instalację przeciwoblodzeniową, w bardzo nowoczesną awionikę, a ludzie są przygotowani do wykonywania lotów w takich warunkach - mówił Hołdanowicz.

- Całe życie jestem związany z lotnictwem, pracowałem jako pilot. Jaka mogła być przyczyna katastrofy? Najczęstszą przyczyną wypadków lotniczych jest nieprzestrzeganie procedur podejścia do lądowania na przyrządy. Nie wolno pilotowi zejść poniżej wysokości decyzji, dopóki nie minie pierwszej pomocy radionawigacyjnej, która wprowadza na dany pas do lądowania. Wydaje mi się, że to była przyczyna wypadku tego samolotu - komentuje pilot z wieloletnim doświadczeniem, czytelnik portalu Alert24.

Złóż kondolencje rodzinom lotników