piątek, 25 września 2009

Podwójne życie Weroniki



Karol Jedliński
Puls Biznesu, pb.pl,25.09.2009 06:56
Czytaj komentarze (45)

Dajcie nam łapówkę, my zaniżymy wartość prywatyzowanej spółki — taki scenariusz analizuje prokuratura.

Bogusław Seredyński, zatrzymany przez Centralne Biuro Antykorupcyjne (CBA) prezes Wydawnictw Naukowo-Technicznych (WNT), wykorzystał Weronikę M.-P. jako pośrednika. Miał za łapówkę, zdaniem "Dziennika Gazeta Prawna", oferować sztuczne zaniżenie wartości firmy. Tak by można było w procesie prywatyzacyjnym kupić wydawnictwo dużo taniej. Jak dowiedział się "PB", warszawska prokuratura zastanawia się, czy prezes wydawnictw od słów nie przeszedł do czynów, np. poprzez dołowanie wyników finansowych WNT (zarówno jemu, jak i Weronice M.-P. do czasu zamknięcia tego wydania "PB"" nie postawiono zarzutów). Jeszcze w 2007 r. za rządów poprzedniego szefa, Andrzeja Zasiecznego spółka miała 6,3 mln zł przychodów i 4,4 tys. zł zysku. W 2008 r. WNT wykazały jednak 700 tys. zł straty, a przychody spadły do 5,9 mln zł. "PB" ustalił, że po ośmiu miesiącach tego roku strata dobijała już do miliona złotych.

— Możliwe jednak, że na wyniku zaciążyły koszty finansowe budowy drukarni cyfrowej — zastrzega Kuba Frołow, redaktor naczelny Biblioteki Analiz, zajmującej się rynkiem księgarskim, wynajmującej biura od WNT.

Sama M.-P., zawieszona prezes WSEInfoEngine, spółki córki GPW, miała żądać 100 tys. EUR za pośrednictwo przy korzystnej prywatyzacji WNT. Tyle że cała akcja była prowokacją CBA. Skąd tak duże sumy? Kluczem jest majątek firmy. Chodzi o siedzibę wydawnictwa przy ul. Mazowieckiej 2/4, w ścisłym centrum Warszawy. W zasięgu 300-400 metrów od tego miejsca są ulice Nowy Świat, Marszałkowska, a także Chmielna oraz Park Saski. Ceny transakcyjne mieszkań w okolicy oscylują wokół 10 tys. za m.kw., a miesięczne stawki za wynajem biur wynoszą około 100 zł za m.kw.

— Siedziba WNT ma około 3,2 tys. m. kw. powierzchni użytkowej, pięć kondygnacji plus parter — wylicza Andrzej Zasieczny, który szefował wydawnictwu, zanim zastąpił go Bogusław Seredyński.

Zadzwoniliśmy do kilku warszawskich agencji z prośbą o przybliżoną wycenę takiej nieruchomości. Szacunki wahają się między 18 a 20 mln zł. Wartość wydawnictwa, wyceniana przez branżę na 1-2 mln zł podbija też nowoczesna, choć niewielka, drukarnia cyfrowa w podziemiach siedziby.


czwartek, 24 września 2009

Mięso sprzed ćwierć wieku trafiło na nasze stoły

08:35, 24.09.2009 /TVN24

DZIENNIKARZE "UWAGI!" NA TROPIE MIĘDZYNARODOWEJ AFERY

TVN
Niemal 200 ton starego, nawet 26-letniego mięsa trafiło do polskich przedszkoli, szkół, domów starców i sklepów spożywczych. Reporterzy programu "Uwaga!" w TVN i dziennikarze szwedzkiego dziennika "Svenska Dagbladet" natrafili na trop międzynarodowej afery mięsnej.
Jak ustalili reporterzy "Uwagi!" do Polski sprowadzono niemal 200 ton szwedzkiego mięsa w puszkach. Mięso wyprodukowano na początku lat 80-tych, w okresie zimnej wojny, na potrzeby wojska. Oficjalnie nie miało ono prawa trafić do jakiegokolwiek kraju Unii Europejskiej jako produkt, który mogą spożywać ludzie. Ministerstwo rolnictwa w Szwecji w umowie sprzedaży szwedzkiemu pośrednikowi wyraźnie zaznaczyło, że puszki z wołowiną i wieprzowiną mogą być użyte jako pokarm dla zwierząt.

Pierogi, pasztety, kiełbasy
Niemieckie media donoszą, że poniedziałkowe posiedzenie ministrów rolnictwa... czytaj więcej »


Tymczasem śledztwo dziennikarskie wykazało, że od trzech lat setki tysięcy puszek wycofanych ze Szwecji trafiają na stoły Polaków. Firmy gastronomiczne z różnych miejscowości w Polsce faszerują starym mięsem pierogi, gołąbki, kiełbasy, pieczeń rzymską, mortadelę i wiele innych wyrobów. Tak przetworzone kilkudziesięcioletnie mięso trafiało do szkół, przedszkoli, domów starców oraz sklepów spożywczych.

Współpracujący z dziennikarzami "Uwagi!" szwedzcy dziennikarze twierdzą, że sami producenci konserw - firmy Unilever i Scan - przyznają, że już 10 lat temu część konserw nie nadawała się do spożycia. - Myślę, że stoi za tym chciwość szwedzkich władz, które sprzedały te puszki. Ten produkt powinien zostać zniszczony, a nie trafić do ludzi – komentuje Henrik Ennart dziennikarz gazety „Svenska Dagbladet” sprawdzający szwedzkie wątki afery mięsnej.

Droga konserw
Dla jednych szczury to szkodniki, a inni uwielbiają je z powodu smacznego... czytaj więcej »


Rząd Szwecji postanowił sprzedać puszki z mięsem już w 1999 roku. Mięso kupił szwedzki pośrednik. Przez kilka lat nie było chętnych na niepełnowartościowy towar. Jednak w 2007 r. Szwed dogadał się z Polakami, którzy zdecydowali się kupić 100 tys. puszek. Za pośrednictwem zarejestrowanej w Krakowie firmy do naszego kraju trafiło ponad 185 ton starego mięsa.
W umowie sprzedaży jest zapis zabraniający sprzedaży mięsa do ludzkiej konsumpcji w krajach UE. Powodem nie były kwestie zdrowotne, tylko jego wpływ na ceny rynkowe
Joakim Holmdahl e szwedzkiego ministerstwa zdrowia


Przedstawiciel szwedzkiego ministerstwa rolnictwa nie widzi nic złego w tym, że 26-letnie mięso trafiło na stoły Polaków. – W umowie sprzedaży jest zapis zabraniający sprzedaży mięsa do ludzkiej konsumpcji w krajach UE. Powodem nie były kwestie zdrowotne, tylko jego wpływ na ceny rynkowe – powiedział w rozmowie z reporterem "Uwagi!" Joakim Holmdahl, dyrektor wydziału spraw zagranicznych w departamencie zdrowia zwierząt ze szwedzkiego ministerstwa rolnictwa. Jego zdaniem produkt nadaje się do spożycia, a nasz kraj w momencie podpisywania umowy z pośrednikiem w 1999 roku nie był członkiem Unii Europejskiej.
Mięso wieprzowe w kujawsko-pomorskiem świeci w ciemności słabym,... czytaj więcej »


Ale umowa między szwedzkim pośrednikiem a polską firmą została podpisana w 2007 r. Polska weszła do Unii Europejskiej trzy lata wcześniej. Ponadto ministerstwo miało obowiązek sprawdzić, gdzie trafi stare mięso. – Rzeczywiście nie otrzymaliśmy takiej informacji i za to można nas winić – stwierdził Holmdahl.

Jadalne, niejadalne

Mięso w konserwach zostało przetworzone metodą liofilizacji. Pod wpływem temperatury i ciśnienia pozbawiono je całkowicie wody. Teoretycznie mięso liofilizowane zachowuje smak, zapach, a nawet sole mineralne. W praktyce, wszystko zależy od tego, czy mięso poddawane liofilizacji jest chude, czy nie. Tłuste mięso źle znosi proces liofilizacji, a tłuszcz zawarty w nim szybko jełczeje.

Dziennikarze "Uwagi!" oddali puszki do analizy. - Tłuszcz w tym produkcie jest kompletnie zepsuty. Jedząc to mięso można się zatruć stwierdzili po przeprowadzonych badaniach naukowcy z Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie.

Dziennikarze "Uwagi!" podając się za biznesmenów nawiązali współpracę z importerem mięsa.

O tym, kto sprowadzał stare mięso, kto je kupował i w jakich produktach się pojawiło dowiesz się oglądając "Uwagę!" dziś o 19.50 w TVN.


Czytaj też o sprawie na stronie internetowej "Uwagi"

bgr/iga/k

Sąd zamyka usta obrońcom życia


Sąd zamyka usta obrońcom życia
fot. M. Austyn

fot. M. Austyn


Publikacje na łamach "Gościa Niedzielnego" godziły w dobre imię Alicji Tysiąc - uznał wczoraj katowicki sąd okręgowy i nakazał redakcji przeprosić kobietę i wypłacić jej 30 tys. zł zadośćuczynienia. Kobieta czuła się urażona m.in. opiniami, że otrzymała odszkodowanie za to, iż nie pozwolono jej zabić własnego dziecka. W ocenie ks. Marka Gancarczyka, redaktora naczelnego "Gościa Niedzielnego", to błędna interpretacja, bo publikacje jedynie komentowały wyrok, jaki zapadł w sprawie Tysiąc przed Trybunałem w Strasburgu. Także w ocenie komentatorów, wczorajsze orzeczenie odbierane jest jako próba kneblowania ust ruchom antyaborcyjnym i uciszenia jednej ze stron debaty publicznej, jaka toczy się wokół tematu ochrony życia. Ksiądz Marek Gancarczyk zapowiedział złożenie apelacji.

Alicja Tysiąc m.in. uznała, że "Gość Niedzielny", pisząc o wyroku Trybunału w Strasburgu, sugerował, że kobieta otrzymała odszkodowanie za to, że nie pozwolono jej zabić własnego dziecka. Tysiąc czuła się też urażona porównaniami aborcji do zbrodni hitlerowskich. Sąd uznał, że część kwestionowanych artykułów zawiera takie treści i nie jest to wyłącznie krytyka aborcji i wyroku Trybunału w Strasburgu, ale atak na pojedynczą osobę i wyraz "skrajnie negatywnych emocji do tej osoby skierowanych". - Wolność prasy jest fundamentem państwa, ale ochrona prawna przysługuje także jednostce - zaznaczyła sędzia Ewa Solecka w uzasadnieniu wyroku. Sędzia podkreślała, że katolicy mają prawo do wyrażania swojej dezaprobaty moralnej wobec aborcji, mogą też nazywać ten zabieg zabójstwem, ale tego typu określenia mogą padać jedynie w sformułowaniach ogólnych.
- Nie zamierzamy pogodzić się z wyrokiem, który łamie konstytucyjne prawa i jest próbą cenzurowania debaty publicznej. Nie sprawi on, że wyrzekniemy się prawa do moralnej oceny aborcji zgodnie z niezmiennym nauczaniem Kościoła. Nie ustaniemy w zabieganiu o wolność słowa i nadal będziemy głosić poglądy, które wyznajemy, zgodnie z nakazem sumienia - podkreślił ks. Marek Gancarczyk. Kapłan zauważył, że Alicja Tysiąc z własnego wyboru stała się symbolem walki o zmianę prawa chroniącego życie, a mając możliwość anonimowego występowania w Strasburgu, nie zdecydowała się na taką drogę. - Pani Tysiąc wielokrotnie udzielała wywiadów i opowiadała o okolicznościach, w których dążyła do dokonania aborcji na swoim dziecku oraz motywach złożenia skargi przeciwko Polsce do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Pragnę podkreślić, że w publikacjach, które ukazały się w "Gościu Niedzielnym", nie doszło do ujawnienia jakiegokolwiek faktu z życia powódki, który nie był wcześniej znany opinii publicznej. Prezentowana była jedynie moralna ocena jej dążenia do przerwania ciąży oraz korzystnego dla niej wyroku wydanego przez Trybunał w Strasburgu - zauważył ks. Gancarczyk.
Pytany o wyrok kapłan podkreślił swoje zaskoczenie orzeczeniem i niektórymi tezami uzasadnienia. - Wysoki sąd wypowiedział słowa, które np. nigdy nie padły w "Gościu Niedzielnym". Proste czytanie tekstów wskazuje, że w żadnym wypadku np. nie porównaliśmy pani Alicji Tysiąc do zbrodniarzy hitlerowskich - podkreślił. Ksiądz Gancarczyk dodał, że wyrok wymierzony jest w "konstytucyjne wartości: wolność słowa i wolność prasy" i jest wyrazem włączenia się wymiaru sprawiedliwości, w charakterze strony, do debaty publicznej. Kapłan podkreślił, że orzeczenie jest próbą cenzurowania debaty publicznej, a tego typu działania są zachętą dla środowisk lewicowych do wykorzystywania wymiaru sprawiedliwości do narzucania swego światopoglądu społeczeństwu. Także dr Leszek Bosek, prawnik z Uniwersytetu Warszawskiego, uważa, że osoba, która decyduje się na udział w publicznej dyskusji, musi liczyć się z krytyką i nie może uciekać się w tym zakresie do obrony przed sądem.
Tymczasem Alicja Tysiąc, która była obecna na konferencji, jaką po ogłoszeniu wyroku zorganizowała Racja Polskiej Lewicy, nie była w stanie wytłumaczyć, które publikacje i w jaki sposób naruszyły jej prawa, i odsyłała do wyroku sądu. Dziennikarze dowiedzieli się tylko, że Tysiąc jest sprawą zmęczona i po analizie uzasadnienia znajdzie czas, by podzielić się swymi spostrzeżeniami - w efekcie zamiast samej zainteresowanej swoimi spostrzeżeniami dzieliły się działaczki RPL.
Marcin Austyn