poniedziałek, 24 czerwca 2013

Dlaczego banki nie wierzą elektronicznym księgom wieczystym?


Maciej Samcik
 
24.06.2013 , aktualizacja: 24.06.2013 15:27
A A A Drukuj
Księgę wieczystą można przyrównać do... aktu urodzenia. Znajdziemy w niej wszystkie niezbędne informacje o kupowanej bądź sprzedawanej nieruchomości

Księgę wieczystą można przyrównać do... aktu urodzenia. Znajdziemy w niej wszystkie niezbędne informacje o kupowanej bądź sprzedawanej nieruchomości (Rys. Małgorzata Ślińska)

Dlaczego banki nie korzystają z elektronicznego rejestru ksiąg wieczystych prowadzonego przez sąd, tylko każą sobie dostarczyć papierowy kwitek, którego uzyskanie kosztuje klienta czas i pieniądze?
Wypis z księgi wieczystej jest dla każdego banku dowodem, że udzielony kredyt mieszkaniowy został właściwie zabezpieczony. Tyle że księgi wieczyste są dziś zinformatyzowane - żeby do nich zajrzeć, nie trzeba iść do sądu, wystarczy wejść na stronę www.ekw.ms.gov.pl. Już nawet notariusze do przygotowania aktu kupna lub sprzedaży nieruchomości zaglądają do bazy internetowej Ministerstwa Sprawiedliwości. A bankowcy? Niektóre banki wciąż domagają się papierowych wypisów z ksiąg wieczystych.

Ceną jest strata czasu klienta, a także kilkadziesiąt złotych, które musi on zapłacić za dokument z pieczątką sądową. Taki sam, który bankowiec mógłby wydrukować z bazy online. Poza tym korzystanie wyłącznie z bazy komputerowej byłoby dla banku bezpieczniejsze niż żądanie od klienta, by przyniósł podstemplowany papierek. Ten teoretycznie można sfałszować, a zawarte w nim dane mogą być nieaktualne (przynajmniej w chwili dostarczenia go do banku).

Czytaj też: Kłopotliwy wpis hipoteki. Tracimy czas i pieniądze

Czytaj też: Ubezpieczenie pomostowe kredytu hipotecznego przeżytkiem? Jeden bank już je zniósł!

Czytelniczka blogu "Subiektywnie o finansach", pani Aleksandra, zwraca uwagę na nielogiczność oporów bankowców przed elektronicznymi wyciągami. "Gdy przedstawiłam w imieniu klienta elektroniczny wydruk z zaznaczoną godziną wygenerowania, w banku zasłaniali się wytycznymi centrali i nie chcieli przyjąć dokumentów! Na pytanie, jaką wagę będzie miał dokument sporządzony dwa miesiące temu - bo ważność odpisu to trzy miesiące - ale z pieczątką, a jaką będzie miał ten sprzed godziny pobrany przez bank online, odpowiedzieli, że dla nich tylko papier jest ważny".

Również pan Konrad przedstawia historię, w której księga elektroniczna okazała się znacznie bardziej aktualnym nośnikiem informacji niż tradycyjny wypis. "Wypis z ksiąg związany z prawem własności pewnych mieszkań otrzymałem 9 września. A 20 września kupowałem te mieszkania. Notariusz oczywiście dostał odpis z 9 września, ale okazuje się, że... to nie wystarczyło. Po 20 września pani z banku zadzwoniła do mnie i zawiadomiła, że w księdze wieczystej mieszkania "wisi" hipoteka przymusowa. Okazało się, że poprzedni właściciel wisiał ZUS-owi niemałe pieniądze. Wpis hipoteki przymusowej pojawił się na wniosek ZUS-u... 15 września".

Czytaj też: Bank ubezpieczył klienta, a ubezpieczyciel nie chce wypłacić pieniędzy. Co robić?

Czytaj też: Oddaj prawo do mieszkania, a dostaniesz rentę do końca życia. Prześwietliłem ten biznes i...

Czas na wyjaśnienie tajemnicy korzystania przez jedne banki i niekorzystania przez inne z elektronicznych ksiąg wieczystych. Pan Łukasz, który jest radcą prawnym w jednym z banków notowanych na GPW, wyjaśnia, dlaczego jedne banki honorują odpis z eKW, a niektóre wymagają odpisów papierowych. "Wszystko rozbija się o to, że bank powinien mieć pewność, że wpis hipoteki na jego rzecz jest prawomocny. O ile na etapie analizy wniosku kredytowego banki nie mają problemu z korzystaniem z eKW, o tyle już po wpisie hipoteki bank musi mieć pewność, że wpis jest prawomocny. Z tym jest, niestety, problem, bo o tym, czy wpis hipoteki się uprawomocnił (to znaczy: czy właściciel nieruchomości mógłby go jeszcze zaskarżyć, czy nie ma już takiej opcji), wie tylko sąd. Sąd wie też, od kiedy liczy się termin wniesienia zażalenia lub skargi" - pisze pan Łukasz.

Informacji o tym, czy wpis hipoteki jest prawomocny, nie ma ani w papierowym odpisie, ani w elektronicznym. Dlaczego więc niektórym bankom zależy na tym, żeby mieć w ręku papier? "Część banków (tych liberalnych) wychodzi z założenia, że zaskarżenia wpisów hipotek są na tyle rzadkie (mnie zdarzyło się to raz na osiem lat), że po tym jak bank dostanie z sądu papierowe zawiadomienie o wpisie hipoteki, wystarczy by pracownik banku po upływie 30-45 dni od otrzymania zawiadomienia z sądu zajrzał do elektronicznych ksiąg wieczystych. Jeśli nie znajdzie tam żadnej podejrzanej wzmianki (która może dotyczyć np. złożonej skargi albo zażalenia na wpis), to zmienia status ekspozycji kredytowej na zabezpieczoną. Banki bardziej konserwatywne chcą mieć papierowy odpis przyniesiony przez klienta, bo wychodzą z założenia, że skoro klient sam dostarczył dokument, to znaczy, że wie o hipotece i jej nie zaskarżył. Proszę zwrócić uwagę, że banki wymagają tego odpisu nie bezpośrednio po wpisie, ale na ogół po upływie pewnego czasu".

Czytaj też: Płaciłeś wyższą marżę kredytu? Zażądaj zwrotu składek!

A więc, jak pisze pan Łukasz, tu nie chodzi o papier lub brak papieru, ale o to, że klient sam przychodzi i potwierdza całym swym jestestwem, że nie ma nic przeciwko wpisowi hipoteki na rzecz banku. Sprytne. "Problem zapewne by nie istniał, gdyby w eKW była widoczna wzmianka o tym, czy wpis się uprawomocnił, czy też nie. Ale do tego konieczna byłaby zmiana kilku rozporządzeń, a ktoś w wydziale wieczysto-księgowym musiałby wprowadzać taką informację do systemu informatycznego" - kończy swój wywód pan Łukasz. I wszystko jasne.

Wdrożono za ciężkie pieniądze system elektronicznych ksiąg wieczystych, który w zasadzie jest felerny. Co bankowi po wiedzy, że w danej księdze wieczystej jest jakiś wpis hipoteki, skoro nie może mieć absolutnej pewności, że ów wpis jest prawomocny? I z powodu tej małej luki, czyli braku informacji o prawomocności wpisu w wydrukach z eKW, banki każą klientom przynosić w zębach papierowe wypisy. Nie dlatego, że tak lubią papier.


Read more: http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,14156428,Dlaczego_banki_nie_wierza_elektronicznym_ksiegom_wieczystym_.html#BoxBizTxt#ixzz2X9augXh4

czwartek, 20 czerwca 2013

Anioł stróż z Wołomina


wczoraj, 12:37

W SKOK-u Wołomin bezdomni pozaciągali kredyty na miliony złotych. Dziwne, prawda? Jeszcze dziwniejsze jest to, że je spłacają. Prokuratura i ABW podejrzewają, że w ten sposób ktoś pierze pieniądze.

fot. TVN

Zobacz także

Kredyty ze wsparciem unijnym oraz z gwarancjami państwa

Kredyty ze wsparciem unijnym oraz z gwarancjami państwa

Na co liczyć mogą startujące przedsiębiorstwa? Niskie oprocentowanie, wsparcie unijnego kapitału i korzystne... Zobacz więcej 9 maja, 16:02
Asieńka zniknęła, zabierając  50 mln zł
Asieńka zniknęła, zabierając 50 mln zł
Joanna K. jest jedną z najbardziej poszukiwanych osób na Dolnym Śląsku. Jej sprawę prowadzi Prokuratura... Zobacz więcej 3 sty, 11:49

SKOK Wołomin, drugą co do wielkości spółdzielczą kasę oszczędnościowo-kredytową (po SKOK-u Stefczyka), przetrzepuje właśnie prokuratura. Kasa, która ma 70 tys. klientów i aktywa warte prawie 2 mld zł, udzielała wielomilionowych kredytów tak zwanym słupom posługującym się sfałszowanymi dokumentami. Najdziwniejsze, że te kredyty są regularnie spłacane. Prokuratura zastanawia się, o co chodzi. Szefowie wołomińskiego SKOK-u twierdzą, że nie mają pojęcia i sprawa ich martwi, tym bardziej że zaufanie klientów do kas i tak zostało nadwerężone przez raport Komisji Nadzoru Finansowego, z którego wynika, że kondycja finansowa kas jest marna.

Dziwne rzeczy

Wszystko zaczęło się od... wyrzutów sumienia. Pewien mężczyzna, zatrzymany w związku z zupełnie inną sprawą, z aresztu napisał do prokuratury list. – Sam się w nim oskarżył – mówi nam osoba znająca kulisy śledztwa. – Przyznał, że jako podstawiony „słup” zaciągnął ogromny kredyt w SKOK-u Wołomin, że dostał za to parę groszy, choć samego kredytu na oczy nie widział. Na końcu dodał, że na pewno nie był jedyny. I miał rację.

Mechanizm przestępstwa wyglądał tak: naganiacz pod budką z piwem albo na dworcu werbował ludzi, którzy za parę groszy byliby skłonni wybrać się do SKOK-u Wołomin po pożyczkę. – Jeszcze nie do końca trzeźwy gość szedł do oddziału, kładł na biurku zaświadczenie o zarobkach z pieczątkami dużej firmy wskazujące, że w ciągu ostatnich trzech miesięcy zarobił kilkaset tysięcy złotych, i dostawał pieniądze – mówi nasz informator. Zabezpieczeniem pożyczek były hipoteki na nieruchomościach, których wyceny sfałszowano, na przykład kredyt na 3 mln zł zabezpieczała działka warta sto razy mniej. SKOK Wołomin udzielił 12 tego typu pożyczek, w sumie na około 25 mln zł. Prokuratura ma dokumenty, zeznania, osadzenie winnych wydaje się formalnością (do sądu trafił akt oskarżenia przeciwko 15 osobom, „słupom”
i naganiaczom).

REKLAMA

– Nigdy nie zdarzyło się, żeby działka o wartości 30 tys. zł była zabezpieczeniem pożyczki na wiele większą skalę – zaprzecza ustaleniom śledczych Joanna Przywoźna, wiceprezes SKOK Wołomin. – Natomiast jeśli chodzi o sprawę sfałszowanych dokumentów, to zostaliśmy wprowadzeni w błąd przez osoby, które je przedłożyły. Ale strat nie ponieśliśmy, kredyty są spłacane – zapewnia Joanna Przywoźna.

I właśnie to jest najdziwniejsze. No bo po co brać lewe pożyczki i potem je spłacać? Sensu w tym zagadkowym procederze szuka grupa prokuratorów i agentów ABW. Podejrzewają, że w SKOK-u Wołomin prano brudne pieniądze, a w przedsięwzięciu pomagał ktoś z wewnątrz. Jeden z przesłuchiwanych przez prokuraturę pijaczków zeznał bowiem, że odwiedzał oddział kasy poza godzinami pracy. – Dzwonił domofonem, ktoś otwierał mu drzwi i wpuszczał do środka – relacjonuje śledczy.

Sprawa jest – jak mówią prokuratorzy – rozwojowa. Może zaszkodzić losom najbardziej dynamicznie rosnącej w ostatniej dekadzie Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo-Kredytowej i błyskotliwej karierze jej prezesa, Mariusza Gazdy.

Anioł

Kilkanaście lat temu w Polsce mówiło się, że Wołomin to miasto mafii. Od dwóch lat wiadomo, że to miasto Prawa i Sprawiedliwości, które przejęło władzę w wyborach samorządowych dwa lata temu, po czym na miejskie urzędy i spółki nastąpił desant kilkudziesięciu powiązanych z partią Kaczyńskiego spadochroniarzy ze stolicy (liderem lokalnego PiS jest wpływowy poseł Jacek Sasin, były wojewoda mazowiecki).

Ale tak naprawdę Wołomin to miasto Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo-Kredytowej Wołomin. To jeden z największych pracodawców w okolicy i na pewno najbogatszy. Roczne przychody kasy, działającej od Krosna na Podkarpaciu po Kalisz w Wielkopolsce, znacznie przekraczają 200 mln zł i są wyraźnie wyższe niż budżet gminy Wołomin! W pierwszym kwartale kasa zarobiła na czysto 24 mln zł. To więcej, niż miasto wyda w tym roku na inwestycje. SKOK Wołomin to podstawa finansowania każdej większej lokalnej imprezy sportowej i kulturalnej, instytucja nagradzana wszystkimi lokalnymi wyróżnieniami biznesowymi dla najbardziej dynamicznych firm i najlepszych pracodawców. Prezes Mariusz Gazda dostał ostatnio wyróżnienie Anioł Stróż Ziemi Wołomińskiej przyznane na wniosek mieszkańców za krzewienie wartości chrześcijańskich i patriotycznych. Mieszkańcy zachodzą teraz w głowę, jak to możliwe, że „stróż” dopuścił do tego, by w chlubie Wołomina dochodziło do nieprawidłowości. On sam nie znalazł czasu na rozmowę z „Newsweekiem”, by to wyjaśnić.

Mariusz Gazda założył SKOK Wołomin piętnaście lat temu. Kasa ma rodowód osobliwy, bowiem większość SKOK-ów wywodzi się z zakładowych komórek NSZZ Solidarność, natomiast Wołomin powstał na bazie... spółdzielni mieszkaniowej, czyli instytucji z sektora uchodzącego za przechowalnię przedstawicieli dawnego systemu. To w klitce wydzierżawionej od spółdzielni (której Gazda był prezesem) powstał pierwszy punkt kasowy, zalążek SKOK-u Wołomin, zatrudniający dwie kasjerki.

Pracownicy okolicznych banków spółdzielczych, którzy kiedyś z politowaniem patrzyli na mało profesjonalną konkurencję, dziś zagryzają wargi, gdy Gazda sunie przez miasto audi z szoferem. – Nie mam pojęcia, jak grupie ludzi z podrzędnej spółdzielni mieszkaniowej, bez żadnej wiedzy o finansach, udało się zbudować taką firmę – mówi jeden z nich z przekąsem.

Czytaj na drugiej stronie: agresywna polityka rynkowa SKOK Wołomin

piątek, 14 czerwca 2013

Krucjata przedsiębiorcy przeciwko policjantom. "Nie uważam ich za uczciwych ludzi"


Łukasz Woźnicki
 
13.06.2013 , aktualizacja: 13.06.2013 22:38
A A A Drukuj
Klatki z filmu nagranego przez Łukasza Dudzica. Policjanci z Bolesławca przekraczają linię podwójną ciągłą tuż przy skrzyżowaniu

Klatki z filmu nagranego przez Łukasza Dudzica. Policjanci z Bolesławca przekraczają linię podwójną ciągłą tuż przy skrzyżowaniu (Fot. Ł. Dzudzic)

Mieszkaniec dolnośląskiego Bolesławca prowadzi krucjatę przeciw lokalnej policji. Dokumentuje przypadki łamania prawa przez funkcjonariuszy i żąda od MSW, aby ich ukarać. Policja z Bolesławca musiała się tłumaczyć m.in. z niedziałającego światła mijania w radiowozie albo postoju nocą przy samym skrzyżowaniu. Dwóch policjantów dostało mandaty.
Poznajcie Łukasz Dudzica. Ma 37 lat i jest prezesem firmy, która zarządza jednym z hipermarketów w Bolesławcu Śląskim. Ma też ciekawe hobby - w wolnym czasie pisuje skargi na lokalnych policjantów. Od czerwca ubiegłego roku wysłał do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych dziesięć takich listów. Za każdym razem procedura wygląda podobnie: resort przekazuje pisma do komendy w Bolesławcu, policjanci wszczynają postępowanie wyjaśniające i wzywają mieszkańca na świadka, a on stawia się złożyć zeznania.

Czy policję obowiązują inne przepisy? "Proszę o informację"

Czytanie z pierwszego listu Łukasza Dudzica do MSW: "Proszę o informację, czy policję w Bolesławcu Śląskim obowiązują inne przepisy ruchu drogowego niż te powszechnie obowiązujące w Polsce. Na załączonych zdjęciach widać, jak radiowóz przejeżdża przez linię podwójną ciągłą. Proszę o interpretację takiego manewru. Czy ja również mogę zawracać na podwójnej ciągłej w tak bliskiej odległości od skrzyżowania?".

Z pisma komendanta policji do Dudzica: "Sprawca wykroczenia dostał pouczenie z ostrzeżeniem".

Z drugiego listu Łukasza Dudzica do MSW: "W razie podobnego wykroczenia też będę domagał się pouczenia z ostrzeżeniem zamiast 5 punktów karnych i 200 zł mandatu. Jak widać, osoby wyznaczone do pilnowania przestrzegania przepisów są traktowane przez swoich kompanów łagodnie. A powinny być karane surowo, bo dopuszczają się wykroczeń w czasie pracy, która polega na pilnowaniu, czy nikt inny nie popełnia wykroczeń - nie omieszkał napisać ministerstwu".

Z kolejnej odpowiedzi komendanta: "Każde wykroczenie jest rozpatrywane indywidualnie. Pod uwagę bierze się m.in. okoliczności, rozmiar szkody czy zachowanie sprawcy. W tym przypadku okoliczności pozwoliły zastosować środek oddziaływania wychowawczego".

Raz wyższa konieczność, raz mandat

Wykroczenia policjantów Łukasz Dudzic opisuje bardzo skrupulatnie. Ilustruje je filmami i zdjęciami z kamery, którą zamontował w aucie, gdy ktoś uszkodził mu samochód. Chciał ustrzec się przed podobnymi historiami w przyszłości, ale szybko odkrył, że nagrania mogą się przydać do czegoś więcej.

- Jechałem przez miasto i zobaczyłem radiowóz zaparkowany w zatoczce autobusowej. Pomyślałem, że gdybym to ja tak zaparkował, skończyłoby się surowym mandatem. A policjant jest bezkarny. Kamera wszystko nagrała, więc wyciąłem stop-klatki i napisałem pierwszą skargę do MSW - opowiada.

Od tego czasu policja z Bolesławca musiała się tłumaczyć m.in. z niedziałającego światła mijania w radiowozie (działało, gdy policjanci wyruszali w drogę) albo postoju nocą przy samym skrzyżowaniu (zepsuło się auto).

- Jak to możliwe, że funkcjonariusze z sekcji ruchu drogowego nie zabezpieczyli miejsca postoju trójkątem ostrzegawczym, ani nie włączyli świateł awaryjnych? - dopytywał Dudzic ministerstwo.

W dwóch przypadkach jego pisma zakończyły się wlepieniem mandatów policjantom. Pierwszy dostał 100 zł grzywny, bo zaparkował na zakazie, aby skorzystać z bankomatu. Identyczną karę policja wymierzyła funkcjonariuszowi, który zaparkował w zatoczce autobusowej.ojazd policji mknie autostradą A4

Mieszkańcowi Bolesławca zdarzyło się też bawić w drogówkę, która łapie kierowców na wideorejestrator.

Z trzeciego listu Łukasz Dudzica do MSW: "Na filmie nieoznakowany pojazd bolesławieckiej policji mknie autostradą A4 z prędkością 150 km/h, gdzie maksymalnie można jechać 110 km/h. Czy nieoznakowane pojazdy nie podlegają ogólnym przepisom prawa drogowego i jadąc bez powodu z taką dużą prędkością nie stwarzają zagrożenia innym użytkownikom dróg?".

Na nagraniu widać prędkościomierz, ale policja odpowiedziała, że nie ma podstaw, aby skierować sprawę do sądu. "Dostarczony materiał nie może być traktowany jako dowód w sprawie. Katalog urządzeń, które są przeznaczone do pomiaru prędkości pojazdów w ruchu drogowym, określają przepisy" - odpisał inspektor Grzegorz Chirowski z bolesławieckiej policji.

Dwa miesiące temu przedsiębiorca rozszerzył wachlarz metod kontrolnych. Przed Sądem Rejonowym w Bolesławcu sfotografował telefonem auto zaparkowane na zakazie. Policja odpisała, że nie może ukarać kierowcy, bo jest sędzią i ma immunitet. Ale Dudzic odwołał się do Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu. Sprawa jest w toku.

Kim pan jest, panie Dudzic?

- Skąd taka zawziętość w stosunku do stróżów prawa? - pytamy Łukasza Dudzica.

Przedsiębiorca twierdzi, że ma złe doświadczenia z policją. Pod koniec lat 90. funkcjonariusze z jednej z dolnośląskich miejscowości mieli od niego żądać łapówki za rzetelne poprowadzenie sprawy kradzieży. - Zawiadomiłem komendanta, ale jeden z policjantów przyszedł do mojego ojca i mówi, że jak nie wycofam skargi, to ojciec będzie miał problemy. To mała miejscowość, wszyscy się znają, wycofałem. Ale od tego czasu nie uważam policjantów za uczciwych ludzi - mówi.

Potem, jak twierdzi, za skórę zaszli mu funkcjonariusze z Bolesławca. W 2009 r. wkroczyli do sklepu, którym zarządza, bo mieli podejrzenia, że nielegalnie nagrywa pracowników i klientów. Zdemontowali trzy mikrofony zamontowane w środku. Dudzic tłumaczył, że są widoczne i oznaczone. Według niego miały pomóc w poprawie obsługi klientów, bo były skargi, że pracownicy sklepu są wobec nich wulgarni. Inspekcja Pracy nie dopatrzyła się przestępstwa, prokuratura umorzyła dochodzenie, policja oddała mikrofony.

- Czy chcę się odegrać za tamte sytuacje? Przyznaję, nie jestem świętoszkiem. Zdarza mi się łamać przepisy na drodze. Ale marzy mi się policja z prawdziwego zdarzenia, taka jaką nieraz widywałem za granicą. Tam, gdy kierowca wpadnie do rowu, policjant nie sięga po bloczek, ale pomaga mu wyciągnąć auto. A u nas wręcza mandat. Sam byłem świadkiem takiej sytuacji - opowiada Dudzic.

Policja nie ma problemów z przepisami

- Jak funkcjonariusze reagują na akcję mieszkańca? - pytamy Annę Kublik-Rościszewską, rzeczniczkę policji w Bolesławcu.

- To już nie akcja, ale cały proces, który trwa od roku. Przyjmujemy te działania ze spokojem. Ma do nich prawo. Żyjemy w dobie telefonów komórkowych i różnych urządzeń do rejestrowania obrazu. Dziś każdy może takie mieć i były już przypadki, że ludzie pilnowali przedstawicieli różnych służb mundurowych albo instytucji - komentuje rzeczniczka.

- Czy policjanci w Bolesławcu mają problemy z przepisami ruchu drogowego? - dopytujemy.

- Nie mają. To tylko kilka przypadków. Każdy był analizowany i jeśli wykroczenie zaistniało, wyciągaliśmy konsekwencje - odpowiada rzeczniczka.

Łukasz Dudzic: - Pytałem w komendzie, czy czeka mnie solidny mandat, kiedy wreszcie złapią mnie na radar. Pan Grzesiu, który zawsze przyjmuje zgłoszenia, tylko się pod nosem uśmiechnął.


Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,75478,14098405,Krucjata_przedsiebiorcy_przeciwko_policjantom___Nie.html#MT#ixzz2WD2aDcjE