piątek, 14 września 2007

Bush: Do końca roku wycofamy 5700 żołnierzy z Iraku

Marcin Bosacki Waszyngton
2007-09-14, ostatnia aktualizacja 2007-09-14 07:50

- Nasza ofensywa w Iraku działa, do Gwiazdki wycofamy 5700 żołnierzy a do połowy 2008 r. - 30 tysięcy. Ale w Iraku pozostaniemy, bo "wolność nie jest za darmo" - mówił rodakom w orędziu telewizyjnym prezydent George Bush.

Zobacz powiekszenie
Fot. JASON REED REUTERS
3 września 2007. Bush odwiedził amerykańskich żołnierzy w Iraku

Bush swym wieczornym (piątek rano w Polsce) przemówieniem podsumował wielotygodniową debatę o tym, czy zarządzona przez niego w styczniu ofensywa w Iraku przynosi efekty. Najważniejszym punktem tej debaty było przesłuchanie w Kongresie na początku tygodnia dowódcy wojsk w Iraku gen. Davida Petraeusa i ambasadora USA w Bagdadzie Ryana Crockera.

Bush wielokrotnie powoływał się wczoraj na Petraeusa. Podkreślał, że dzięki jego osiągnięciom "możemy dziś zacząć wycofywać wojska".

Rok temu w Bagdadzie - mówił Bush - zamykano szkoły I rynki, dziś się je znów otwiera. Rok temu w prowincji Anbar młodzi chłopcy szli do partyzantki, dziś do irackiego wojska i policji.

- Dziś odwrót jest możliwy dzięki naszym sukcesom. I im większe one będą, tym więcej naszych żołnierzy wróci do domu - mówił prezydent USA. Na razie obiecał wycofanie jeszcze w tym miesiącu 2200 marines, a przed Bożym Narodzeniem brygady wojska, czyli 3500 żołnierzy.

Znakomita większość ekspertów w USA zgadza się, że Petraeus osiągnął w Iraku, a zwłaszcza w Bagdadzie pewne ograniczenie liczby ofiar i poprawę poziomu bezpieczeństwa. Wielu nie wierzy jednak, by było to zjawisko trwałe.

Prezydent przekonywał Amerykanów, że prędkie wycofanie całości wojsk USA oznaczałoby dla Iraku katastrofę humanitarną, uzyskanie swobody działania przez al Kaidę i wzmocnienie pozycji Iranu. Zwrócił się też do Irakijczyków: - Irak walczy o przetrwanie. Ameryka nigdy nie opuszcza przyjaciół. I was też nie opuści.

Prezydent USA przyznał jednak, że pojednanie narodowe w Iraku nie przebiega tak szybko, jak powinno.

Na koniec Bush zacytował e-maila, którego wysłali do niego rodzice poległego w Iraku Brandona Stouta: "Wierzymy, że to wojna dobra ze złem i my musimy wygrać. Wolność nie jest za darmo".

Bush zapowiedział, najkrócej mówiąc, ograniczenie liczby wojsk do poziomu sprzed ofensywy prowadzonej od lutego, czyli do 130 tys. Powiedział, że to krok, który umożliwi porozumienie "z tymi, którzy żądali szybkiego wycofania żołnierzy".

Demokraci uważają jednak zupełnie co innego. Ich stanowisko najkrócej określił po przemówieniu Busha demokratyczny kandydat na jego następcę John Edwards: - Osiem miesięcy po ogłoszeniu przez Busha nowej strategii nadal nie ma w Iraku pojednania szyitów z sunnitami. Bez tego wojna domowa się nie skończy. Dlatego powinniśmy się natychmiast wycofać.

Inny demokrata śniący o prezydenturze, Barack Obama, dodał: - To wciąż ten sam zły kierunek, w którym Bush prowadzi nas od lat. Musimy opuścić Irak jak najszybciej, a Irakijczycy muszą wreszcie wziąć na siebie odpowiedzialność za swój kraj.

John McCain, jeden z kandydatów republikanów, którzy w większości nadal popierają Busha, odparował im: - Ci panowie pół roku temu mówili, że nie ma sukcesów militarnych, teraz, gdy te są, mówią, że brakuje politycznych. Niech zostawią w Iraku dużo wojska, to i polityczne się pojawią.

Demokraci, by, jak tego chcą, zmusić Busha do szybkiego i dużego zredukowania wojsk, np. o połowę, musieliby ograniczyć mu w Kongresie fundusze na wojnę. Wątpliwe, by udało im się przeciągnąć na swą stronę tylu republikanów, by było to możliwe.

Nie wiemy na razie, jak Amerykanie przyjęli orędzie Busha i kaskadę kontr-przemówień demokratów. Jednak badania opinii publicznej po zeznaniach w Kongresie Petraeusa są dla Busha dość optymistyczne. 41 proc. Amerykanów poparło plan Petraeusa, by za rok w Iraku wciąż było 130 tys. zołnierzy, 38 proc. jest temu przeciwnych. I - co może martwić zwłaszcza najbardziej antywojennych demokratów - aż 71 proc. Amerykanów uważa, że za pięć lat w Iraku wciąż będzie "bardzo wielu żołnierzy USA".

Klienci funduszy tym razem trafili w 10



Grzegorz Nawacki
14.09.2007 06:57


Podczas letniej korekty Polacy zachowali zimną krew. Nie umarzali jednostek w panice. Jeśli już, to sprzedawali z wyczuciem. Najwięcej pieniędzy wypłynęło w sierpniu z najgorszych funduszy.

W tym roku w wakacje upałów nie było. Zupełnie inaczej na warszawskiej giełdzie. Po wielu latach hossy, przerywanej tylko przez korekty, w lipcu indeksy zadrżały. W połowie sierpnia była kulminacja. W trakcie jednej sesji WIG stracił 8 proc., WIG20, opisujący największe spółki, 6 proc., a ponad 10 proc. indeksy opisujące średnie i małe spółki. Informacje o załamaniu na rynku obiegły media — łącznie z głównymi wydaniami telewizyjnych serwisów informacyjnych. Analitycy podkreślali, że rozwój sytuacji jest w rękach klientów funduszy inwestycyjnych. Jeśli spanikują i zaczną umarzać jednostki, TFI będą zmuszone do wyprzedaży akcji. To by pogłębiło spadki, a w najgorszym scenariuszu rozpoczęło bessę. Klienci jednak stanęli na wysokości zadania. Nie spanikowali. Jeśli decydowali się na sprzedaż jednostek, to z dużym wyczuciem. Fundusze, z których wycofali najwięcej pieniędzy w sierpniu, miały najgorsze wyniki. Choć są i wyjątki, które oberwały rykoszetem.


Zmalały, bo rosły…
Najwięcej pieniędzy odpłynęło z Arki Akcji — blisko 171 mln zł. Ponad 161 mln klienci wypłacili z ING Średnich i Małych Spółek, 154 mln z Pioneera Średnich Spółek Rynku Polskiego, a 111 mln zł z BPH Dynamicznych Spółek. Po ponad 50 mln zł straciły AIG Małych i Średnich Spółek, Millennium Małych i Średnich Spó- łek, PZU Akcji Małych i Średnich Spółek i Pioneer Małych i Średnich Spółek Rynku Polskiego. Grono 10 funduszy akcyjnych, z których klienci wycofali najwięcej, dopełniają: ING Akcji i AIG Akcji. Były to trafne decyzje. Z tej grupy tylko dwa fundusze miały wynik powyżej średniej. Większość uplasowała się pod koniec stawki. Skąd tak dobre wyczucie klientów funduszy? Aż 7 z tej dziesiątki to fundusze skoncentrowane na inwestowaniu w mniejsze firmy.

— Fundusze małych i średnich spółek należą do najbardziej ryzykownych, więc przy dużych spadkach umarzanie było uzasadnione — twierdzi Tomasz Publicewicz, analityk Analiz Online.

Jednak nie wszyscy podzielają pogląd o wysokiej świadomości klientów TFI.

— Kursy mniejszych spółek zaczęły spadać wcześniej niż dużych. W sierpniu posiadacze jednostek tych funduszy widzieli już spore spadki w swoich portfelach. Skoro je poczuli, to zaczęli umarzać — mówi Mateusz Ostrowski, analityk Open Finance.


…bo były duże
Nie bez znaczenia jest też kilkumiesięczny boom w tym segmencie.

— W ostatnich miesiącach do tych funduszy napływały największe pieniądze, gdyż od dłuższego czasu to one miały najlepsze wyniki. Teraz na tej samej zasadzie najwięcej z nich odpływało — zauważa Tomasz Publicewicz.

Analitycy dodają, że w tych funduszach było wielu nowych inwestorów. Ci, którzy zainwestowali kilka lat temu, sporo zarobili i na spadki patrzyli spokojnie. Nie tracili, tylko nieco stopniały ich zyski.

Analizując fundusze, które najbardziej ucierpiały, nie można zapomnieć o ich wielkości. Fundusze Arki, ING czy Pioneera mają aktywa rzędu kilku miliardów. W tym wypadku strata 100 mln zł nie jest dramatem.


Dostali rykoszetem
Obawa o przyszłość popularnych „misiów” odbiła się czkawką ING Średnich i Małych Spółek. Mimo że w sierpniu stracił tylko -5,64 proc., co dało mu szóste miejsce, klienci nie potraktowali go łaskawie. Wycofali ponad 161 mln zł.

— W przypadku tak znaczących spadków część inwestorów stara się ratować i umarza jednostki. W przypadku naszego funduszu klienci nie patrzyli, jak sobie radzi nasz fundusz na tle konkurencji, tylko umarzali — mówi Leszek Auda, członek zarządu odpowiedzialny za inwestycje w ING TFI.

Ciekawy jest przypadek DWS Top25. Mimo że był jednym z najgorszych funduszy (-10 proc.), klienci wpłacili do niego ponad 105 mln zł. Zdaniem analityków, „pojechał na opinii”. To fundusz, który od lat osiągał najlepszy wynik, ale nie można było kupić jego jednostek. Dopiero w sierpniu DWS wznowił sprzedaż i klienci w ciemno wpłacali.

Czy sierpniowe wyniki sprzedaży zwiastują zmierzch miłości do funduszy małych i średnich spółek?

— Myślę, że inwestorzy wrócą, gdy sytuacja na rynkach się uspokoi i emocje zostaną zastąpione rzeczową analizą — mówi Leszek Auda.

— Wątpliwe, by powrócił szał zakupów, kiedy w kilka dni do funduszy trafiało kilkaset milionów — sądzi Mateusz Ostrowski.

Polacy przerzucili się na bezpieczne
Nawet głębokie spadki na giełdzie nie zniechęciły Polaków do inwestowania w fundusze. W sierpniu wpłacili 300 mln zł. Większość do bezpiecznych.

Wakacyjne spadki na giełdzie wyhamowały entuzjazm do kupowania jednostek. Od roku Polacy wpłacali do funduszy minimum 1,6 mld zł miesięcznie. W rekordowym lipcu 5,35 mld zł. W sierpniu skromne 300 mln zł. Ale i tak analityków wynik pozytywnie zaskoczył.

— Spodziewałem się gorszego wyniku. Choć prawda jest taka, że dodatni wynik branża zawdzięcza głównie PKO TFI, do którego wpłynęło ponad 634 mln zł — mówi Tomasz Publicewicz, analityk Analiz Online.

Z 24 TFI tylko do 9 klienci więcej wpłacili niż wycofali. TFI, które najbardziej ucierpiało to ING (-352 mln zł). Ponad 100 mln odpłynęło również z Union Investment i Superfund.

Szum o możliwej bessie wystraszył szukających zysku na giełdzie. Z funduszy polskich akcji odpłynęło 494 mln, a z mieszanych 518 mln zł. Ucierpiały nawet fundusze stabilnego wzrostu, które ledwie 30 proc. portfela mają ulokowane na giełdzie (-151 mln zł). Sporo z tych pieniędzy nie zostało jednak wycofane, lecz przeniesione do bezpiecznych funduszy. Do funduszy rynku pie-niężnego Polacy wpłacili ponad 923 mln zł, a kolejne 286 mln trafiło do funduszy obligacji. Eksperci cieszą się z tej stonowanej reakcji.

— Nie widać było szalonej nerwowości. Można to łączyć z wyższym poziomem edukacji klientów. Zrozumieli, że fundusze to inwestycja na kilka lat i krótkie spadki nie mają znaczenia. Taką lekcję przeszli przy poprzednich korektach, po których fundusze szybko odrabiały straty — mówi Tomasz Publicewicz.

Co zaskakujące, niechęć inwestorów do akcji dotyczyła tylko polskich spółek. Ponad 500 mln wpłacono do funduszy inwestujących w akcje zagraniczne. Większość zgarnęły fundusze: PKO i Arki inwestujące na giełdach w Europie Środkowej i Wschodniej.

— W obu przypadkach to efekt intensywnej kampanii reklamowej — zauważa Tomasz Publicewicz.

Putin dwójki lubi

Wacław Radziwinowicz
2007-03-10, ostatnia aktualizacja 2007-03-09 17:32

Dmitrij Miedwiediew czy Siergiej Iwanow? Aleksander Tkaczow czy Aleksander Chłoponin? Putin nie wyznacza następcy, wskazuje dwóch pretendentów do władzy. Czy dlatego, by po wyborach rządzić Rosją zza kulis?
Zobacz powiekszenie
Fot. DMITRY ASTAKHOV AP
Władimir Putin
ZOBACZ TAKŻE
Era Władimira Putina kończy się. Zgodnie z konstytucją druga i ostatnia kadencja prezydenta dobiegnie końca za rok. Wtedy też dowiemy się, kto będzie nowym gospodarzem Kremla. Wiele wskazuje na to, że nowy prezydent Rosji zostanie wybrany w autentycznych wyborach, a ich wynik poznamy być może dopiero po drugiej turze. Takie wybory potrzebne są Putinowi, by - jak twierdzi - "nigdzie nie odejść".

W Moskwie mawiają: „By zostać wybranym na prezydenta Rosji, najpierw trzeba nim zostać”. Zgodnie z tą zasadą obserwatorzy od dawna uważnie przyglądają się Putinowi - w nadziei, że ułowią jakiś gest zdradzający, w kim upatruje on swego priejemnika, czyli następcy, komu zechce oferować „czapkę Monomacha” - symbol carskiej władzy.

A może - zastanawiają się eksperci - prawdziwego delfina nie będzie? Może Putin odda władzę jakiejś marionetce, by po kolejnych przyspieszonych wyborach wrócić na Kreml na dwie kolejne kadencje? Albo w ogóle nie odejdzie, bo nie pozwoli mu na to silna w Rosji "partia trzeciej kadencji" - dygnitarze i oligarchowie, którzy w dzisiejszym prezydencie widzą gwaranta utrzymania ich władzy i bogactw?

Warto jednak posłuchać, co sam prezydent ma do powiedzenia na ten temat. Na niedawnej konferencji prasowej zapytany o priejemnika odpowiedział: „Dziedzica nie będzie, będą kandydaci”. A zatem - co najmniej dwóch.

Wojna zamiast wyborów

Prawie osiem lat temu, gdy zbliżał się koniec drugiej kadencji Borysa Jelcyna, dziennikarze i politolodzy ostrzegali, że Rosji grozi totalny zamęt. Wydawało się, że schorowany, bardzo niepopularny, a mówiąc wprost - znienawidzony przez rodaków prezydent nie znajdzie dziedzica, który z jednej strony zagwarantowałby krajowi i rządzącym nim oligarchom pewność jutra, a z drugiej - potrafiłby zdobyć przychylność narodu.

W lipcu 1999 r. byłem na spotkaniu politologów i doradców kremlowskich snujących wizje rozwoju wypadków w ciągu najbliższego roku, jaki pozostał do wyborów prezydenckich. Nikt z nas nie miał wówczas pojęcia, że Jelcyn abdykuje za niespełna sześć miesięcy, przekazując Kreml popieranemu już wtedy przez ponad połowę narodu podpułkownikowi KGB.

Eksperci przekonywali, że jedynym wyjściem jest gra na zwłokę. Jedni proponowali zaostrzenie sytuacji wokół Czeczenii, z którą Moskwa trzy lata wcześniej zawarła zawieszenie broni. Inni chcieli sprowokować komunistów. Gdyby wyrzucili mumię Lenina z mauzoleum na placu Czerwonym, gest ten rozwścieczyłby czerwonych do tego stopnia, że poprowadziliby swych zwolenników na barykady. A wojna na Kaukazie czy zamieszki uliczne w Moskwie stanowiłyby znakomity pretekst do wprowadzenia stanu wyjątkowego - co automatycznie oznaczałoby odwołanie wyborów prezydenckich i przedłużenie rządów Jelcyna.

Te plany były wcielane w życie. Kilka tygodni wcześniej tygodnik "Wersja" i kilka moskiewskich gazet pisało, że na Lazurowym Wybrzeżu miało miejsce niezwykłe spotkanie. Wzięli w nim udział: Aleksandr Wołoszyn - szef administracji Kremla, Borys Bierezowski - oligarcha kremlowski, i Szamil Basajew - słynny dowódca czeczeński. Moskiewscy dygnitarze obstalowali u kaukaskiego watażki nową wojnę. Czeczeni zobowiązali się, że na początku sierpnia napadną na sąsiadujący z ich republiką Dagestan. Mieli za to dostać 20 mln dolarów od związanych z Kremlem bogaczy.

I rzeczywiście - w wyznaczonym czasie Basajew napadł na Dagestan. Wojna przydała się jednak Jelcynowi nie jako pretekst do odwołania wyborów prezydenckich, lecz do "rozkręcenia" kremlowskiego faworyta w tych wyborach.

W tym czasie Kreml lokował swoich ludzi na stanowiskach szefów najbogatszych firm. Związani z nim miliarderzy w pośpiechu skupowali gazety, stacje telewizyjne i radiowe. W Moskwie mówiło się, że ludzie Jelcyna gromadzą ogromny „posag medialno-finansowy”, który ma zagwarantować wyborcze zwycięstwo priejemnikowi. Ale dziedzica nie było. „Posag bez panny młodej” - drwił dziennik „Siegodnia”.

Dziennik został zlikwidowany wkrótce po objęciu władzy przez "pannę młodą", która jednak się pojawiła - w osobie Władimira Putina.

Czy Putin abdykuje?

Osiem lat temu wydawało się, że Rosja stoi przed dylematem bez wyjścia. Odchodzący gospodarz Kremla powinien wyznaczyć dziedzica, ale powszechnie znienawidzony Jelcyn ryzykował, że wykona pocałunek śmierci, pogrążając swego faworyta w oczach narodu.

Dziś, na rok przed końcem swej prezydentury, Putin jest w zupełnie innej sytuacji. Cieszy się poparciem nie 3-4 proc. Rosjan, jak późny Jelcyn, ufa mu - jak dowodzą sondaże niezależnego Centrum Jurija Lewady - trzy czwarte obywateli Federacji Rosyjskiej. Rośnie też zaufanie do ludzi z najbliższego otoczenia Putina.

Zapytani, na kogo zagłosują 2 marca 2008 r., jeśli Putin nie będzie kandydował, Rosjanie wskazują najczęściej jednego z dwóch "pierwszych wicepremierów" - Dmitrija Miedwiediewa lub Siergieja Iwanowa. Za Miedwiediewem opowiada się około 30 proc. wyborców, Iwanow ustępuje mu o kilka punktów. Następni w kolejce, przywódca komunistów Giennadij Ziuganow i nacjonalista Władimir Żyrinowski, którzy nie mogą liczyć na wsparcie Putina, mają poparcie co najmniej o połowę mniejsze.

Czy przez rok, jaki został do wyborów prezydenckich, sytuacja w Rosji będzie się rozwijać zgodnie ze scenariuszem wypróbowanym u schyłku rządów Jelcyna? Ostatnio w prasie amerykańskiej pojawiły się prognozy, że Putin późną jesienią zdymisjonuje premiera Michaiła Fradkowa, a nowym szefem rządu uczyni osobę, którą ostatecznie naznaczy na swego dziedzica. A potem - podobnie jak Jelcyn osiem lat temu - abdykuje, przekazując premierowi obowiązki tymczasowej głowy państwa. W tej sytuacji p.o. prezydenta będzie miał w kieszeni zwycięstwo w marcowych wyborach prezydenckich. Głosowanie będzie już tylko formalnością.

Te prognozy nie biorą jednak pod uwagę tego, że Putin gra dziś inaczej niż Jelcyn pod koniec swych rządów.

Gra parami

Jelcyn pisze w swych pamiętnikach, że przez całą drugą kadencję gorączkowo szukał kandydata na następcę. Długo stawiał na demokratę Borysa Niemcowa. Potem na całą czeredę ludzi w mundurach - gen. Nikołaja Bordiużę, dowódcę wojsk pogranicznych gen. Andrieja Nikołajewa i wywodzących się z KGB Jewgienija Primakowa, Siergieja Stiepaszyna oraz Putina. Przebierał, wypróbowywał, odrzucał...

Putin zaś, przynajmniej do tej pory, stawia na duety, bardzo się starając, żeby szanse każdego z kandydatów były idealnie równe i sprawiedliwie dzieląc między nich rosyjską scenę polityczną.

Miedwiediewowi - młodemu, zdolnemu prawnikowi z Sankt Petersburga - dostała się rola liberała i zwolennika reform rynkowych. Oczywiście w rosyjskim tego słowa znaczeniu - a więc liberała ostrożnego, zwolennika reform nie tyle politycznych, co gospodarczych. Dostał też wspaniały posag w postaci tzw. projektów narodowych, na które państwo wydaje dziesiątki miliardów rubli. Ma więc wdzięczne zadanie rozdawania ogromnych pieniędzy lekarzom, nauczycielom, rolnikom.

Starszemu od niego Iwanowowi, w przeszłości generał-majorowi wywiadu zagranicznego KGB, dostała się nisza militarysty, wielkomocarstwowca i nacjonalisty. I miliardy na wzmocnienie rosyjskich sił zbrojnych.

Przez kilka lat Iwanow był ministrem obrony. To stanowisko było jednak kulą u nogi - generał odpowiadał za demoralizację armii, którą zalewa okrutna "fala". Na porządku dziennym są przypadki katowania poborowych i krwawe rozprawy w koszarach. Zdarza się, że dowódcy sprzedają podwładnych do niewolniczej pracy albo zmuszają ich do prostytucji. By zwiększyć szanse wyborcze Iwanowa, Putin odwołał go z funkcji szefa resortu obrony, czyniąc go "pierwszym wicepremierem" i "kuratorem sił zbrojnych". Dziś Iwanow za "falę" już nie odpowiada. W jednostkach wojskowych zjawia się jako dobrodziej, przywożąc nowiutkie czołgi czy śmigłowce i zmieniając odwieczne żołnierskie onuce na wygodne skarpetki.

Spece od propagandy ze stoperami w dłoniach dzielą czas medialny między obu carewiczów. Jeśli Miedwiediew odwiedzający szkołę wiejską, która właśnie dostała nowe komputery, pojawia się w głównym serwisie informacyjnym którejś z ogólnorosyjskich stacji telewizyjnych na 30 sekund, to można mieć pewność, że za moment przez 30 sekund będziemy oglądać Iwanowa, który na poligonie chwali rosyjską rakietę, "pod każdym względem przewyższającą rakiety znajdujące się na wyposażeniu armii zachodnich".

Wielu politologów w prywatnych rozmowach zwraca uwagę, że Putin ma też drugą, "zapasową" parę polityków - gubernatora Kraju Krasnodarskiego Aleksandra Tkaczowa i gubernatora Kraju Krasnojarskiego Aleksandra Chłoponina.

Tkaczow - wychowanek Mikołaja Kondratienki, swego poprzednika na stanowisku gubernatora Krasnodaru - jest, podobnie jak jego mentor, nacjonalistą i wielkomocarstwowcem. Chłoponin, zanim został gubernatorem największego w Rosji regionu, był menedżerem; uchodzi za zwolennika gospodarki rynkowej.

"Zapasowi" też mają swój "posag". Dla Tkaczowa to położone w jego kraju Soczi starające się o prawo organizacji olimpiady zimowej. Dla Chłoponina - szybki rozwój jego syberyjskiego regionu, bogatego w złoża metali i surowców energetycznych.

Skandal z pomnikiem

Putin ma dziś jeszcze jedną "dwójkę" - dwie konkurujące ze sobą "partie władzy".

Kilka tygodni temu w Rosji wybuchł niebywały skandal. W prasie i parlamencie podniósł się wielki krzyk, że w Stawropolu, położonym na południu europejskiej części federacji, na polecenie miejscowych władz w lipcu zeszłego roku zniszczono pomnik czerwonoarmistów, którzy w 1943 r. wyzwolili miasto od nazistów.

W gazetach centralnych pojawiły się tytuły w rodzaju: "Nie lepsi od faszystów estońskich" - porównujące władze Stawropola z parlamentem Estonii, który domaga się usunięcia z Tallina pomnika żołnierza radzieckiego. Duma w specjalnej uchwale wezwała prokuraturę generalną do wszczęcia śledztwa.

Cały ten wrzask to efekt starcia dwóch partii władzy coraz ostrzej konkurujących przed planowanymi na grudzień wyborami parlamentarnymi. Mer Stawropola Dmitrij Kuzmin jest aktywistą partii Sprawiedliwa Rosja kierowanej przez Siergieja Mironowa, marszałka Rady Federacji i osobistego przyjaciela Putina. Skandal z pomnikiem wyciągnęli mu konkurenci z partii Jedna Rosja kierowanej przez Borysa Gryzłowa, marszałka Dumy i także osobistego przyjaciela Putina. Sprawiedliwa i Jedna toczą dziś zaciętą wojnę, wyciągając na światło dzienne rozmaite skandale, by kompromitować przeciwników.

Przy Jelcynie "partia władzy" była zawsze tylko jedna. Najpierw był to Demokratyczny Wybór Rosji, później Nasz Dom Rosja, a pod koniec jego rządów - Niedźwiedź. Putin ma dwie partie. Sprawiedliwa Rosja jest nacjonalistyczna, wielkomocarstwowa, nawiązuje do tradycji radzieckich, opiera się na mundurowych. Jedna Rosja jest nieco bardziej liberalna, poparcia szuka przede wszystkim wśród biurokratów cywilnych.

Dziel i rządź

Obietnic Putina, że przed odejściem nie wyznaczy "dziedzica", lecz kandydatów, którzy będą konkurować w wyborach, nie należy więc lekceważyć.

W grudniu w wyborach parlamentarnych zmierzą się dwie partie władzy dysponujące znacznie większą siłą i możliwościami niż te ugrupowania opozycyjne, którym władza pozwoli wziąć udział w grze. W marcu - dwaj "carewicze".

Rosjanie po raz pierwszy w historii będą rzeczywiście wybierać głowę państwa. Takiego wyboru nie mieli ani w 1996 r., kiedy na rzecz Jelcyna, a przeciw jego konkurentowi Ziuganowowi pracował cały aparat państwowy i wielki biznes, ani w 2000 r., kiedy takie same wsparcie miał Putin.

Wybór jednak nie będzie należał do wszystkich obywateli. Zgodnie z obowiązującą w Rosji doktryną "demokracji suwerennej" będą go mieli przede wszystkim ludzie "państwowi", czyli kasta czynowniczo-oficerska. To ich poparcie zadecyduje o tym, kto okaże się zwycięzcą.

Putin obiecuje wszakże jeszcze coś innego. Zapowiada: "nigdzie nie odejdę", "zostanę po 2008 r.". W jaki sposób zechce utrzymać swój wpływ na bieg spraw publicznych? Jako premier? Marszałek Dumy? Przewodniczący sądu konstytucyjnego? Przywódca partii? Szef Gazpromu? W Moskwie krąży na ten temat mnóstwo spekulacji. W wielu komentarzach pojawia się prognoza, że Putin po odejściu z Kremla zostanie "rosyjskim Deng Xiaopingiem", który, nie sprawując żadnej oficjalnej godności, przez lata rządził Chinami zza kulis.

Dzisiejsza Rosja jest krajem urządzonym pod jednego władcę. Dla konkurenta miejsca w niej nie ma. Gdyby jednak monolit władzy podzielił się na dwie części, Putin ze swą ogromną popularnością i autorytetem mógłby zająć pozycję arbitra. Nawet gdyby po opuszczeniu Kremla został tylko szefem związku judo. Wszak Deng Xiaoping był tylko przewodniczącym związku brydża sportowego.

Źródło: Gazeta Wyborcza