Wacław Radziwinowicz
2007-03-10, ostatnia aktualizacja 2007-03-09 17:32
Dmitrij Miedwiediew czy Siergiej Iwanow? Aleksander Tkaczow czy Aleksander Chłoponin? Putin nie wyznacza następcy, wskazuje dwóch pretendentów do władzy. Czy dlatego, by po wyborach rządzić Rosją zza kulis?
Fot. DMITRY ASTAKHOV AP
Władimir Putin
Era Władimira Putina kończy się. Zgodnie z konstytucją druga i ostatnia kadencja prezydenta dobiegnie końca za rok. Wtedy też dowiemy się, kto będzie nowym gospodarzem Kremla. Wiele wskazuje na to, że nowy prezydent Rosji zostanie wybrany w autentycznych wyborach, a ich wynik poznamy być może dopiero po drugiej turze. Takie wybory potrzebne są Putinowi, by - jak twierdzi - "nigdzie nie odejść".
W Moskwie mawiają: „By zostać wybranym na prezydenta Rosji, najpierw trzeba nim zostać”. Zgodnie z tą zasadą obserwatorzy od dawna uważnie przyglądają się Putinowi - w nadziei, że ułowią jakiś gest zdradzający, w kim upatruje on swego priejemnika, czyli następcy, komu zechce oferować „czapkę Monomacha” - symbol carskiej władzy.
A może - zastanawiają się eksperci - prawdziwego delfina nie będzie? Może Putin odda władzę jakiejś marionetce, by po kolejnych przyspieszonych wyborach wrócić na Kreml na dwie kolejne kadencje? Albo w ogóle nie odejdzie, bo nie pozwoli mu na to silna w Rosji "partia trzeciej kadencji" - dygnitarze i oligarchowie, którzy w dzisiejszym prezydencie widzą gwaranta utrzymania ich władzy i bogactw?
Warto jednak posłuchać, co sam prezydent ma do powiedzenia na ten temat. Na niedawnej konferencji prasowej zapytany o priejemnika odpowiedział: „Dziedzica nie będzie, będą kandydaci”. A zatem - co najmniej dwóch.
Wojna zamiast wyborówPrawie osiem lat temu, gdy zbliżał się koniec drugiej kadencji Borysa Jelcyna, dziennikarze i politolodzy ostrzegali, że Rosji grozi totalny zamęt. Wydawało się, że schorowany, bardzo niepopularny, a mówiąc wprost - znienawidzony przez rodaków prezydent nie znajdzie dziedzica, który z jednej strony zagwarantowałby krajowi i rządzącym nim oligarchom pewność jutra, a z drugiej - potrafiłby zdobyć przychylność narodu.
W lipcu 1999 r. byłem na spotkaniu politologów i doradców kremlowskich snujących wizje rozwoju wypadków w ciągu najbliższego roku, jaki pozostał do wyborów prezydenckich. Nikt z nas nie miał wówczas pojęcia, że Jelcyn abdykuje za niespełna sześć miesięcy, przekazując Kreml popieranemu już wtedy przez ponad połowę narodu podpułkownikowi KGB.
Eksperci przekonywali, że jedynym wyjściem jest gra na zwłokę. Jedni proponowali zaostrzenie sytuacji wokół Czeczenii, z którą Moskwa trzy lata wcześniej zawarła zawieszenie broni. Inni chcieli sprowokować komunistów. Gdyby wyrzucili mumię Lenina z mauzoleum na placu Czerwonym, gest ten rozwścieczyłby czerwonych do tego stopnia, że poprowadziliby swych zwolenników na barykady. A wojna na Kaukazie czy zamieszki uliczne w Moskwie stanowiłyby znakomity pretekst do wprowadzenia stanu wyjątkowego - co automatycznie oznaczałoby odwołanie wyborów prezydenckich i przedłużenie rządów Jelcyna.
Te plany były wcielane w życie. Kilka tygodni wcześniej tygodnik "Wersja" i kilka moskiewskich gazet pisało, że na Lazurowym Wybrzeżu miało miejsce niezwykłe spotkanie. Wzięli w nim udział: Aleksandr Wołoszyn - szef administracji Kremla, Borys Bierezowski - oligarcha kremlowski, i Szamil Basajew - słynny dowódca czeczeński. Moskiewscy dygnitarze obstalowali u kaukaskiego watażki nową wojnę. Czeczeni zobowiązali się, że na początku sierpnia napadną na sąsiadujący z ich republiką Dagestan. Mieli za to dostać 20 mln dolarów od związanych z Kremlem bogaczy.
I rzeczywiście - w wyznaczonym czasie Basajew napadł na Dagestan. Wojna przydała się jednak Jelcynowi nie jako pretekst do odwołania wyborów prezydenckich, lecz do "rozkręcenia" kremlowskiego faworyta w tych wyborach.
W tym czasie Kreml lokował swoich ludzi na stanowiskach szefów najbogatszych firm. Związani z nim miliarderzy w pośpiechu skupowali gazety, stacje telewizyjne i radiowe. W Moskwie mówiło się, że ludzie Jelcyna gromadzą ogromny „posag medialno-finansowy”, który ma zagwarantować wyborcze zwycięstwo priejemnikowi. Ale dziedzica nie było. „Posag bez panny młodej” - drwił dziennik „Siegodnia”.
Dziennik został zlikwidowany wkrótce po objęciu władzy przez "pannę młodą", która jednak się pojawiła - w osobie Władimira Putina.
Czy Putin abdykuje?Osiem lat temu wydawało się, że Rosja stoi przed dylematem bez wyjścia. Odchodzący gospodarz Kremla powinien wyznaczyć dziedzica, ale powszechnie znienawidzony Jelcyn ryzykował, że wykona pocałunek śmierci, pogrążając swego faworyta w oczach narodu.
Dziś, na rok przed końcem swej prezydentury, Putin jest w zupełnie innej sytuacji. Cieszy się poparciem nie 3-4 proc. Rosjan, jak późny Jelcyn, ufa mu - jak dowodzą sondaże niezależnego Centrum Jurija Lewady - trzy czwarte obywateli Federacji Rosyjskiej. Rośnie też zaufanie do ludzi z najbliższego otoczenia Putina.
Zapytani, na kogo zagłosują 2 marca 2008 r., jeśli Putin nie będzie kandydował, Rosjanie wskazują najczęściej jednego z dwóch "pierwszych wicepremierów" - Dmitrija Miedwiediewa lub Siergieja Iwanowa. Za Miedwiediewem opowiada się około 30 proc. wyborców, Iwanow ustępuje mu o kilka punktów. Następni w kolejce, przywódca komunistów Giennadij Ziuganow i nacjonalista Władimir Żyrinowski, którzy nie mogą liczyć na wsparcie Putina, mają poparcie co najmniej o połowę mniejsze.
Czy przez rok, jaki został do wyborów prezydenckich, sytuacja w Rosji będzie się rozwijać zgodnie ze scenariuszem wypróbowanym u schyłku rządów Jelcyna? Ostatnio w prasie amerykańskiej pojawiły się prognozy, że Putin późną jesienią zdymisjonuje premiera Michaiła Fradkowa, a nowym szefem rządu uczyni osobę, którą ostatecznie naznaczy na swego dziedzica. A potem - podobnie jak Jelcyn osiem lat temu - abdykuje, przekazując premierowi obowiązki tymczasowej głowy państwa. W tej sytuacji p.o. prezydenta będzie miał w kieszeni zwycięstwo w marcowych wyborach prezydenckich. Głosowanie będzie już tylko formalnością.
Te prognozy nie biorą jednak pod uwagę tego, że Putin gra dziś inaczej niż Jelcyn pod koniec swych rządów.
Gra paramiJelcyn pisze w swych pamiętnikach, że przez całą drugą kadencję gorączkowo szukał kandydata na następcę. Długo stawiał na demokratę Borysa Niemcowa. Potem na całą czeredę ludzi w mundurach - gen. Nikołaja Bordiużę, dowódcę wojsk pogranicznych gen. Andrieja Nikołajewa i wywodzących się z KGB Jewgienija Primakowa, Siergieja Stiepaszyna oraz Putina. Przebierał, wypróbowywał, odrzucał...
Putin zaś, przynajmniej do tej pory, stawia na duety, bardzo się starając, żeby szanse każdego z kandydatów były idealnie równe i sprawiedliwie dzieląc między nich rosyjską scenę polityczną.
Miedwiediewowi - młodemu, zdolnemu prawnikowi z Sankt Petersburga - dostała się rola liberała i zwolennika reform rynkowych. Oczywiście w rosyjskim tego słowa znaczeniu - a więc liberała ostrożnego, zwolennika reform nie tyle politycznych, co gospodarczych. Dostał też wspaniały posag w postaci tzw. projektów narodowych, na które państwo wydaje dziesiątki miliardów rubli. Ma więc wdzięczne zadanie rozdawania ogromnych pieniędzy lekarzom, nauczycielom, rolnikom.
Starszemu od niego Iwanowowi, w przeszłości generał-majorowi wywiadu zagranicznego KGB, dostała się nisza militarysty, wielkomocarstwowca i nacjonalisty. I miliardy na wzmocnienie rosyjskich sił zbrojnych.
Przez kilka lat Iwanow był ministrem obrony. To stanowisko było jednak kulą u nogi - generał odpowiadał za demoralizację armii, którą zalewa okrutna "fala". Na porządku dziennym są przypadki katowania poborowych i krwawe rozprawy w koszarach. Zdarza się, że dowódcy sprzedają podwładnych do niewolniczej pracy albo zmuszają ich do prostytucji. By zwiększyć szanse wyborcze Iwanowa, Putin odwołał go z funkcji szefa resortu obrony, czyniąc go "pierwszym wicepremierem" i "kuratorem sił zbrojnych". Dziś Iwanow za "falę" już nie odpowiada. W jednostkach wojskowych zjawia się jako dobrodziej, przywożąc nowiutkie czołgi czy śmigłowce i zmieniając odwieczne żołnierskie onuce na wygodne skarpetki.
Spece od propagandy ze stoperami w dłoniach dzielą czas medialny między obu carewiczów. Jeśli Miedwiediew odwiedzający szkołę wiejską, która właśnie dostała nowe komputery, pojawia się w głównym serwisie informacyjnym którejś z ogólnorosyjskich stacji telewizyjnych na 30 sekund, to można mieć pewność, że za moment przez 30 sekund będziemy oglądać Iwanowa, który na poligonie chwali rosyjską rakietę, "pod każdym względem przewyższającą rakiety znajdujące się na wyposażeniu armii zachodnich".
Wielu politologów w prywatnych rozmowach zwraca uwagę, że Putin ma też drugą, "zapasową" parę polityków - gubernatora Kraju Krasnodarskiego Aleksandra Tkaczowa i gubernatora Kraju Krasnojarskiego Aleksandra Chłoponina.
Tkaczow - wychowanek Mikołaja Kondratienki, swego poprzednika na stanowisku gubernatora Krasnodaru - jest, podobnie jak jego mentor, nacjonalistą i wielkomocarstwowcem. Chłoponin, zanim został gubernatorem największego w Rosji regionu, był menedżerem; uchodzi za zwolennika gospodarki rynkowej.
"Zapasowi" też mają swój "posag". Dla Tkaczowa to położone w jego kraju Soczi starające się o prawo organizacji olimpiady zimowej. Dla Chłoponina - szybki rozwój jego syberyjskiego regionu, bogatego w złoża metali i surowców energetycznych.
Skandal z pomnikiem
Putin ma dziś jeszcze jedną "dwójkę" - dwie konkurujące ze sobą "partie władzy".
Kilka tygodni temu w Rosji wybuchł niebywały skandal. W prasie i parlamencie podniósł się wielki krzyk, że w Stawropolu, położonym na południu europejskiej części federacji, na polecenie miejscowych władz w lipcu zeszłego roku zniszczono pomnik czerwonoarmistów, którzy w 1943 r. wyzwolili miasto od nazistów.
W gazetach centralnych pojawiły się tytuły w rodzaju: "Nie lepsi od faszystów estońskich" - porównujące władze Stawropola z parlamentem Estonii, który domaga się usunięcia z Tallina pomnika żołnierza radzieckiego. Duma w specjalnej uchwale wezwała prokuraturę generalną do wszczęcia śledztwa.
Cały ten wrzask to efekt starcia dwóch partii władzy coraz ostrzej konkurujących przed planowanymi na grudzień wyborami parlamentarnymi. Mer Stawropola Dmitrij Kuzmin jest aktywistą partii Sprawiedliwa Rosja kierowanej przez Siergieja Mironowa, marszałka Rady Federacji i osobistego przyjaciela Putina. Skandal z pomnikiem wyciągnęli mu konkurenci z partii Jedna Rosja kierowanej przez Borysa Gryzłowa, marszałka Dumy i także osobistego przyjaciela Putina. Sprawiedliwa i Jedna toczą dziś zaciętą wojnę, wyciągając na światło dzienne rozmaite skandale, by kompromitować przeciwników.
Przy Jelcynie "partia władzy" była zawsze tylko jedna. Najpierw był to Demokratyczny Wybór Rosji, później Nasz Dom Rosja, a pod koniec jego rządów - Niedźwiedź. Putin ma dwie partie. Sprawiedliwa Rosja jest nacjonalistyczna, wielkomocarstwowa, nawiązuje do tradycji radzieckich, opiera się na mundurowych. Jedna Rosja jest nieco bardziej liberalna, poparcia szuka przede wszystkim wśród biurokratów cywilnych.
Dziel i rządź
Obietnic Putina, że przed odejściem nie wyznaczy "dziedzica", lecz kandydatów, którzy będą konkurować w wyborach, nie należy więc lekceważyć.
W grudniu w wyborach parlamentarnych zmierzą się dwie partie władzy dysponujące znacznie większą siłą i możliwościami niż te ugrupowania opozycyjne, którym władza pozwoli wziąć udział w grze. W marcu - dwaj "carewicze".
Rosjanie po raz pierwszy w historii będą rzeczywiście wybierać głowę państwa. Takiego wyboru nie mieli ani w 1996 r., kiedy na rzecz Jelcyna, a przeciw jego konkurentowi Ziuganowowi pracował cały aparat państwowy i wielki biznes, ani w 2000 r., kiedy takie same wsparcie miał Putin.
Wybór jednak nie będzie należał do wszystkich obywateli. Zgodnie z obowiązującą w Rosji doktryną "demokracji suwerennej" będą go mieli przede wszystkim ludzie "państwowi", czyli kasta czynowniczo-oficerska. To ich poparcie zadecyduje o tym, kto okaże się zwycięzcą.
Putin obiecuje wszakże jeszcze coś innego. Zapowiada: "nigdzie nie odejdę", "zostanę po 2008 r.". W jaki sposób zechce utrzymać swój wpływ na bieg spraw publicznych? Jako premier? Marszałek Dumy? Przewodniczący sądu konstytucyjnego? Przywódca partii? Szef Gazpromu? W Moskwie krąży na ten temat mnóstwo spekulacji. W wielu komentarzach pojawia się prognoza, że Putin po odejściu z Kremla zostanie "rosyjskim Deng Xiaopingiem", który, nie sprawując żadnej oficjalnej godności, przez lata rządził Chinami zza kulis.
Dzisiejsza Rosja jest krajem urządzonym pod jednego władcę. Dla konkurenta miejsca w niej nie ma. Gdyby jednak monolit władzy podzielił się na dwie części, Putin ze swą ogromną popularnością i autorytetem mógłby zająć pozycję arbitra. Nawet gdyby po opuszczeniu Kremla został tylko szefem związku judo. Wszak Deng Xiaoping był tylko przewodniczącym związku brydża sportowego.
Źródło: Gazeta Wyborcza