środa, 25 czerwca 2008

Hiddink: Mam wrażenie, że szukam igły w stogu siana

Guus Hiddink, zanim zaczął pracować w Rosji, trenował reprezentacje Holandii, Korei Południowej i Australii oraz PSV Eindhoven, Fenerbahçe, Valencię CF, Real Madryt i Betis Sewilla (© REUTERS)

Polska Hubert Zdankiewicz

2008-06-24, aktualizacja: 2008-06-24 23:40:27

Z Guusem Hiddinkiem, trenerem reprezentacji Rosji, rozmawia w Bazylei Hubert Zdankiewicz. Czy Holender poprowadzi Rosjan do zwycięstwa?

Cała Europa jest zaskoczona grą reprezentacji Rosji. Jak Pan tego dokonał?
Też jestem zaskoczony, powiedziałem to zaraz po meczu z Holandią. Wiedziałem, że moich graczy stać na wiele, ale styl, w jakim zagrali w ćwierćfinale, był naprawdę imponujący. Jestem z nich dumny.

Wszyscy są pod wrażeniem zwłaszcza fizycznego przygotowania rosyjskich piłkarzy.
Nie ma w tym żadnych tajemnic. Pod- stawa to selekcja. Trzeba wybrać piłka- rzy, którzy są w dobrej formie, bo nie da się w ciągu kilku tygodni nadrobić wielomiesięcznych zaległości. Rozpo- czynając 18 maja zgrupowanie przed Euro 2008, miałem do dyspozycji zawodników, którzy już byli fizycznie bez zarzutu. Ja i mój sztab tylko poprawiliśmy ich wydolność do poziomu, który teraz oglądacie.

Mówi Pan jakby to było bardzo proste, a jednak nie wszystkim się udało. Na przykład pańskiemu rodakowi Leo Beenhakkerowi. Jego piłkarze ruszali się podczas Euro jak muchy w smole.
Trener musi po prostu wybrać najlepszych piłkarzy, a potem optymalnie przygotować ich fizycznie i taktycznie. Jego rola kończy się jednak wraz z pierwszym gwizdkiem sędziego. Potem wszystko jest już tylko w głowach i nogach zawodników. A co do Beenhakkera? Nie śledziłem oczy- wiście przygotowań Polaków do Euro 2008. Znam go jednak dobrze i dlatego jestem przekonany, że zrobił wszystko jak należy. Nie mógł jednak przewi- dzieć, że Polacy nie udźwigną men- talnie wyzwania, jakim są mistrzostwa Europy. Tu tkwił, moim zdaniem, sekret Waszej słabej gry - kiedy głowa zawodzi, nogi też są jak z waty.

Rosjanie jednak udźwignęli to wyzwanie. A przecież nie różnią się aż tak bardzo od Polaków?
My też mieliśmy problemy. Najlepszym dowodem była porażka 1:3 w pierwszym meczu grupowym z Hiszpanią...

Chyba 1:4?
No tak, lecz jedna z bramek padła ze spalonego, więc dla mnie się nie liczy (śmiech). Przegraliśmy tamten mecz, ponieważ zagraliśmy naiwnie. To znaczy na zbyt niskim poziomie jak na międzynarodowe wymagania. Na szczęście w kolejnym spotkaniu moi piłkarze pojęli różnicę pomiędzy Euro a grą w lidze.

Wrócił też zawieszony Andriej Arszawin.
To wielki piłkarz i cieszę się, że go mam. Chciałbym jednak podkreślić, że mój zespół nie kończy się na Arszawinie. Dla mnie osobiście cichym bohaterem Euro 2008 jest Jurij Żirkow. To jeden z najlepszych piłkarzy w całym turnieju - bardzo mądry, szybki, znakomity w obronie i ataku. A są jeszcze przecież Pawliuczenko, Siemak, Żyrianow i inni.

W półfinale znów zmierzycie się z Hiszpanią. Przygotował Pan na ten mecz jakaś specjalną taktykę?
To by było bez sensu, w ciągu trzech dni nie da się nauczyć piłkarzy nowych zachowań na boisku. Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że będę miał do dyspozycji tylko 12 zawodników. Część wisi za kartki, inni mają kontuzje, a kilku po prostu brakuje doświadczenia, by poradzić sobie mentalnie z takim meczem. Problemem będzie zwłaszcza brak Denisa Kołodina i Dmitrija Torbińskiego. Pierwszy to jeden z filarów naszej defensywy. Drugi natomiast to nasz dopalacz - ktoś, kto wchodzi w trakcie meczu z ławki i podrywa zespół do jeszcze większego wysiłku. Tak jak zrobił to z Holandią.

Dziś w Rosji wszyscy Pana chwalą, początki pracy nie były jednak łatwe. Zarzucano Panu, że nie rozumie narodowej tożsamości i zwyczajów tamtejszych piłkarzy.
Radziłem sobie już w bardziej egzotycznych krajach - na przykład w Korei Płd. Nie miałem zatem wątpliwości, że poradzę sobie i w Rosji. Chociaż nie ukrywam, że praca z tą reprezentacją to największe wyzwanie w mojej trenerskiej karierze.

Dlaczego?
Bo nigdy jeszcze nie prowadziłem drużyny narodowej w kraju, który ma 140 mln obywateli. Holendrów jest raptem 16 mln, mimo to nasz system szkolenia produkuje bez przerwy dobrych piłkarzy. U Rosjan, statystycznie biorąc, powinno być ich jeszcze więcej. Praktyka pokazuje jednak, że to nie do końca prawda. Chwilami mam wrażenie, że moja praca to szukanie igły w gigantycznym stogu siana.

Polacy zakładają się jak szaleni, a bukmacherzy liczą miliony

Polska Tomasz Ł. Rożek

2008-06-24, aktualizacja: 2008-06-24 22:50:52

Ponad milion Polaków obstawia wyniki rozgrywek. Typujemy też liczbę karnych, żółtych kartek i fauli Dzięki Euro i wspaniałej passie Roberta Kubicy rozkwitł polski rynek bukmacherski.

Kibice wykładają średnio od 2 zł do tysiąca, by zaryzykować i - gdy szczęście dopisze - zarobić kilkakrotnie więcej.

W przeszło 400 punktach największej firmy bukmacherskiej STS zakłada się w ciągu tygodnia kilkadziesiąt tysięcy osób. Podobnie jest w innych dużych sieciach - Totolotku i Profesjonale. W dodatku mistrzostwa obfitują w niespodzianki - do półfinałów zakwalifikowały się Turcja i Rosja, których nie zaliczano do faworytów. Kto wytypował te drużyny, dostał kilka razy więcej pieniędzy, niż zainwestował.

Jeśli dziś postawimy w Totolotku na Turcję jako mistrza Europy, możemy zarobić 9 zł za każdą wydaną złotówkę. To nęci.

- Nie mieliśmy takiego szaleństwa już dawno. Ludzie przekonali się, że to dobra zabawa, na której można nieźle zarobić - mówi Łukasz Seweryniak z działu marketingu Totolotka.

I, jak pokazują dane, nie jest to tylko szał jednorazowy, choć w okresie olimpiad, igrzysk i mistrzostw zdecydowanie narasta. Bukmacherzy szacują, że wartość rynku hazardowego (zakłady plus kasyna) wzrośnie z 8 mld zł w ubiegłym do 10 mld zł w tym roku.

A jeszcze w 2006 r. rynek wart był niespełna 6 mld zł. Przychody firm bukmacherskich zwiększają się w tempie 30-50 proc. rocznie, a największe spółki otwierają co roku kilkadziesiąt nowych punktów i urozmaicają ofertę: dziś można obstawić nawet ilość żółtych kartek w meczu, karnych, wolnych i fauli, a także wytypować piłkarza, który pierwszy sfauluje.

- Jeszcze dwa lata temu klienci wpłacali do nas średnio 10 zł, a dziś 25-30 zł, co pokazuje, jak bardzo ta rozrywka stała się w Polsce popularna - podkreśla Wojciech Trzaska, menedżer z firmy Bet-at-Home, działającej w internecie. Spółka w 2007 r. miała 500 mln euro przychodu, rok wcześniej 334 mln euro. Firmie tak dobrze się powodzi i tak duże widzi perspektywy wzrostu swojej branży, że chce nią zainteresować inwestorów.

W ciągu roku zamierza zadebiutować na Giełdzie Papierów Wartościowych. Byłaby to pierwsza tego typu firma na naszym parkiecie. Bet-at-Home jest firmą międzynarodową, zarejestrowaną na Malcie, ale w pierwszym kwartale tego roku miała aż 400 tys. polskich klientów, ponad dwa razy tyle co w całym 2006 r. Firma szacuje, że tylko w ciągu mistrzostw przybyło jej kolejnych 30-35 tys. polskich klientów. W tym roku wyda na reklamę w Polsce 10 mln euro.

Z szacunków wynika, że internetowi obstawiacze stanowią nieco ponad 20 proc. wszystkich grających i ta liczba ciągle rośnie. Kilkanaście firm przyjmuje już zakłady w sieci w języku polskim. Szefowie spółek bukmacherskich uważają, że za kilkanaście lat e-hazard będzie popularniejszy niż tradycyjny.

Jedyne, co blokuje rozwój polskiej bukmacherki, to sztywne przepisy. Zakłady wzajemne to w Polsce działalność ściśle uregulowana ustawą z 1994 r., która nijak nie przystaje do dzisiejszej rzeczywistości. Bukmacherzy po spełnieniu rygorystycznych warunków muszą otrzymać zezwolenie na działalność od Ministerstwa Finansów, a zakłady można obstawiać wyłącznie w kolekturach.

Ten przepis całkowicie wyklucza jednocześnie możliwość przyjmowania zakładów online. Za hazard w sieci grożą nawet dwa lata więzienia. To prawny potworek, bo e-firmy bukmacherskie reklamują się na potęgę, a gracze nic nie robią sobie z zakazu. Zwłaszcza że i Komisja Europejska, i Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu stwierdziły, że wszelkie restrykcje dla portali naruszają fundamentalną zasadę swobody świadczenia usług w krajach UE.

Rząd PO-PSL nie ma w tej chwili wyjścia. Ministerstwo Finansów zapowiedziało już zresztą, że w drugiej połowie roku zalegalizuje hazard internetowy.

- Dzięki temu wzrośnie jeszcze liczba graczy - prognozuje Janusz Adamiszyn, specjalista od rynku bukmacherskiego.

A jak tak dalej pójdzie, to polskie firmy, podobnie jak brytyjskie, pozwolą nam obstawiać pogodę podczas turnieju tenisowego na Wimbledonie.

Koniec sieci P2P? Piraci są już krok dalej

2007-10-26 23:05:50
27 komentarzy +3 / -2 ocena pozytywna przeczytano: 4215

Sieci P2P powoli, ale jednak, przechodzą do lamusa. Są wolne, nigdy nie ma pewności co tak naprawdę się ściągnie i - jak niejednokrotnie informowała policja - są monitorowane. Alternatywnym ("lepszym") rozwiązaniem jest rapidshare.com.

Screen z forum / Fot. Janusz DymidziukJak działa Rapidshare? W swoim zamierzeniu serwis Rapidshare miał być (i po części jest) platformą do szybkiej wymiany dużych plików. Przykładowo, chcąc wysłać znajomemu dużą liczbę zdjęć z prywatki, wystarczy spakować je programem do kompresji (WinZip, albo WinRar), wrzucić do serwisu Rapidshare i podesłać wygenerowany link znajomemu. W zasadzie to cała filozofia. W tzw. FAQ-u serwisu możemy jednak przeczytać, że zabronione jest udostępnianie plików, które mogą łamać prawo (materiały pornograficzne, treści o charakterze rasistowskim, pliki audio i video objęte prawem autorskim i etc.). Trudno jednak wymagać od właścicieli serwisu, żeby monitorowali pod tym kątem każdy udostępniany plik. Choć trzeba przyznać, że się starają. W ramach testu wrzuciłem bowiem plik ze zdjęciami (nadając mu wcześniej nazwę: Windows_Vista.Part1.rar). Zniknął z serwisu po kilku minutach... Tyle, że nazwa tego pliku była dość oczywista i sugerująca co jest (lub co może być) w środku.

Test prędkości ściągania płyty "Na siedem" zespołu Zakopower z serwera Rapidshare.com / Fot. Janusz DymidziukW czym jest więc Rapidshare lepszy od sieci P2P? Odpowiedź jest prosta - w szybkości transferu i łatwości dostępu do interesujących nas plików. W ramach kolejnego testu spróbowałem ściągnąć płytę grupy Zakopower. Szybkość transferu (i czas ściągania) można zobaczyć na zdjęciu obok. Wadą (czy raczej zaletą) tego serwisu jest brak wyszukiwarki. Nie możemy wiec wejść tam, wpisać poszukiwany przez nas film, czy album jakiegoś wykonawcy, i rozpocząć ściąganie. Ale w tym przypadku z pomocą przychodzi nam społeczność internetowa. W ostatnim czasie powstały fora dyskusyjne, blogi i strony domowe, gdzie użytkownicy wymieniają się linkami do zasobów Rapidshare. Celowo nie podaje tutaj adresów takich stron, żeby nie udzielać gotowych instrukcji do kradzieży.

Co możemy na takich forach znaleźć? Znane powiedzenie mówi, że jeśli czegoś nie ma w internecie, to znaczy, że to nie istnieje. I tak jest w przypadku Rapidshare (choć jak pisałem - ciężko tutaj winić ten serwis). Na zrzucie ekranowym obok można zobaczyć, że z niedawną polską premierą filmu "Katyń" nie ma w zasadzie większych problemów. Nie ma zresztą problemów z niczym. Na forach (osobiście znalazłem kilkanaście polskich) znajdziemy linki do filmów, albumów audio, pojedynczych utworów w postaci plików mp3, oprogramowania, książek w wydaniu elektronicznym itd. Fora takie nie są zresztą wyłącznie polską domeną, bo oprócz polskich z łatwością można odnaleźć kilkanaście amerykańskich, niemieckich, czy rosyjskich.

Okazja czyni złodzieja

Różnice pomiędzy kontem Free a Premium / Fot. Janusz DymidziukNa koniec warto zadać sobie pytanie - z czego utrzymuje się Rapidshare? Odpowiedź jest prosta: z (płatnych) kont Premium. Opłacając miesięczny abonament mamy dostęp do bezproblemowego ściągania plików. Jedyny limit, to 25 GB ściągniętych danych w przeciągu 5 dni. W przypadku kont darmowych musimy odczekać 1-2 godziny pomiędzy ściągniętymi kolejnym plikami. Konto Premium daje nam też dostęp do systemu premiowania. Otóż, jeśli wrzucimy do tego serwisu jakiś plik o "wadze" powyżej 1 MB, który zostanie przez innego użytkownika ściągnięty, to otrzymujemy w zamian 1 punkt. Filmy w formacie DivX, to najczęściej 7, 8 tzw. paczek. Jeśli ktoś ściągnie, umieszczony przez jakiegoś użytkownika cały film, to - jak łatwo obliczyć - użytkownik ten otrzyma 7, 8 punktów. Po uzbieraniu 10 tys. punktów możemy je zamienić na miesięczne konto Premium. Przy czym na starcie (czyli po wykupieniu miesięcznego abonamentu za 4,5 EUR) otrzymujemy 8000 punktów. Brakujące 2000 punktów uzyskamy, jeśli ściągnie nasz film ok. 285 osób. A o to, jak sądzę, naprawdę nie jest trudno... Ten system premiowania jest właśnie taką okazją czyniąca złodzieja, bo im bardziej będziemy aktywni, tym więcej na tym "skorzystamy".

Tabela opłat serwisu Rapidshare / Fot. Janusz DymidziukWarto też dodać, ze Rapidshare.com nie jest jedynym tego typu serwisem. Podobnego typu działają już praktycznie w każdym kraju. Także w Polsce. Różnice pomiędzy nimi polegają jedynie na rożnych limitach, cenach za płatne konta itd. Na przykład serwis Megaupload.com chwali się ostatnio dobrą wiadomością - nowi użytkownicy na starcie otrzymują 9000 punktów...

Idzie nowe

Wydaje się więc, że czasy sieci P2P, to przeszłość. Mamy WEB 2.0, czyli łatwiej, szybciej i przyjemniej. A co na to policja, czy ZPAV? Czy są przygotowani do tego, że Internet ciągle ewoluuje? Śmiem wątpić. I żal tylko producentów audio-video...