Ponad milion Polaków obstawia wyniki rozgrywek. Typujemy też liczbę karnych, żółtych kartek i fauli Dzięki Euro i wspaniałej passie Roberta Kubicy rozkwitł polski rynek bukmacherski.
Kibice wykładają średnio od 2 zł do tysiąca, by zaryzykować i - gdy szczęście dopisze - zarobić kilkakrotnie więcej.W przeszło 400 punktach największej firmy bukmacherskiej STS zakłada się w ciągu tygodnia kilkadziesiąt tysięcy osób. Podobnie jest w innych dużych sieciach - Totolotku i Profesjonale. W dodatku mistrzostwa obfitują w niespodzianki - do półfinałów zakwalifikowały się Turcja i Rosja, których nie zaliczano do faworytów. Kto wytypował te drużyny, dostał kilka razy więcej pieniędzy, niż zainwestował.
Jeśli dziś postawimy w Totolotku na Turcję jako mistrza Europy, możemy zarobić 9 zł za każdą wydaną złotówkę. To nęci.
- Nie mieliśmy takiego szaleństwa już dawno. Ludzie przekonali się, że to dobra zabawa, na której można nieźle zarobić - mówi Łukasz Seweryniak z działu marketingu Totolotka.
I, jak pokazują dane, nie jest to tylko szał jednorazowy, choć w okresie olimpiad, igrzysk i mistrzostw zdecydowanie narasta. Bukmacherzy szacują, że wartość rynku hazardowego (zakłady plus kasyna) wzrośnie z 8 mld zł w ubiegłym do 10 mld zł w tym roku.
A jeszcze w 2006 r. rynek wart był niespełna 6 mld zł. Przychody firm bukmacherskich zwiększają się w tempie 30-50 proc. rocznie, a największe spółki otwierają co roku kilkadziesiąt nowych punktów i urozmaicają ofertę: dziś można obstawić nawet ilość żółtych kartek w meczu, karnych, wolnych i fauli, a także wytypować piłkarza, który pierwszy sfauluje.
- Jeszcze dwa lata temu klienci wpłacali do nas średnio 10 zł, a dziś 25-30 zł, co pokazuje, jak bardzo ta rozrywka stała się w Polsce popularna - podkreśla Wojciech Trzaska, menedżer z firmy Bet-at-Home, działającej w internecie. Spółka w 2007 r. miała 500 mln euro przychodu, rok wcześniej 334 mln euro. Firmie tak dobrze się powodzi i tak duże widzi perspektywy wzrostu swojej branży, że chce nią zainteresować inwestorów.
W ciągu roku zamierza zadebiutować na Giełdzie Papierów Wartościowych. Byłaby to pierwsza tego typu firma na naszym parkiecie. Bet-at-Home jest firmą międzynarodową, zarejestrowaną na Malcie, ale w pierwszym kwartale tego roku miała aż 400 tys. polskich klientów, ponad dwa razy tyle co w całym 2006 r. Firma szacuje, że tylko w ciągu mistrzostw przybyło jej kolejnych 30-35 tys. polskich klientów. W tym roku wyda na reklamę w Polsce 10 mln euro.
Z szacunków wynika, że internetowi obstawiacze stanowią nieco ponad 20 proc. wszystkich grających i ta liczba ciągle rośnie. Kilkanaście firm przyjmuje już zakłady w sieci w języku polskim. Szefowie spółek bukmacherskich uważają, że za kilkanaście lat e-hazard będzie popularniejszy niż tradycyjny.
Jedyne, co blokuje rozwój polskiej bukmacherki, to sztywne przepisy. Zakłady wzajemne to w Polsce działalność ściśle uregulowana ustawą z 1994 r., która nijak nie przystaje do dzisiejszej rzeczywistości. Bukmacherzy po spełnieniu rygorystycznych warunków muszą otrzymać zezwolenie na działalność od Ministerstwa Finansów, a zakłady można obstawiać wyłącznie w kolekturach.
Ten przepis całkowicie wyklucza jednocześnie możliwość przyjmowania zakładów online. Za hazard w sieci grożą nawet dwa lata więzienia. To prawny potworek, bo e-firmy bukmacherskie reklamują się na potęgę, a gracze nic nie robią sobie z zakazu. Zwłaszcza że i Komisja Europejska, i Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu stwierdziły, że wszelkie restrykcje dla portali naruszają fundamentalną zasadę swobody świadczenia usług w krajach UE.
Rząd PO-PSL nie ma w tej chwili wyjścia. Ministerstwo Finansów zapowiedziało już zresztą, że w drugiej połowie roku zalegalizuje hazard internetowy.
- Dzięki temu wzrośnie jeszcze liczba graczy - prognozuje Janusz Adamiszyn, specjalista od rynku bukmacherskiego.
A jak tak dalej pójdzie, to polskie firmy, podobnie jak brytyjskie, pozwolą nam obstawiać pogodę podczas turnieju tenisowego na Wimbledonie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz