czwartek, 26 czerwca 2008

Romanse Jacka Kurskiego

Jacek Kurski z aptekarską precyzją opowiada o swoich pierwszych miłostkach i miłości do żony Moniki oraz o tym, jak szum wokół Kwaśniewskiego za brak magisterium, zmotywował go do nauki. Z Jackiem Kurskim rozmawia Anna S. Laszuk
A.L.: Pamięta pan swoją pierwszą dziewczynę?

J.K.: Dziewczyną i kobietą mojego życia jest oczywiście moja żona Monika, którą spotkałem w "ogólniaku".

Elegancki wybieg, ale pytam o miłostki z czasów pana dzieciństwa.

Może w czwartej klasie szkoły podstawowej? Miała na imię Kasia. Siedziała kilka ławek dalej. Napisała mi list, z którego wynikało, że mnie kocha. Pamiętam, że zupełnie zgłupiałem.

Jak brzmiała jego treść?

Trochę nieporadnie. Miałem z tym pewien kłopot, ponieważ mnie z kolei podobała się Beata. Z tej samej klasy. Problem rozwiązał się dosyć szybko. Kasia dowiedziała się o "trójkącie", a Beata wyjechała za granicę.

Co było potem?

Potem były kolonie w 1980 roku, w Ustrobnej koło Krosna... Przełom czerwca i lipca. Zaczynała się olimpiada w Moskwie. Pamiętam, że wtedy wylała rzeka Wisłok i po raz pierwszy w życiu widziałem powódź. Kolonie z Ministerstwa Sprawiedliwości, bo moja mama była sędzią. Tam "zakochałem się" w Lidce. Na szczęście ona we mnie też. Pamiętam wszystkie szczegóły do dzisiaj. Ja miałem czternaście, ona dwanaście lat. Wówczas to była duża różnica wieku, ale zważywszy na szybsze dojrzewanie dziewczynek, byliśmy emocjonalnymi równolatkami. Utrzymywaliśmy korespondencję do stanu wojennego, a potem życie mnie pochłonęło.

Pamięta pan okoliczności poznania?

Pamiętam skutki, ale samego momentu poznania nie. Chodziliśmy na spacery, trzymaliśmy się za ręce. Szczupła. Ja bardzo lubię dziewczyny z prostymi włosami do ramion, nieskomplikowane. Nie cierpię na przykład afro. Nie mogę patrzeć na kobiety, które mają fryzurę jak Stanisław Tym w "Misiu" w scenie na widowni w teatrze. W końcu napisałem pożegnalny list do Lidki.

Z powodu stanu wojennego?

Z powodu braku sensu utrzymywania kontaktów w warunkach zapaści komunikacyjnej i niemożności spotkania. Rozdźwięk pomiędzy żarliwością listów a niemożliwością zobaczenia dziewczyny od półtora roku był w PRL-u absurdem.

O czym pisaliście sobie w listach?

Zawsze zaczynałem "Najdroższa Lidko..." Na początku to było takie smalenie cholewek z niezgrabnością polegającą na niezdolności wypowiadania uczuć. U młodych ludzi to jest bardzo pocieszne. Dopiero później, w "ogólniaku", nauczyłem się mówić o uczuciach. Wcześniej nie umiałem.

A kiedy się pan już nauczył wyrażać emocje...

To już był "ogólniak". W drugiej klasie zakochałem się w mojej obecnej żonie, Monice. Niedawno obchodziliśmy siedemnastą rocznicę ślubu, ale jesteśmy ze sobą dwadzieścia pięć lat. Z mojej strony miłość wybuchła 5 marca 1983 roku w sobotę o godz. 22.05. Właśnie kończyła się lista przebojów na imprezie u Marzeny w Gdańsku-Wrzeszczu. Grupa rozchodziła się do domów, a ja poczułem afekt do mojej dzisiejszej żony.

Co było potem?

9 marca na długiej przerwie, w klasie numer 35, między dwiema lekcjami matematyki – bo byliśmy klasą matematyczno-fizyczną - patrzyłem na Monikę i jedząc bułkę z serem na drugie śniadanie, poczułem, że jej to powiem. Po spektaklu "Hiob" w Teatrze Wybrzeże.

Spodziewał się pan, że w tej ponurej atmosferze będzie chciała się wesprzeć na męskim ramieniu?

Cóż "Hiob", przyciężkawa sztuka, ogólna groza, ale słuszna aksjologicznie. Wyrażała cierpienie indywidualne, które można było przenieść i ekstrapolować na całą zbiorowość, jaką był nasz umęczony naród pod rządami junty wojskowej. Stwierdziłem, że powrót z teatru to dobra okazja, żeby odprowadzić Monikę. Po prostu grzeczny chłopak odprowadzi dziewczynę z dobrego domu o 22.00 na autobus 129 albo 149. I proszę sobie wyobrazić, że pod ruskim konsulatem w Gdańsku, przy ulicy Matki Polki - strzeżonej wówczas przez budkę ZOMO, żeby ktoś farby przypadkiem nie wylał - powiedziałem Monice, że ją kocham. A ona na to z niezwykle trzeźwą refleksją: "Słuchaj, skoro ty mnie kochasz, to ja też muszę się w tobie zakochać. Daj mi jeszcze kilka dni".

A więc wiadomość nie okazała hiobowa.

W zasadzie umówiliśmy się na randkę, na której mi powie "w tę albo we w tę". 13 marca w niedzielę poszliśmy na "Dantona" Andrzeja Wajdy. Też przyciężkawy film. W kinie "Leningrad". Nasze cierpiętnicze pokolenie... Ech, porządne były te lata 80.... W każdym razie przed projekcją kupiłem jej frezje.

Ile sztuk?

Nie pamiętam.

Nie wierzę.

Symbolicznie. Moniki nie obrażało, a mnie nie rujnowało (śmiech). Ja twierdziłem, że to była frezja, a Monika że fiołek alpejski. To się czymś różni?

Prawdopodobnie tak.

Przechowuje te kwiatki jako relikwie miłosne do dzisiaj. To wspaniałe. I tak 13 marca powiedziała, że się we mnie zakochała i tak zaczęło się szczęście, które trwa już dwadzieścia pięć lat. A następnego dnia mojego brata, Jarosława, ZOMO było uprzejme zapuszkować na trzy miesiące.

O czym później powiedział pan: "Zazdrościłem mu. Miał sankcję prokuratorską, a ja byłem zatrzymany tylko na 48 godzin."

Tak, to był dobry martyrologicznie okres. Krzywdy mu nie zrobiono, tym nie mniej więzienie to więzienie. W kwietniu 1983 roku brał ślub przyjaciel Jarka, Wiesław Walendziak. Po ślubie poszliśmy całą paczką machać mojemu bratu. Komiczna sytuacja, bo całe więzienie widziało nas i nam odmachiwało, a do celi Jarka akurat to nie dotarło. Surrealistyczna scena.

Wracając do Moniki, pana przyszłej małżonki...

Za bardzo ją kocham, żeby mówić o uczuciach. Wiem, że tego nie lubi. Pod tym względem jest niezwykle tradycyjna.

Skoro małżeństwo zawarliście dopiero po ośmiu latach, domyślam się, że musiały być rozstania...

...

Z jakiego powodu?

Z przerażenia, że całe życie spędzę z jedną kobietą. Musiałem dojrzeć i zrozumieć, ile jest warta i jak wiele dla mnie znaczy.

Może to wynika z tego, że mężczyzna musi gonić króliczka?

Tak. "Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił". Mickiewicz nie pisał o sobie i Litwie, tylko o mnie i mojej żonie (śmiech).

Warto więc pozwolić odejść swojemu mężczyźnie, żeby zobaczył "jak to jest"?

Oczywiście, dlatego że rozstania mówią "sprawdzam" rzeczywistym relacjom i uczuciom. Tak to sobie człowiek projektuje i wymyśla. Nie zna stanu ducha. Natomiast sytuacja ekstremalna nazywa prawdę. Szybko okazało się, że nie mogę żyć bez Moniki. Ale rok musiałem odcierpieć po tym, jak mnie zostawiła.

No dobrze, ale rozstając się z Moniką wcześniej, nie wiedział pan tego?

Nie, dopiero musiałem się przekonać.

Dzięki temu wasze relacje stały się bardziej demokratyczne, bo gdyby tylko pan kontynuował te "rozstania" równowaga byłaby zachwiana.

Oczywiście! To byłaby przewaga, która dewastowałaby partnerstwo. Monika musiała "wybić się na niepodległość". Dała mi szkołę na całe życie.

Czyli paradoksalnie, wymyślił pan receptę na dobry związek. Na początku zrobiliście to, co innym przytrafia się na końcu i z reguły prowadzi do definitywnego rozstania.

Genialne! Potem, dzięki temu, nigdy nie miałem najmniejszych wątpliwości, że resztę życia chcę spędzić z Moniką. I jakkolwiek wyobraźnia żeglowałaby w różne strony i ile razy, jak śpiewa poeta - "dusza moja - pragnęłaby postu, ciało – karnawału!" – nigdy nie miałem najmniejszych wątpliwości co do sensu naszego małżeństwa. Naprawdę jestem szczęśliwy i Bogu dziękuję za ten związek.

A jak pan sobie radzi, kiedy "dusza pragnie postu, a ciało karnawału"?

Prawdziwym uczuciem. Aczkolwiek był okres na początku małżeństwa, kiedy pracowałem w telewizji przez trzy lata, potem pisałem książkę "Lewy czerwcowy", potem ROP, kampania PC, czyli cały czas Warszawa. Kiedy byłem dziennikarzem telewizyjnym miałem mnóstwo pokus oczywiście. Dziennikarze na początku lat 90. zarabiali bardzo dużo. Prowadziłem z Piotrkiem Semką program "Reflex", byłem asystentem dyrektora TAI. A więc kasa, wolna chata, telewizyjna rozpoznawalność... Same koordynaty grzechu. I ten wieloletni okres pracy z dala od domu przeszedłem zwycięsko.

A gdyby tak nie było, powiedziałby pan?

Nie powiedziałbym, ale bardzo bym się źle z tym czuł.

W zasadzie każdy mężczyzna tak twierdzi. Zastanawiające, czemu ze statystyk wynika coś innego.

Myślę, że w badaniach mężczyźni sobie dodają. Dla mnie stabilne małżeństwo, stuprocentowa pewność i miłość żony jest konstytutywnym warunkiem funkcjonowania publicznego. Bez tego bym zwariował. Gdybym miał jeszcze niepewną sytuację w domu, przy mojej często frontowej sytuacji, ataku i presji życie byłoby nie do wytrzymania.

Jesteście związkiem zbudowanym na zasadzie przeciwieństw?

Tak.

Czyli pana żona jest osobą łagodną?

Tak, ale wobec dzieci jest twardsza niż ja.

Może dlatego, że pan jest trochę zdalnym ojcem?

Ale jak jestem w domu też jest twardsza. Musiała wyrobić sobie pozycję, bo ja twardość w funkcjonowaniu publicznym odreagowuję zupełną łagodnością i bezradnością wobec dzieci. Powiedziałem Monice, że nie wytrzymam. W domu mam mieć jeszcze kolejne fronty z Antonim czy Zuzią?! W życiu!

A jak pana osobowość ukształtowali rodzice?

Ojciec bardzo surowy, ale z czasem oceniam go coraz lepiej. W miarę upływu lat wraca mi dużo szacunku i ciepła wobec niego. Był surowy, ale widzę jego toporną prostolinijność w tym wszystkim. Zawsze mi doskwierało, że mama dużo pracowała jako sędzia. Po nocach pisała uzasadnienia. Bardzo często jej nie było i to tylko wzmagało tęsknotę. Dlatego jeździłem do sądu, żeby się z nią zobaczyć. Z dzieciństwa pamiętam taki obrazek... Październik, liście spadają, nasza Al. Wojska Polskiego to aleja klonowa... Mama wysiada z tramwaju, ja jestem na spacerze i ze stu metrów biegnę do niej z rozłożonymi rękoma, a ona do mnie. W jakimś strasznym czarnym gomułkowskim ortalionie... Bardzo tęskniłem. Mamy stanowczo było za mało.

Twarda ręka ojca wpłynęła na pana twardy charakter w życiu publicznym?

Może uodporniła mnie. Pokazała, że są też twarde relacje i że życie nie jest bajką. Z drugiej strony charakter bardziej niż od wychowania zależy chyba od cech indywidualnych. Wychowywaliśmy się z bratem w tym samym domu i jesteśmy absolutnie różni. W każdym razie dzieciństwo to surowy ojciec i miękka mama.

A "małolackie" wybryki. Pamięta pan pierwszego papierosa?

Oczywiście. 1976 rok. Miałem dziesięć lat. Pamiętam całą operację zakupu papierosów. W kiosku koło kina "Tramwajarz", dwieście metrów od naszej szkoły przy Nowotki. Papierosy nazywały się silesia. Były fioletowo-niebieskie. Dość ohydne. Kosztowały dziesięć złotych. Pamiętam też inne ceny... Marlboro - dwadzieścia osiem, carmeny - dwadzieścia cztery, caro - osiemnaście, mentholowe – chyba szesnaście, orienty – dwanaście... Jako dziesięcioletni gówniarze wcisnęliśmy kioskarce jakiś żałosny kit, że ktoś nas przysłał, żeby tylko nam sprzedała te silesie. Pamiętam, że padały wtedy delikatne płatki śniegu i my, w szkolnych fartuszkach, poszliśmy na wał. To była taka stara linia kolejowa, niemiecka, rozebrana przez Rosjan, oddzielająca Oliwę od Wrzeszcza i szkołę 66. od 70. I na tym wale, w trzech czy czterech gówniarzy, paliliśmy papierosy. Krztusiliśmy się jak wariaci, ale szpanowaliśmy. Dobrą stroną tej inicjacji tytoniowej było to, że przez siedem lat w ogóle nie wracałem do tematu. Dopiero kiedy miałem siedemnaście lat, zacząłem dosyć intensywnie palić. Trwało to dziesięć lat, do 17 lutego 1993 roku, kiedy uległem wypadkowi samochodowemu w trakcie palenia. I pomyślałem wtedy, że to znakomita okazja, żeby je odstawić. I nie palę do dzisiaj, chyba że jest jakaś superimpreza raz na pół roku.

A studia?

Nie miałem klasycznego życia studenckiego. Mieszkałem w Gdańsku, nie w akademiku. w związku z tym studia są dla mnie emocjonalną białą plamą albo czarną dziurą. Moim dzieciom doradzam, żeby wybrały inne miasto. Natomiast z "ogólniaka" mam wszystko. I miłość. I wszelkiego rodzaju inicjacje. I żonę.

Inicjacje seksualne? O tym jeszcze nie rozmawialiśmy.

To jeszcze jeden szczegół, który dopełnia szczęścia, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Co do studiów, to przypadły na drugą połowę lat 80. Porządku ustanowionego po 13 grudnia. Bardzo trudny okres w Polsce. Pesymizm, smuta kompletna. Studia w klimacie karierowiczowsko-konformistyczno-elitarnym - handel zagraniczny w Sopocie.

Skończył pan to, co nie udało się Kwaśniewskiemu.

Powiem więcej. Jestem nawet jego dłużnikiem w tym względzie. Pośrednio dzięki niemu skończyłem te studia.

To znaczy?

Jestem dwanaście lat od niego młodszy. Kwaśniewski studiował na tym samym Uniwersytecie Gdańskim, ten sam wydział ekonomiki transportu, ten sam kierunek, czyli handel zagraniczny. Ci sami wykładowcy.

Kilku z nich, kiedy już działałem w podziemiu, miałem urlopy dziekańskie, mówiło: "Pan jest taki jak ten Kwaśniewski, też pan tak działa, jest pan przebojowy, tylko studiów nie może skończyć". Na jakimś wykładzie z kolei usłyszałem: "Pan nawet siedzi w tym samym miejscu, co Kwaśniewski". Myślę sobie: "Co jest, cholera, z tym Kwaśniewskim". I wybuchła afera w listopadzie 1995, kiedy powiedział, że jest magistrem, a okazało się, że nie ma magisterium...

A pan w podobnej sytuacji.

Studiowałem wtedy już od dziesięć lat(!). W sumie jedenaście i pół, ale pochłaniała mnie walka z komuną, więc miałem najpierw jedną dziekankę, potem drugą, potem relegacje i tak przez dziesięć lat ciągle byłem na czwartym roku studiów. Pochłaniało mnie sto innych rzeczy. Walka o Polskę w podziemiu była ciekawsza niż teoria kosztów komparatywnych według teorii Marxa w opracowaniu Semkowa, albo wino z Portugalii zamienione na sukno z Anglii. Pierwszą połowę studiów zrobiłem w swoim czasie, a drugą przez kolejne dziewięć lat. I sobie myślę: "To musi być znak i palec boży, taka zadyma o studia Kwaśniewskiego". Dostałem takiego kopa motywacyjnego, że w ciągu roku, mimo natłoku spraw, napisałem pracę magisterską. Czułem, że jeśli się zatrzymam, nigdy tego nie zrobię. I obroniłem. 20 lutego 1997 roku.

O godzinie...

11.00.

Specjalnie dla Onet.pl z Jackiem Kurskim rozmawiała Anna S. Laszuk

Dlaczego wielcy tego świata wspierają nową rosyjską rewolucję

Patrick Collinson
2008-06-10, ostatnia aktualizacja 2008-06-10 11:33

Zobacz powiększenie
Plac Czerwony i Muzeum Historyczne w Moskwie. W tle Kreml.
Fot. FOT; KRZYSZTOF MILLER / AGENCJA GAZETA

Wydatki, wydatki, wydatki... na 2,5 miliona nowych samochodów, zakupy u czołowych projektantów i "Mamma mia!" na plakatach. Korki na ulicach. Szalejąca inflacja. Rozpadające się bloki stawiane za Chruszczowa po horyzont. Teraz prawdopodobnie jedno z najbardziej ekscytujących miast Europy.

Moskwa wprawi was w zdumienie. Szukacie pamiątek po Stalinie? Wszędzie ich pełno. Chcecie gangsterów? Ich też widać - kryminaliści jak z kreskówek przejeżdżają swoimi Range Roverami po Bulwarze Twerskim, najbardziej ekskluzywnej ulicy w Moskwie.

Zara i Cavali na placu Czerwonym

Anarchia związana z nieudanym eksperymentem Jelcyna w szokowym wprowadzeniu kapitalizmu znikła. Dziesięć lat temu połowa robotników w Rosji nie dostawała pensji, banki nie miały pieniędzy, a rubel upadał. Dziś Rosjanie wydają najwięcej z obywateli wszystkich europejskich krajów. W tym roku kupią 2,5 miliona samochodów, mniej więcej tyle samo, co w Wielkiej Brytanii, a niedługo powinni wyprzedzić Niemcy stając się największym rynkiem w Europie.

Wzdłuż kiedyś opuszczonych autostrad jak grzyby po deszczu wyrastają salony samochodowe. Obok wielkiego sklepu Ikei stoi hipermarket należący do niemieckiego koncernu Metro. W centrum miasta, zaraz przy placu Czerwonym widać sklepy Zara i Cavali, a wszędzie promowany jest najnowszy hit: "Mamma Mia!". To już nie szare, nieprzyjazne miasto z czasów radzieckich, ale jak przyznają fani Chelsea i Manchesteru United, ceny są z kosmosu.

W Moskwie goszczę u Robina Geffena, prezesa Neptune Investment Management, zarządzającego 400 milionami funtów pochodzących od małych brytyjskich inwestorów. Gdybyście wpłacili trzy lata temu 10 tys. funtów, dziś mielibyście 37 tys. 400. Geffen uważa, że należy ignorować głosy krytyków mówiących, że wzrosty są napędzane przez boom na ropę, który może zniknąć nawet jutro. Shell i BP mają coraz mniej ropy, ale nie Gazprom, dziś trzecia największa spółka akcyjna na świecie. Innych surowców nie brakuje, a na wszystkie niepohamowany apetyt mają Chiny i Indie. Jednocześnie sektor usług dokonuje wielkich skoków w wydajności wraz z odchodzeniem od złej dystrybucji siły roboczej z czasów sowieckich.

Geffen przewiduje, że wzrost w Rosji wyniesie w tym roku od 7,5 do 8 proc., co stawiałoby ją w jednym rzędzie z Chinami. Jest pewien, że po dekadzie hossy, rosyjska giełda wciąż nie straciła pary. Wskaźnik cena/zysk dla całego rynku to wciąż jedynie 11-12. Widać po tym, że choć ceny akcji rosną, to są wspierane przez rosnące zyski rosyjskich firm.

Roland Nash, Brytyjczyk, który mieszka w Moskwie od 1994 roku, uznawany jest za jednego z najlepszych analityków w tym kraju. Kieruje największym w Rosji bankiem inwestycyjnym, Renaissance Capital. - Zwrot z inwestycji w Rosji jest fenomenalny. Taki był w przeszłości i taki będzie - mówi, ale dodaje: - Ryzyko jest wysokie, a sytuacja na świecie może szybko się zmienić.

Powinien dobrze sobie z tego zdawać sprawę: - Zostałem milionerem w wieku 25 lat (podczas rządów Jelcyna), a rok później bankrutem. Kryzys z 1998 roku był naprawdę spektakularny.

Neil Cooper z rosyjsko-brytyjskiej Izby Handlowej twierdzi, że Rosja jest: "być może najsilniejszą gospodarką na świecie. To zwrot, którego nikt sobie nie wyobrażał w 1998 roku." Pomimo przeszkód, które napotkały BP i Shell, Wielka Brytania pozostaje jednym z największych bezpośrednich inwestorów w Rosji. Jednak uważa się, że duża część pieniędzy pochodzi od Rosjan wracających do domu.

Wiele osób ma zamęt w głowie po przeczytaniu wiadomości o Rosji w brytyjskiej prasie: szpiedzy, polon, autorytaryzm Putina, mafia i korupcja.

Rusofile zdają sobie sprawę z wyzwań stojących przed krajem. Na pierwszym miejscu jest 11 proc. inflacja, a po niej biurokracja. Być może przez to, że wielu z nich to finansiści, ledwo wspominają o rozwarstwieniu dochodów. Do tego dochodzi wielkie zróżnicowanie między regionami. Dochód w niektórych częściach kraju wynosi jedynie 5 proc. typowej pensji w Moskwie.

Putin miał szczęście. Za jego rządów baryłka zdrożała z 10 do 100 dolarów. Może prezydent Miedwiediew będzie mógł się cieszyć z ceny 200 dolarów za baryłkę. Dlatego, jeśli wierzycie w taki rozwój sytuacji, inwestowanie w rosyjskie fundusze może być bardzo opłacalne.

Jak inwestować w Rosji

Pięć lat temu właściwie ich nie było. Dzisiaj fundusze inwestujące w Rosji to perełki, których wyniki przyciągają szeroki strumień pieniędzy od małych brytyjskich inwestorów.

Mark Dampier z firmy doradczej Hargreaves Lansdown zajmującej się funduszami mówi, że fundusze oferowane przez Neptune i Jupiter są jednymi z najlepiej się sprzedających. - Są popularniejsze niż niektóre z największych brytyjskich funduszy. Pieniądze płyną do nich szerokim strumieniem - mówi.

Największy, i jak dotychczas jedyny, fundusz, który inwestuje tylko w Rosji to Neptune Russia & Greater Russia, który wystartował w 2004 roku. W zeszłym roku zyskał 38 proc., a w trzy lata 268 proc.

Koncentruje się na dużych firmach, w swoim portfolio ma najwięcej akcji Gazpromu, ale chce zarobić na rosyjskich konsumentach poprzez holdingi, takie jak Wimm-Bill-Dann, o którym będzie mowa poniżej.

Inne fundusze zorientowane na Rosję, inwestują we wszystkich krajach Europy Wschodniej i często dorzucają do tego Izrael i Turcję.

Fundusz z grupy Jupiter to Emerging European Opportunities. Zarządza nim Elena Shaftan i w tej chwili 65 proc. aktywów zainwestowanych jest w Rosji. Reszta rozkłada się równo na Polskę, Turcję, Chorwację i Czechy. Jest większy niż Neptune, ma 720 milionów funtów, i również odnotowuje znaczne zyski, aczkolwiek niższe niż Neptune, bo tylko 22 proc. w zeszłym roku i 152 proc. przez trzy lata.

Credit Suisse European Frontiers, zarządzany przez Elizabeth Eaton, inwestuje 60 proc. aktywów w Rosji i uzyskał podobny zwrot do Jupitera. Invesco ma fundusz Emerging Markets, który wystartował niecały rok temu, a fundusz BRIC All Stars Allianza inwestuje w Brazylii, Rosji, Indiach i Chinach. Nie ignorujcie wyspecjalizowanych funduszy powierniczych z tego regionu. JP Morgan Russian Securties uzyskał robiące wrażenie 349 proc. w trzy lata.

Minimalna wpłata w większości funduszy to 1000 funtów albo co najmniej 50 funtów miesięcznie w ramach planu oszczędnościowego. Można uniknąć płacenia prowizji wynoszącej 5-6 proc. kupując przez wyspecjalizowanych brokerów, na przykład h-l.co.uk albo chelseafs.co.uk. Można też odwiedzić "supermarket" z funduszami, jak na przykład Fundsnetwork.co.uk (podległe Fidelity), w którym większość funduszy pobiera 0-1,25 proc. prowizji.

Złoty wiek największego państwa świata

Krytycy twierdzą, że gospodarczy boom w Rosji opiera się na jednym - skoku cen ropy. Wydobywa się tam jej prawie tyle samo, co w Arabii Saudyjskiej, a są jeszcze wielkie rezerwy. Jednak Rosja nie jest zasobna tylko w ropę, lecz także w wyjątkowo bogate pokłady innych minerałów.

Jest na pierwszym miejscu w eksporcie wielu metali, na przykład niklu, platyny i palladu, a także odpowiada za 1/4 światowej produkcji uranu. Niedługo dogoni Republikę Południowej Afryki w wydobyciu złota.

Niewielu zachodnich inwestorów kojarzy nazwę Polyus Gold, a jest to już w tej chwili czwarta na świecie firma pod względem wydobycia złota. Ma ona nadzieję, że warta 1,2 miliarda funtów kopalnia odkrywkowa budowana nad wielkimi, odkrytymi na Syberii złożami, pozwoli potroić wydobycie. Dzięki temu Polyus byłby największy na świecie w 2015 roku.

Akcje spółki podrożały w zeszłym roku z 981 do 1545 rubli dzięki wzrostowi ceny złota z 650 dolarów do ponad 1000 dolarów za uncję, choć ta ostatnio była trochę niższa. W przeciwieństwie do innych producentów, Polyus nie zabezpieczał ceny kontraktami i bezpośrednio czerpał korzyści ze wzrostu cen.

Polyus to jedna z głównych inwestycji funduszu Neptune Russia. Firma wypączkowała z Norilsk Nickel. Norylsk to dawny obóz pracy, kiedyś część stalinowskich gułagów. Jak wiele firm w Rosji został sprzedany przez prezydenta Jelcyna w latach dziewięćdziesiątych za bezcen, grupie bankowców z koneksjami politycznymi.

Czy Polyus dalej będzie brylował jest kwestią dyskusyjną. Ceny robocizny w Rosji rosną o 20 proc. rocznie, najbliższe miasteczko leży 200 km od nowej kopalni, złoto znajduje się w niskiej jakości rudzie i trzeba będzie zbudować elektrownię. Zarobi tylko, jeśli cena złota nie spadnie poniżej 600 dolarów za uncję. Do tego oligarchowie miliarderzy zarządzający firmą pokłócili się. Jednak jeśli wystartuje z wydobyciem na czas, udziały w Polyus mogą się okazać prawdziwą żyłą złota.

Życiodajne soki rolnictwa

Rosja to kraj lepiej znany od strony wódki i barszczu, a nie zdrowego trybu życia. Jednak jedną z najszybciej rozwijających się firm jest, wspomniany już wcześniej z nazwy, producent soków Wimm-Bill-Dann.

W zeszłym roku, dzięki rozkwitowi rynku, a co za tym idzie świetnej sprzedaży soków J7, mleka, jogurtów i jedzenia dla niemowląt, akcje spółki podwoiły cenę. Zdaniem inwestorów firma może kiedyś rzucić wyzwanie globalnym grupom, takim jak Danone i Nestle.

Niektóre rosyjskie firmy mają mętną przeszłość i są kontrolowane przez oligarchów - gangsterów, którzy stworzyli wielkie przedsiębiorstwa poprzez rozkradanie majątku państwowego. Z Wimm-Bill-Dann jest inaczej - to młoda firma, którą eksperci uważają za model nowej rosyjskiej przedsiębiorczości. Nazwa nie kojarzy się z Wimbledonem przez przypadek. Założyciele doszli do wniosku, że większość rozwijającej się klasy średniej zaufa "zachodnio" brzmiącej nazwie. Co ciekawe, większość Rosjan myśli, że firma jest amerykańska.

Jakość żywności to poważny problem w Rosji. To wielki kraj z sypiącą się postsowiecką infrastrukturą i okropną biurokracją. Dostarczanie produktów do sklepów na czas przy zachowaniu norm jakościowych to wielkie wyzwanie i tłumaczy, dlaczego wiele zachodnich grup zrezygnowało (Tesco myślało o wejściu na rynek, ale nie zdecydowało się.).

Wimm-Bill-Dann zdaje sobie sprawę z obaw o jakość. Ma 1/3 rynku mleka i nabiału w Rosji, ale potwierdza, że "jakość mleka w hurcie jest niska." Woli zaopatrywać się u amerykańskich i kanadyjskim przedsiębiorstw, które zaczęły skupywać rosyjskie mleczarnie. Firma założyła również własną mleczarnię i hodowlę światowej klasy niedaleko Sankt Petersburga.

Rolnictwo i przetwórstwo mogą stać się jednym z najlepszych sektorów w Rosji w nadchodzących latach. Wielkie, skolektywizowane przedsiębiorstwa rolne nie przechodziły modernizacji przez ostatnie dziesięć lat. Niektórzy szacują, że w Rosji leży odłogiem tyle ziemi najwyższej klasy, co całej użytkowanej ziemi w Kanadzie. Wzrastające ceny i bliskość Chin oraz Indii mogą przemienić Rosję w spichlerz Azji.

Jednak wykorzystanie tego potencjału nie jest proste. Populacja w Rosji się kurczy, a młodzi uciekają ze wsi. Sieć drogowa, kolejowa i systemy dystrybucji żywności są w stanie agonalnym. Zdaniem Robina Geffena z Neptune to jednak wspaniała okazja. Zainwestował w producentów nawozów i firmy remontujące sieć kolejową. - Rolnictwo to prawdopodobnie najmniej nagłośniony powód, dla którego warto inwestować w fundusze operujące na rynku rosyjskim - mówi.

Źródło: The Guardian

Odkryto "fundamentalny" błąd w konstytucji RP

Prezes Trybunału Konstytucyjnego Jerzy Stępień, fot. Tomasz Gzell
PAP

Polska konstytucja zawiera "fundamentalny błąd ustrojowy" polegający na podziale zadań dla samorządów na zadania własne i zlecone - powiedział na posiedzeniu Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu kończący kadencję prezes Trybunału Konstytucyjnego Jerzy Stępień.
Komisja zaprosiła na swoje posiedzenie Stępnia, jednego z twórców reformy samorządowej z początku lat 90., by podziękować mu za prosamorządową postawę i działania. Jego 9-letnia kadencja sędziego TK dobiega końca w środę.

- Nasza konstytucja zawiera fundamentalny błąd ustrojowy, na który zwracaliśmy uwagę już wcześniej, mianowicie błąd polegający na wprowadzeniu podziału zadań na zadania własne i zlecone - powiedział Stępień.

Ustawa zasadnicza w rozdziale dotyczącym funkcjonowania samorządu terytorialnego mówi, że "zadania publiczne służące zaspokajaniu potrzeb wspólnoty samorządowej są wykonywane przez jednostkę samorządu terytorialnego jako zadania własne".

Jednak w kolejnym punkcie dodano, iż "jeżeli wynika to z uzasadnionych potrzeb państwa, ustawa może zlecić jednostkom samorządu terytorialnego wykonywanie innych zadań publicznych", które są nazwane zadaniami zleconymi.

- Jest to stara XIX wieczna konstrukcja, z którą w czasach, kiedy funkcjonuje zasada pomocniczości powinniśmy się dawno rozstać - ocenił Stępień.

Zgodnie z zasadą pomocniczości państwo nie ingeruje w sprawy, z którymi poszczególne jednostki np. samorządy są w stanie poradzić sobie same. Pomoc instytucji centralnych państwa lub jeszcze wyższych organów np. UE ma następować jedynie tam, gdzie jest ona niezbędna.

Ustępujący prezes i sędzia TK ocenił, że podział na zadania zlecone i własne był często nadużywany ze szkodą dla samorządu.

- Wystarczyło napisać w ustawie, że jakieś zadanie jest własne, żeby powiedzieć "ty sobie teraz samorządzie szukaj sam pieniędzy, bo to jest twoje zadanie własne"; inaczej są finansowane zadania własne, a inaczej zadania zlecone - mówił.

Stępień stwierdził, że zapis ten został "nieszczęśliwie przejęty" w okresie 20-lecia międzywojennego i wprowadzony do ówczesnej ustawy zasadniczej.