piątek, 17 października 2008

Młoda i starsza lewica broni Jaruzelskiego

Wojciech Załuska
2008-10-17, ostatnia aktualizacja 2008-10-16 20:26

"Miejsce każdego lewicowca jest dziś u boku generała Jaruzelskiego. IPN posadził na ławie oskarżonych nas wszystkich".

Zobacz powiekszenie
Fot. CZAREK SOKOLOWSKI ASSOCIATED PRESS
Wojciech Jaruzelski
Zobacz powiekszenie
Fot. Iwona Burdzanowska / AGENCJA GAZ
Grzegorz Napieralski
To fragment listu otwartego podpisanego przez lidera SLD Grzegorza Napieralskiego oraz ośmiu polityków i naukowców, z których najstarszy ma 38, a najmłodszy 29 lat.

Protestują przeciw procesowi generała i próbom (PO i PiS) "odebrania mu emerytury".

Mobilizują lewicę: "Prawicy nie chodzi tu o sprawiedliwość społeczną. Jej celem jest wyrobienie przekonania, że poprzedni ustrój miał charakter przestępczy. A na czele Polski Ludowej stali zaś gangsterzy, których czyny można opisywać językiem kodeksu karnego".

Autorzy listu opisują PRL jako kraj bezpłatnej edukacji i służby zdrowia, awansu społecznego milionów ludzi i pracy dla wszystkich.

Porównują jednocześnie życiorysy Jaruzelskiego z życiorysami premiera Tuska, lidera PiS Jarosława Kaczyńskiego i posła PO Sebastiana Karpiniuka, współautora ustawy obniżającej emerytury członkom SB i Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego.

"19-letni poseł PO Karpiniuk mógł świętować odnalezienie swojego nazwiska na liście przyjętych na prawo na Uniwersytecie Gdańskim. 19-letni Wojtek Jaruzelski świętował odnalezienie na zesłaniu na Syberii ciężko chorego i wycieńczonego ojca. Nie cieszył się zresztą długo, bo ojciec zmarł kilka miesięcy później".

A dalej: "22-letni prezes PiS Jarosław Kaczyński z przyjaciółmi oblewał dyplom magistra prawa. 22-letni porucznik Jaruzelski wysłał swojego najlepszego przyjaciela na rozpoznanie pozycji wroga".

"Donald Tusk w wieku 21 lat kopał z kumplami piłkę na boiskach w Sopocie i Gdańsku. Porucznik Wojciech Jaruzelski w wieku 21 lat z orderami za dzielność na mundurze kopał okop, gdy po morderczej przeprawie przez Odrę hitlerowska artyleria przygwoździła jego pluton na drugim brzegu rzeki".

List - jako ogłoszenie płatne - został opublikowany w "Gazecie Wyborczej", "Dzienniku", "Trybunie" i "Fakcie". Poza Napieralskim podpisali go młodzi posłowie SLD: Tomasz Garbowski, Tomasz Kamiński i Sławomir Kopyciński, młodzi posłowie koła SdPl-Nowa Lewica Bartosz Arłukowicz i Grzegorz Pisalski oraz młodzi naukowcy dr Marcin Kulasek, dr Lech Nijakowski i dr Maciej Raś.

Zbieranie podpisów ma trwać dalej. - Jesteśmy zaskoczeni odzewem - mówi rzecznik SLD Tomasz Kalita. - Uruchamiamy stronę internetową. To protest młodej lewicy przeciwko jednostronnej ocenie PRL.

Inni nasi rozmówcy przyznają, że obrona Jaruzelskiego jest też próbą "odbicia PO" tej części lewicowego elektoratu, który porzucił Sojusz w ostatnich wyborach. - Zamach PO na emeryturę generała, sadzanie go na ławie oskarżonych dużej części lewicowych wyborców bardzo się nie podoba - twierdzi jeden z naszych rozmówców. - Chcemy aby do nich dotarło, że mogą liczyć tylko na nas.

Własną akcję zbierania podpisów pod "apelem w obronie generała Jaruzelskiego" prowadzi już od pewnego czasu Aleksander Kwaśniewski wraz z redakcją "Przeglądu".

Źródło: Gazeta Wyborcza

Ewa Sołowiej - zaślubiona ojcu Tadeuszowi

Piotr Głuchowski, Marcin Kowalski
2008-10-14, ostatnia aktualizacja 2008-10-12 18:12

Zobacz powiększenie
Ślub w warszawskim kościele biorą prezes Marcin Konopka i wiceprezeska społki ewa Sołowiej - wydawcy "Naszego Dziennika"
Fot. East News

Jedyna kobieta, o którą jest zazdrosny ksiądz Rydzyk

Zobacz powiekszenie
Fot. East News
Ojciec Tadeusz uwielbia Ewę, wtajemniczeni mówią, że jest zazdrosny
ZOBACZ TAKŻE
Kiedy byłem w szpitalu i nie byłem w swoim biurze poselskim przez trzy miesiące, pracownicy TV Trwam w Rzeszowie swoje potrzeby fizjologiczne w moim biurze załatwiali do doniczek z pięknymi kwiatami, powodując niesamowity smród" - napisał w czerwcu tego roku były lider LPR Zygmunt Wrzodak w liście do redaktor naczelnej "Naszego Dziennika" Ewy Sołowiej.

I dalej: "A przecież to ja przez lata lansowałem Pani gazetę w swoich środowiskach. Jako jedyny Poseł płaciłem największą składkę na rzecz Radia Maryja, utrzymywałem w swoim biurze poselskim oddział TV Trwam. Mieli wszystko do swojej dyspozycji - i co? Kwiaty zniszczyli... Piszę o tym, ponieważ trzeba uświadamiać Polaków, jak zakłamane i fałszywe jest już wasze, a nie moje środowisko. Pani woli udawać, że służy prawdzie! Niestety tak nie jest i trzeba was demaskować".

Na taką miłość nas skazali, Ewuniu

Odnaleźć - a co dopiero zdemaskować - Ewę Sołowiej nie jest łatwo. Nie bywa na dziennikarskich uroczystościach, nie pokazuje się w restauracjach ani teatrach. W ciągu dziesięciu lat widziano ją w miejscach publicznych ledwo kilka razy.

Raz w Watykanie - gdzie wręczyła Benedyktowi XVI aktualny numer "Naszego Dziennika".

Raz w warszawskiej katedrze polowej, na koncercie kolęd zorganizowanym przez Ordynariat Wojska Polskiego.

Podczas tej drugiej uroczystości biskup polowy Tadeusz Płoski nagrodził redakcję "ND" medalem "Milito pro Christo". Z tej okazji inny hierarcha - często obecny na antenie Radia Maryja biskup Józef Zawitkowski z Łowicza - wystosował do kapelana armii uroczysty list:

"Czcigodny Ekscelencjo, Biskupie Generale!

Przeżyłem w życiu wiele wzruszających chwil. Przyzwyczaiłem się do wzruszeń. Chłopaki nie płaczą! Ale nie mogłem oprzeć się wzruszeniu, bo łzy dotykały twarzy ślepymi palcami płaczu (Zb. Herbert).

Nie ukrywałem nigdy szacunku dla Biskupa Generała, ale odtąd noszę Go w sercu jako Bohatera. Gdy tyle redakcji, rozgłośni, biskupów i liderów pluło na »Nasz Dziennik «, na Radio Maryja i Telewizję Trwam, Biskup Polowy rozdygotaną Kobietę, Redaktor Naczelną - Ewę Sołowiej odznaczył biskupim medalem »Milito pro Christo «!

Księże Biskupie Generale. Przyjdzie czas, że zmądrzejemy. Bóg zapłać Ci za wzruszenia. Bóg zapłać Ci za odwagę.

Ewuniu!

Ciężko wyznać: na taką miłość nas skazali, taką przebodli nas Ojczyzną".

Ewa modli się głośno, a mówi cicho

Siedziba naczelnej "Naszego Dziennika" to nie jest miejsce, do którego można wejść z ulicy. Ukryta za grubymi murami klasztoru sióstr loretanek w Rembertowie, dostępna tylko dla tych, którzy pokażą siostrzyczce na furcie pisemne zaproszenie. Kto go nie posiada, musi dostać przynajmniej ustną zgodę naczelnej na wejście.

Ten, komu uda się wjechać windą na drugie piętro, może odnaleźć wąskie schody, które prowadzą do niepozornych drzwi strzeżonych czytnikiem kart elektronicznych. Kto je otworzy, wejdzie na przeszło 400-metrowe poddasze. Minie korytarz, kuchnię, studio TV Trwam, zobaczy newsroom dla prawie 40 dziennikarzy, 14 pracowników składu i korekty, dla sekretarek i fotoreporterów.

W "Naszym Dzienniku" pracuje 118 osób.

Kto pójdzie dalej, minie jeszcze archiwum, sekretariat dyrekcji i wreszcie - gabinet szefowej. Wysoka brunetka o gęstych włosach i dużych dłoniach siedzi za potężnym biurkiem, za plecami ma regały pełne książek, na ścianie prezent od ojca Rydzyka - obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Dalej jest jeszcze sala konferencyjna i korytarz, w którym odbywają się kolegia oraz codzienne, wspólne odmawianie Anioła Pańskiego. Ewa modli się najgłośniej, choć na co dzień mówi cicho.

Zawsze taka była: religijna i wyciszona.

Taką ją pamiętają sąsiedzi z Macharów.

Wieś na końcu Polski. By do niej trafić, trzeba zjechać w boczne dukty odchodzące od drogi Mrągowo - Szczytno. Połowa z 300 mieszkańców wioski żyje w popegeerowskich blokach, druga połowa - w gospodarstwach pamiętających niemieckich właścicieli. To w jednym z nich wychowała się Ewa, najmłodsza z trójki rodzeństwa. Rodzice pracowali w polu, dziś są na emeryturze, hodują gęsi.

- Matka zawsze mówiła, że jej dzieci Bogu przeznaczone, obie córy do zakonu pójdą, a syn na księdza - opowiada sąsiadka Sołowiejów. - Trochę się spełniło, bo Ewy siostra była w zakonie, ale nie wytrzymała. Katechetką jest, moje wnuki uczy, bardzo sobie chwalą. A Ewa karierę robi w Warszawie. Co dokładnie, to nie wiemy, bo Sołowieje nie są wylewne.

Ewa wie wszystko o Bandungu

Wyjeżdża z domu w Macharach, kiedy kończy 15 lat. Zamieszkuje w internacie przy LO w Mrągowie, później wynajmuje stancję na mieście. Jest rok 1985.

- Mieszkała tam z jedną dziewczyną, idealnie się dobrały. Obie były tak ciche, że aż niezauważalne - wspomina Agnieszka Wasilewska, koleżanka z klasy. - Muszę się mocno skupić, żeby przypomnieć sobie, jak wyglądały. Ewa była wtedy raczej tęga, skromnie ubrana. Odzywała się tylko, kiedy musiała, nie przejawiała żadnej aktywności. Na tę ich stancję nikt z nas nie chodził. Na osiemnastkę może ze trzy osoby z klasy zaprosiła.

- Mnie Ewa zawsze będzie się kojarzyła z indonezyjskim miastem Bandung - Andrzej Stankiewicz, uczeń tej samej klasy, dziś jest nauczycielem informatyki. - Miałem przygotować na wiedzę o społeczeństwie coś o konferencji państw występujących przeciw kolonizacji, ona odbywała się właśnie w Bandungu. Siedzę pusty jak dzwon i czekam na dwóję. A tu nie wiadomo skąd Ewa podaje mi kartkę, a na niej wszystko o Bandungu.

- Była pilna i zdolna, raczej uczennica czwórkowa niż piątkowa - przypomina sobie Kazimiera Bieleń, emerytowana wychowawczyni Ewy. - Pierwsze słyszę, że karierę zrobiła w jakiejś redakcji. Jestem zaskoczona, bo była bardzo wycofana, mało przebojowa. Trudno mi sobie ją przypomnieć w jakiejś akcji. Poczekajcie... No, mam taki jeden obraz przed oczyma: na pegeerowskim polu zbieramy ziemniaki. Ewa bardzo dobrze pracuje, chyba najlepiej, widać, że z domu to wyniosła. Później za te pieniądze jeździliśmy na wycieczki.

Sławomir Rudnicki, dyrektor mrągowskiego LO, też dopiero od nas dowiaduje się, że była uczennica jest naczelną w stolicy. W wydanym dwa lata temu albumie pamiątkowym z okazji 60-lecia LO wśród znanych absolwentów są obszerne notki dziennikarzy: Bożeny Kraczkowskiej z "Gazety Olsztyńskiej" i Piotra Szmidta, byłego korespondenta PAP. O Ewie nic.

- W kolejnym wydaniu naprawimy błąd! - zapewnia dyrektor.

Ewa milczy całe dnie

Gdy wali się komunizm, Ewa zdaje maturę i wyjeżdża do stolicy. Studiuje w Szkole Głównej Handlowej, zostaje magistrem. Ma świetne wyniki w nauce - pewnie dzięki temu, bez żadnych koneksji, w 1995 roku dostaje etat w Ministerstwie Przekształceń Własnościowych. Właśnie odchodzi premier Oleksy, przychodzi Włodzimierz Cimoszewicz, tylko szef resortu przekształceń własnościowych pozostaje ten sam. Ale Wiesław Kaczmarek nie zapamiętał Ewy jakoś szczególnie. Lepiej zapadła w pamięć swemu sąsiadowi z biura, urzędnikowi w randze radcy.

- Tajemnicza postać - opowiada. - Siedziałem z nią przez pewien czas biurko w biurko, milczała całe dnie. Nikomu nie ufała. Szybko dorobiła się stanowiska starszego radcy, to odpowiednik dzisiejszego głównego specjalisty. Ja pracuję tu ponad 15 lat i jeszcze nie mam takiego stopnia. Pamiętam, że nagle stała się bardzo rozmodlona. Ni z gruszki, ni z pietruszki różaniec zaczęła odmawiać, obrazek święty na biurku postawiła. To było gwałtowne.

Wracając z pracy w ministerstwie, Ewa zaczyna codziennie zaglądać do klasztoru ojców redemptorystów przy ul. Karolkowej. Modli się, czasami tylko siedzi w ławce.

Po kilku tygodniach zauważa ją ojciec Tadeusz Rydzyk. Rozmawiają o Polsce i o Radiu Maryja. Młoda ekonomistka, nieco zahukana, mocno nieufna wobec świata i rządu, dla którego pracuje, przypada księdzu do gustu.

- Niespodziewanie zwolniła się na własną prośbę - wspomina dalej kolega z ministerstwa. - Na korytarzach sporo się o tym mówiło. Taka dobra posada, tylko kroczek do nominacji na zastępcę dyrektora wydziału, a ona kładzie wypowiedzenie. Musiała dostać superofertę. Odeszła bez pożegnania.

Superoferta to oczywiście propozycja ojca Rydzyka.

- Nadszedł już czas, żebyśmy wydawali ogólnopolską gazetę. Żebyśmy mieli i radio, i prasę - mówi pewnego dnia redemptorysta. - Zastanawiam się, czy nie chciałabyś, Ewo, zostać jej właścicielem?

- Zgadzam się.

Ewa już nie prosi, tylko każe

Wydawcą "Naszego Dziennika" jest spółka SPES (łac. nadzieja).

Ewa zakłada ją, kupując za 4 tysiące złotych 40 udziałów. W ten sposób zostaje jedynym właścicielem.

Na prezesa SPES zakonnik wyznacza Marcina Konopkę, najstarszego z siedmiorga dzieci posłanki Haliny Nowiny-Konopczyny, z którą przyjaźni się od dawna. W czerwcu 2008 roku Marcin zostanie mężem Ewy Sołowiej, odtąd Ewy Konopki.

Do zarządu SPES - obok nich dwojga - wchodzi Piotr Wojcieszek, biznesmen, wydawca z Radomia.

Pierwszym redaktorem naczelnym dziennika zostaje Artur Zawisza, dziś polityk i doradca Prawicy RP. Na początku redaguje tzw. numery zerowe, które nie idą do kiosku. To normalna procedura przed wejściem gazety na rynek.

- Zostałem zaproszony do redakcji przez samego ojca Rydzyka - wspomina Zawisza. - Z rozmowy wnioskowałem, że ojciec dyrektor będzie patronem gazety, a wydawca ma pełnić rolę formalną. Byłem przekonany, że mam wpływ na kształt pisma i dobór dziennikarzy, a konsultować muszę się najwyżej z ojcem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy pani Ewa zaczęła traktować mnie jak podwładnego. Nie była partnerem, ale zachowywała się jak właściciel.

- Poskarżył się pan księdzu Rydzykowi?

- Chciałem, ale ojciec schodził z linii strzału. Mówił: "Gazeta ma wydawcę. Nie chcę się wtrącać".

Ewa zawsze wygrywa

Zawisza nie kryje, że na początku współpracy z Ewą był nią zauroczony.

- Potrafi zrobić świetne pierwsze wrażenie. Wydaje się bardzo sympatyczna, ciepła, ma ujmujący, szeroki, uśmiech. Czuć, że jest niezwykle z ojcem dyrektorem zbliżona, jest jego powiernicą. Mają głęboki, wewnętrzny kontakt. Gdzieś odchodzą na bok, szeptem dyskutują. To mi imponowało.

- O co się poróżniliście?

- Po czasie dostrzegłem, że mamy inną wizję świata. Wydawało się, że łączy nas światopogląd katolicki i antyliberalny. Jednak po bliższym poznaniu Ewy doszedłem do wniosku, że jest jej bliski światopogląd gnostycki. Sposób myślenia, w ramach którego istnieją siły zła i dobra jako takie.

- Może pan to wyjaśnić?

- Siły dobra zawsze są dobre i tylko słusznie postępują. Radio Maryja jest siłą dobra, nie może więc być krytykowane, nie popełnia błędów, wszystko, co jest powiedziane na antenie, z założenia jest pozytywne. "Gazeta Wyborcza" to siła zła. Wszystko, co znajduje się na jej łamach, jest złe. Nigdy nie stanie się dobre. Pamiętam zebranie, podczas którego omawialiśmy próbę zarejestrowania związku narodowości ludności śląskiej. Ministrem spraw wewnętrznych był wtedy Leszek Miller, a więc z założenia Ewy człowiek zły. Jednak właśnie ten Miller przeciwstawił się rejestracji związku Ślązaków, w założeniu naruszającego integralność Polski. Ja mówię: "Ewa, chwalimy go, ma zdrowe stanowisko". Ewa złapała się za głowę: "Millera chcesz chwalić? Po moim trupie!".

- Kto wygrywał spięcia?

- Często były nierozstrzygnięte. Żeby wyjść z tego pata, zaproponowałem jej fotel sekretarza redakcji, ale to był głupi pomysł. Podlegała mi jako sekretarz i była jednocześnie moim zwierzchnikiem jako właściciel. Po kilku miesiącach obopólnej męczarni dostałem wypowiedzenie. Nie doczekałem rynkowego debiutu dziennika.

Ewa zwalnia bez naczelnego

29 stycznia 1998 roku "Nasz Dziennik" pojawia się w kioskach. Czarno-biała gazeta ma osiem stron i archaiczną szatę graficzną. Duże zdjęcie na okładkowej stronie: brzuchaty wąsacz idzie z reklamówką, w tle transparent: "Ursus. Polsko, obudź się. Naród ginie".

Artykuł czołówkowy to relacja z zebrania ursuskiej "Solidarności". Związkowcy przekonują Senat RP, że obniżenie wydatków na rolnictwo może doprowadzić do "całkowitego załamania polskiego przemysłu ciągnikowego".

Boczna szpalta to słowo wydawcy do czytelników: „Od dawna Polacy oczekiwali na nowe pismo codzienne, które byłoby źródłem wiarygodnych wiadomości o Polsce, świecie, polityce, gospodarce, Kościele i wsi. Chcemy dać Polakom »Nasz Dziennik «, który będzie odtrutką na zalew kłamstwa i manipulacji ze strony lewicy, przez demaskowanie jej, a także przez pokazywanie Prawdy, Dobra i Piękna”.

Na dalszych stronach tematyka obecna w "Naszym Dzienniku" do dziś. "Strach przed Unią", "wyprzedaż polskiego majątku", "Papież wspiera obrońców życia w Niemczech", pean na cześć Obozu Narodowo-Radykalnego. Do tego program publicznej telewizji, dokładna rozpiska audycji Radia Maryja i pół strony sportu.

- Nie świętowaliśmy debiutu, nie było tortu ani szampana - wspomina Artur Górski, drugi naczelny "ND", dziś poseł PiS. - Zostałem naczelnym trochę z przypadku. Odszedł Zawisza, Ewa na gwałt szukała następcy. Ojciec Rydzyk zagroził, że jak nie znajdzie, to gazeta nie wyjdzie. Zaakceptował mnie, bo byłem dziennikarzem PAP z jakimś doświadczeniem i byłem ideowy, zarazem nie należałem do żadnej partii, a to było dla ojca dyrektora bardzo ważne. Mój wpływ na kształt gazety był jednak znikomy.

- Przecież był pan naczelnym.

- Ale nie miałem samodzielności, wydawca zwalniał bez konsultacji ze mną wiele osób, nowych nie zatrudniał. W pewnym momencie nawet krótkie notki sam musiałem pisać.

Ewa odciska piętno na zawsze

Miesiąc po rynkowym debiucie do zespołu "Naszego Dziennika" dołącza Marek. Zaczyna jako wiedeński korespondent, później tworzy dział "Polska wieś". Jest też ekspertem rolnym Radia Maryja. Osiem lat później składa wypowiedzenie.

Dziś publikuje w tygodniku "Nasza Polska". Nie kryje nienawiści do "Gazety Wyborczej".

Długo rozmawialiśmy przez telefon, zanim udało nam się umówić spotkanie, i to tylko pod warunkiem, że nie pojawi się jego nazwisko.

W słoneczne wrześniowe popołudnie przysiadamy w warszawskiej cukierni Bonjour. Redaktor co chwilę spogląda przez wielką szybę na ludzi spieszących Alejami Jerozolimskimi.

- Dlaczego pan odszedł?

- Bo godność jest ważniejsza niż pensja. Odeszło wielu ludzi, ale tylko ja zdobyłem się na odwagę i napisałem list do ojca Tadeusza. Chciałem, żeby wiedział, jak wielki błąd popełnił, dając Ewie Sołowiej tak potężną władzę.

Z listu do ojca dyrektora:

„Narastająca arogancja pani Ewy Sołowiej wobec podwładnych, powtarzające się publiczne połajanki, długie pogadanki, jak trzeba kochać Boga i Ojczyznę, rosnące napięcie, systematycznie spadające zarobki, nieszanowanie godności człowieka przyczyniły się do stworzenia zapaści organizacyjnej »Naszego Dziennika «.

Pani Sołowiej, najczęściej powodowana przypływami niesłychanej wprost furii, wyrzuciła z pracy wielu ludzi, którzy w jej oczach w ciągu kilku minut okazywali się nieprzydatni. Ogłaszała ich zdrajcami. ( ) Myślenie, że dzisiaj ludzi można bezkarnie wyszydzać, wyrzucać i wymieniać jak zużyte robocze rękawiczki, budzi tylko litość. Takich działań w żaden sposób nie da się wszczepić w podstawy cywilizacji łacińskiej, z której garściami chcą korzystać przecież instytucje - dzieła o. Dyrektora.

Zmuszony jestem zaprotestować jako katolik i Polak przeciw takim metodom zarządzania. ( ) Gdy zespół redakcyjny dziesiątkowany był - doprawdy najczęściej z błahych przyczyn - przez Panią Sołowiej, wśród pozostających jeszcze w pracy powstawał wewnętrzny, ludzki, zrozumiały odruch buntu. Ten bunt był skutecznie tłumiony przez strach, aby nie być - jak to określaliśmy między sobą - »następnym do raju «”.

Gdy kolejni redaktorzy otrzymali swoje pięć minut na opuszczenie redakcji, przy najbliższej próbie łajania mnie złożyłem przygotowane wcześniej wymówienie.

- Ojciec odpisał?

- Nie.

- Ma pan żal?

- Redaktor Sołowiej wysłała redemptorystom z Radia Maryja SMS-y, że mają nie wpuszczać mnie więcej na antenę. Ośmiu facetów stanęło przed nią na baczność, wykonali polecenie. Moich argumentów nie chcieli wysłuchać. To mnie boli. Ale z chłopskiej rodziny pochodzę, AK-owskiej. Nigdy nie dałem się złamać. Jakoś sobie poradziłem.

- A inni?

- Znam takich, co popadli w depresję, ale też takich, którzy są dziś posłami, kariery porobili w mediach. Jedno nas łączy: na zawsze odciśnięte piętno Ewy.

Ewa nie musi spać

Grudzień 1998. Po odejściu dwóch kolejnych naczelnych w redakcji "ND" panuje chaos. Wybuchają drobne sprzeczki, coraz więcej osób usiłuje się dodzwonić do ojca dyrektora - proszą, by rozsądzał kolejne spory, sprzedaż gazety maleje. Niezadowolony redemptorysta odsuwa Ewę na boczny tor. Poszukanie trzeciego naczelnego zleca prezesowi SPES Marcinowi Konopce i jego zastępcy Piotrowi Wojcieszkowi.

Panowie podejmują ryzyko: jadą do Lublina i proponują fotel redaktora Tomaszowi Rakowskiemu, doktorantowi z KUL, zwolennikowi Kościoła otwartego.

Rakowski początkowo odmawia: - Jeśli Polska i Kościół miałyby wyglądać tak, jak chce "Nasz Dziennik", to ja nie chcę być Polakiem i katolikiem - mówi.

Prezesi zapewniają, że gazeta jest gotowa na zmiany. Ma się stać trybuną całej prawicy, nie tylko jej skrajnego skrzydła. Czas wpuścić świeże powietrze, wprowadzić na łamy nowych publicystów i ekspertów.

Rakowski zostaje naczelnym.

- Jeden z większych błędów w moim życiu - podsumowuje ten epizod dzisiejszy dyrektor TVP w Lublinie. - Wytrzymałem cztery miesiące. Nie przypadłem do gustu Ewie Sołowiej.

- Jak ją pan wspomina?

- Jako tytana pracy, ona chyba nie musi spać. Przychodziła do redakcji pierwsza, wychodziła ostatnia. Była na granicy wyczerpania. Dialog z nią nie wchodził w rachubę. Mieliśmy różne wizje świata. Co ważniejsze - z wizją pani Ewy zgadzali się czytelnicy, z moją - nie bardzo. Nie mogłem robić gazety wbrew wydawcy i odbiorcom.

Próba skierowania dziennika w stronę centrum kończy się klęską po tym, gdy kolejną rocznicę soboru watykańskiego komentuje na łamach kojarzony z otwartym katolicyzmem prof. Stefan Swieżawski.

Oburzeni jego wpuszczeniem na łamy czytelnicy zasypują redakcję listami. Pytają, jak można drukować autora „współpracującego z żydowskim »Tygodnikiem Powszechnym «”, w „ND” nazywanym najczęściej „Obłudnikiem Powszechnym”.

Jeszcze większą falę krytyki wywołuje komentarz redaktora Rakowskiego dotyczący konfliktu wokół oświęcimskiego żwirowiska.

Na terenie przylegającym do obozowego bloku śmierci stoi krzyż. Stanowczo protestują przeciw niemu Żydzi. Ich zdaniem w miejscu największego żydowskiego cmentarzyska nie powinno być żadnych symboli religijnych.

Odpowiedzią na protest jest wspólna akcja antysemitów Kazimierza Świtonia i Leszka Bubla. Panowie zawiązują Społeczny Komitet Obrony Krzyża i wzywają do stawiania kolejnych krucyfiksów.

"Nasz Dziennik" wspiera SKOK, dopóki Rakowski, w bardzo osobistym felietonie, nie napisze: nie można używać krzyża odwrotnie do jego sensu.

Po tym komentarzu listowne obelgi pod adresem naczelnego spływają do wydawcy przez kilka miesięcy. Rakowski odchodzi, a ojciec Rydzyk kończy z eksperymentami - stanowisko redaktora naczelnego obejmuje Ewa Sołowiej.

Ewa przynosi zysk

Aby z nią porozmawiać, dzwonimy do furty klasztoru w Rembertowie.

- Czy siostra może nam pomóc w skontaktowaniu się z panią redaktor naczelną?

- My nie możemy wpuszczać. Ale dziennikarze mają w redakcji swój sekretariat i telefon. Przykro mi, że więcej nie mogę pomóc. Z Bogiem.

Dzwonimy do sekretariatu.

- Dzień dobry, czy można porozmawiać z redaktor naczelną?

- W jakiej sprawie?

- Jesteśmy dziennikarzami "Gazety Wyborczej". Piszemy tekst o pani redaktor.

- Nie ma pani redaktor.

- A kiedy będzie?

- Jak będzie, to będzie. Teraz jej nie ma. Miłego dnia życzę.

Jedziemy do sądu, chcemy obejrzeć akta spółki SPES.

Pierwszy wpis w Krajowym Rejestrze Sądowym pojawia się w 2001 roku. Z księgi wynika, że firma nie została powołana tylko do prowadzenia gazety. Rubryka "działalność" była wielokrotnie uzupełniana. Dzisiaj obejmuje branżę wydawniczą, ale również "rolnictwo, leśnictwo, rybołówstwo, górnictwo węgla kamiennego i torfu, kopalnictwo rud metali, produkcję wyrobów tytoniowych, odzieży, skór i wyrobów futrzarskich", a także "wytwarzanie koksu, produktów rafinacji ropy naftowej i paliw jądrowych".

Żaden z pobocznych rodzajów działalności jeszcze nie ruszył. Zyski SPES pochodzą dziś głównie ze sprzedaży kioskowej "ND" (jej wysokość jest tajna, medioznawcy szacują ją na 30-50 tys.), z reklam (katolickie biura pielgrzymkowe, zioła ojca Klimuszki itd.) oraz z prowadzonych w Warszawie i Krakowie księgarni.

Wedle danych dostępnych w sądzie sześć lat temu SPES zanotował 743 tys. zł strat. Potem były już tylko zyski. 2004 - prawie milion; 2005 - 412 tys. zł; 2006 - 1,5 mln; 2007 - 480 tys. zł. Na co przeznaczone są zarobione pieniądze, trudno wywnioskować z bilansu. Z lakonicznego komunikatu wynika, że na "pokrycie strat z wcześniejszych lat" i "dalszy rozwój spółki".

Wynagrodzenie dwuosobowego zarządu to ok. 45 tys. zł rocznie. Miesięcznie wychodzi po 1800 złotych na głowę.

Ewa, czyli Wielka Siostra

21 czerwca 2008 roku Ewa i Marcin - prezes i wiceprezes SPES - stają na ślubnym kobiercu w warszawskim kościele św. Krzyża.

Mszę odprawia o. Tadeusz Rydzyk, ale na weselu się nie bawi.

Wtajemniczeni mówią, że jest na swój sposób zazdrosny o Ewę. Dotąd była mu bezgranicznie oddana i dyspozycyjna przez całą dobę, teraz w jej życiu będą osoby ważniejsze niż redemptorysta.

Stosunek o. Rydzyka do związku małżeńskiego naczelnej jest znany dziennikarzom "ND" i popierającym pismo politykom. Może dlatego w kościele nie ma tłumów i brak znanych nazwisk. Przyszli ci, których czas już minął, np. Jan Łopuszański.

Artur Górski, były naczelny "ND", dostał zaproszenie, ale - jak tłumaczy - miał tego dnia inne obowiązki.

- Decyzja Ewy i Marcina bardzo mnie ucieszyła - zapewnia. - To wspaniałe, że ona, która - jak mi się wydawało - nie ma życia poza redakcją, jednak postawiła na rodzinę. Życzę im wielu dzieci.

- Wszyscy zadajemy sobie pytanie: co dalej z gazetą? - mówi dziennikarz działu krajowego. - "Nasz Dziennik" to Ewa. Nazywamy ją Wielką Siostrą. Wszystko widzi, 24 godziny na dobę jest z nami. Jak jej zabraknie - padniemy.

Źródło: Duży Format

Kiedy wszystkie giełdy świata lecą na łeb, jedna świętuje niespotykane wzrosty

Kiedy wszystkie giełdy świata lecą na łeb, Iracka Giełda Papierów Wartościowych świętuje niespotykane wzrosty. W ostatnim miesiącu indeks wzrósł o 40 proc.

Zobacz powiekszenie
Fot. Krzysztof Miller / AG
Ulica Bagdadu
- W Bagdadzie jesteśmy wciąż bardzo odlegli od tego, co dzieje się na świecie, dlatego globalny kryzys do nas nie dotarł - tak dyrektor giełdy Taha Abdul Salam wyjaśnia fenomen jej wzrostu.

Parkiet w Bagdadzie, jakby przeniesiony żywcem z początku ubiegłego wieku, jest potwierdzeniem jego słów. Komputery nie weszły tu jeszcze do użytku. Maklerzy flamastrami wypisują nowe ceny akcji na dużych białych tablicach, równocześnie ścierając stare, a inwestorzy i spekulanci, spoceni i kłębiący się na dużej sali, o decyzjach kupna czy sprzedaży informują za pomocą rąk.

Na giełdzie, której kapitalizacja wynosi 2 mld dol., nie ma jeszcze stu spółek, a największym zainteresowaniem cieszą się akcje banków i hoteli.

- Te papiery są niedowartościowane, wszyscy spodziewamy się, że w przemyśle turystycznym i budowlanym pojawi się wielu inwestorów z zagranicy - mówi Saad Dżalil, jeden z graczy stawiających na hotelarstwo.

Giełdę oficjalnie otwarto w 2004 r., czyli już rok po obaleniu Saddama, ale przez pierwsze lata obroty były śladowe, a akcje spadały tak systematycznie, jak systematycznie na ulicach Bagdadu rosła liczba zamachów i zabójstw.

Handel był utrudniony również ze względów praktycznych - inwestorzy bali się przyjeżdżać do budynku giełdy, kiedy na ulicach czyhały na ich najróżniejsze gangi i milicje religijne. A tylko stawiając się osobiście w budynku giełdy, można kupić lub sprzedać papiery.

Od kilku miesięcy jednak poziom przemocy w Iraku wyraźnie spadł i na giełdzie zaczął się boom. Nie zakłóciły go nawet spadające tego lata ceny ropy, na razie jedynego towaru, jaki Irak ma do zaoferowania światu (ze 140 do 80 dol. za baryłkę). Ani wysokie stopy procentowe irackiego banku centralnego (16 proc., które sprawiają, że depozyty są atrakcyjną alternatywą dla giełdy).

Co najciekawsze, wzrost na giełdzie w Bagdadzie nie jest - jak to bywa gdzie indziej - wypadkową rozwoju gospodarki. Inwestorzy żywią się jedynie nadzieją, że gospodarka Iraku niedługo zacznie się rozwijać. Że - ponieważ kraj sięgnął dna - może już zmieniać się tylko na lepsze.

Rząd dysponuje ogromną nadwyżką 79 mld dol., a ponieważ praktycznie cały Irak jest zrujnowany, boom budowlany jest nieunikniony. Trzeba budować szkoły, drogi, kanalizację, nową sieć elektryczną (obecnie w Bagdadzie prąd dociera do domów tylko przez kilka godzin na dobę). W planach jest nowy port w Basrze (13 mld dol.) i modernizacja lotniska w Bagdadzie (17 mld dol.).

- Dużo hałasu, ale w rzeczywistości jeszcze nic się nie dzieje - podsumowuje wszystkie te plany Raas Omar z Iracko-Amerykańskiej Rady Biznesu i Przemysłu. Budowlańcy, którzy mieli już do czynienia z rządem, również są bardzo sceptyczni. Jak Nadhim Faisal, który na zlecenie ministerstwa oświaty buduje trzy szkoły. Miał je ukończyć rok temu, ale budowa wciąż trwa, ponieważ urzędnicy nie chcą mu wypłacać pieniędzy za kolejne ukończone etapy inwestycji i budowa stoi. Płacą w zasadzie tylko wtedy, kiedy Faisal zachęci ich do tego łapówkami.

Podobne historie nie zniechęcają jednak giełdowych graczy w Bagdadzie. Dla nich pozytywną okolicznością jest nawet... światowa recesja. - Mamy nadzieję, że w obliczu kryzysu globalnego inwestorzy z Europy czy Ameryki dostrzegą naszą świetnie prosperującą giełdę - mówi jeden z graczy. Tu też potencjał rozwoju jest ogromny - dzienne obroty na giełdzie w Bagdadzie rzadko przekraczają 2 mln dol., z czego inwestycje z zagranicy to tylko kilka procent.

Źródło: Gazeta Wyborcza