niedziela, 15 lipca 2012

Seks (nie)małżeński

13 lip, 08:30 Tomasz Borejza / Onet
Kobieta z plemienia Mosuo
Kobieta z plemienia Mosuo
fot. Getty Images/FPM

Jedna kobieta i wielu mężów? Zdarza się. Jeden mężczyzna i kilka żon? O tym wiemy wszyscy. Bywa i tak - jak choćby u ludów Amazonii - że mężczyźni... dzielą się żonami i wierzą, że ojcem dziecka jest po trochę każdy z tych, którzy mieli stosunek z jego matką. Dziwne? Nie bardziej niż zwyczaj snochactwa, który był praktykowany w Polsce.

40-tysięczny lud Mosuo żyje w Chinach, tuż przy granicy z Tybetem. Uwagę przyciąga przede wszystkim ze względu na rzadko spotykaną rolę kobiet w strukturze społecznej oraz nietypowe zwyczaje seksualne. To pierwsze przejawia się w "domowym matriarchacie". Drugie widać w "przychodnim małżeństwie", które bywa klasyfikowane jako forma poliandrii. W rzeczywistości jednak trudno mówić o wielożeństwie, bo Mosuo nie praktykują ślubów.

Przychodnie małżeństwo

Ich życie koncentruje się wokół domu matki, w którym żyją, pracują i wychowują dzieci. Na ogół nie zakładają nowego gospodarstwa i nie przenoszą się do "własnego miejsca". Niezależnie od płci pozostają tam, gdzie się urodzili. Tak jest nawet wtedy, gdy znajdą stałego partnera. Kobieta pozostaje w swoim domu rodzinnym, a mężczyzna w swoim. Między innymi z tego względu mężczyźni ponoszą niewielką odpowiedzialność za własne potomstwo. Muszą za to zajmować się swoimi siostrzeńcami i siostrzenicami.

Dzieje się tak między innymi dlatego, że Mosuo zwykle nie tworzą nowych rodzin. Od tej zasady istnieją oczywiście wyjątki - jednym z nich jest przeludnienie. Gdy w ich rodzinnych domach pojawia się zbyt wiele dzieci muszą znaleźć dla siebie nowe miejsce. Podobnie jest, gdy w którymś z nich brakuje osób jednej płci. Wówczas partner lub partnerka (zależnie od istniejącej potrzeby) przenosi się do innego domu i staje członkiem tej drugiej rodziny. Są to jednak sytuacje wyjątkowe, a normą jest pozostawanie w domu, w którym się urodziło.

Ma to ogromny wpływ na damsko-męskie relacje, które opierają się na swobodnym wyborze partnerów i - co ważne - niewielkiej liczbie ograniczeń. "Standardowy" romans Mosuo przebiega mniej więcej tak, że chłopak zakochuje się w dziewczynie (lub ona w nim), zaczyna okazywać jej swoje zainteresowanie i adorować potencjalną partnerkę. W zamian - o ile ta odwzajemni uczucia - może liczyć na zaproszenie do domu. Tam zostanie przyjęty w prywatnej sypialni, którą otrzymują wszystkie dorastające dziewczęta. Na początku wybranek zjawia się w nocy i stara się wejść do partnerki po kryjomu. Zwykle też opuszcza jej dom nad ranem lub jeszcze przed świtem, tak by nie wzbudzić niepotrzebnej sensacji. Z czasem - o ile związek przemieni się w coś poważniejszego - zaczyna zjawiać się bardziej otwarcie. Przychodzi tuż po kolacji, jest witany przez rodzinę i kończy wieczór w łóżku partnerki. Zwykle nie chodzi o jednorazowe seksualne przygody. Związki tego rodzaju trwają latami i dostarczają satysfakcji obojgu zaangażowanym w nie ludziom.

Ciekawe jest i to, że kobiety Mosuo nie są ograniczone do jednego partnera. Jeszcze dziś starsze z nich wspominają, że w ciągu swojego życia miały nawet 40-50 partnerów seksualnych. Jednak obecnie ze względu na wpływy kultury Hanów, odchodzi się od tego zwyczaju. Wprawdzie wciąż Mosuo mogą utrzymywać tyle "przychodnich małżeństw", ile chcą, to jednak częściej praktykują tzw. seryjną monogamię. Raczej zmieniają partnerów, niż utrzymując wiele seksualnych relacji jednocześnie.

40-tysięczny lud jest wyjątkowy także ze względu na to, że w języku Mosuo nie ma słowa oznaczającego "zazdrość". Mężczyźni nie pilnują swoich partnerek, pojęcie zdrady pozostaje czymś nie do końca zrozumiałym. A w każdym razie jest rozumiane zupełnie inaczej niż w świecie zachodu. Jest to możliwe, ponieważ dzieci pozostają z ich matkami, a ojcowie uczestniczą w ich wychowaniu jedynie w ograniczonym stopniu. Psychologowie ewolucyjni uważają, że oczekiwanie monogamii - zwłaszcza w odniesieniu do kobiet - jest związane z męską obawą przed ponoszeniem kosztów wychowania nieswojego potomstwa. Przy granicy z Tybetem powstał system, który pozwala zapomnieć o zazdrości, ponieważ takie ryzyko nie istnieje. Koszty wychowania dzieci ponosi rodzina matki.

Wielu partnerów, wielu ojców?

Robert Walker, Mark Flinn i Kim R. Hillb badali zwyczaje małżeńskie plemion zamieszkujących Amazonię. Odkryli, że u większości z nich występuje przekonanie o istnieniu "częściowego ojcostwa". Na czym to polega? Otóż ludzie są przekonani, że ojcem dziecka jest po części każdy mężczyzna, który odbył stosunek z matką. To ogranicza zazdrość i powoduje, że seks pozamałżeński staje się czymś normalnym, a niekiedy jest nawet rodzajem "waluty" lub raczej "dobra" wymienianego w barterze.

Monogamia jest tam uważano za niesmaczną. Tak mąż, jak i żona, mają wręcz obowiązek odpowiadać na seksualne awanse rodziny partnera i partnerki. Do tego teść bierze aktywny udział w edukacji seksualnej przyszłej synowej, która niekiedy wprowadza się do niego jeszcze przed ślubem. To, w jaki sposób współdzieli się żony zależy od plemienia. W niektórych jest to dar budujący przyjaźń. W innych kobiety utrzymują stosunki seksualne z braćmi swojego stałego partnera lub właśnie z jego ojcem.

W społecznościach, które wierzą w częściowe ojcostwo, seks nie jest tabu. To powszechny temat rozmów i żartów. Ale także, jak wspomniano, rodzaj dobra. Mężczyźni wykorzystują żony, jako narzędzie do zawierania przyjaźni. Dla kobiet seks pozamałżeński staje się natomiast metodą na uzyskanie pewnych przywilejów, dóbr, ale także znalezienie partnera atrakcyjniejszego niż "ten jedyny". Podarki, które zwyczajowo przekazują kobietom kochankowie, skłoniły niektórych antropologów do uznania, że plemiona Amazonii praktykują prostytucję. Nazwano to postawą "seksu za zasoby" i uznano sprawę za zamkniętą. Dokładniejsze badania pokazały jednak, że relacja jest dwustronna. Owszem, kobiety mogą liczyć na ryby, mięso i ozdoby od swoich seksualnych partnerów. Jednak same również ich obdarowują.

Dlaczego zatem w Amazonii wykształcił się tak nietypowy system relacji małżeńskich? Głos znów trzeba oddać psychologom ewolucyjnym, którzy sformułowali kilka możliwych wyjaśnień. U podstawy wszystkich z nich stoi oczywiście przekonanie o jego opłacalności dla jednostek, a przynajmniej szansy przekazania przez nie swoich genów. Częściowe ojcostwo jest swego rodzaju przeciwieństwem monogamii znanej z kultur zachodu.

Na zachodzie - mówiąc językiem ewolucjonistów - mężczyzna stara się zmonopolizować partnerkę. W ten sposób uzyskuje pewność, że potomstwo, w które będzie inwestować przez kolejne lata, jest jego. W systemie częściowego ojcostwa dzieci (na ogół) wychowuje rodzina żony. Do tego, dzięki wierze w to, iż każdy z mężczyzn jest po części ojcem, matka uzyskuje wsparcie od wielu z nich. Znika też pokusa dzieciobójstwa. W kulturach monogamicznych w zdecydowanej większości wypadków tego rodzaju, zabójcą jest ojczym ofiary. Niezwykle rzadko taką zbrodnię popełniają biologiczni rodzice. W Amazonii nie ma ojczymów i dzieci są stosunkowo bezpieczne.

Zdecydowana większość plemion to grupy matrylokalne - po ślubie małżonkowie zamieszkują w rodzinnym domu kobiety. To jeden z głównych czynników pozytywnie wpływających na wolność seksualną amazońskich indianek i ważny element, który pozwolił na wykształcenie się kultury, w której zazdrość nie odgrywa wielkiej roli lub jest czymś niepożądanym i ocenianym negatywnie.

W takiej sytuacji ojcowie dzielą inwestycje w dziecko z innymi kochankami matki, więc ryzyko, które ponoszą, jest stosunkowo niewielkie. Dlatego nie muszą pilnować swoich partnerek przed zalotami innych. Do tego dzięki temu, że utrzymują kontakty seksualne z wieloma kobietami i nie ponoszą pełnych kosztów wychowania potomstwa, mogą zwiększać swoją szansę na przekazanie genów inaczej, niż tylko dbając o monogamiczność ich podstawowego związku. Z ewolucyjnego punktu widzenia kobiety także odnoszą korzyść. Mogą liczyć na znalezienie atrakcyjniejszego - pod względem genetycznym - partnera niż mąż.

Wszystko w rodzinie

Jedną z częstszych form wielomęstwa jest tzw. poliandria braterska. Ostatnio pojawia się coraz więcej doniesień o tej formie małżeństwa, która funkcjonuje w niektórych regionach Indii. Z jednej strony istnieje tam długa tradycja tego rodzaju związków, która była odpowiedzią na problem nadmiernego podziału ziemi przy dziedziczeniu. W Europie wprowadzono zasadę primogenitury. W Indiach - przynajmniej gdzieniegdzie - bracia mieli wspólną żonę. Dziś bieda oraz oczekiwania dotyczące męskiego potomka, skłaniają rodziców do mordowania nowonarodzonych dziewczynek. To z kolei prowadzi do zaburzenia równowagi demograficznej, a brak kobiet wymusza powrót do tego rodzaju rozwiązań i pojawienia się nowego modelu rodziny.

Warto jednak pamiętać, że poliandria nie jest czymś tak powszechnym, jak wielożeństwo. Najbardziej znane przykłady poligamii to oczywiście ta praktykowana przez fundamentalnych mormonów oraz w krajach islamu. Niekiedy do mediów przedostają się historie wyjątkowo spektakularnych poligamistów, takich jak na przykład Kenijczyk Akuku Danger, który w ciągu 50 lat poślubił 100 kobiet. I choć z 85 z nich rozwiódł się z powodu niewierności, to i tak pozostawił po sobie... ponad 160 dzieci.

Jednak małżeństwa mormońskie i islamskie, to nie jedyny model poligamii. Choć zapewne najłatwiejszy do zrozumienia dla nas, ponieważ w gruncie rzeczy (pomijając liczbę żon) nieco przypomina to, co znamy z własnego podwórka. W wielu miejscach sprawa jest jednak bardziej skomplikowana, a zwyczaje potrafią zadziwiać. Tak jest na przykład w wypadku tzw. sororatu, który przyznaje mężczyznom prawo do współżycia z siostrami własnej żony. W niektórych społecznościach - wspomina o tym choćby Anna Zadrożyńska w "Seksuologii kulturowej" - człowiek żeniący się z wdową lub rozwódką mógł uznać za żony także jej córki. Wiele społeczności praktykuje również tzw. lewirat. Tam mężczyzna jest zobowiązany do poślubienia wdowy po swoim bracie. Pierwsze dziecko, które urodzi się w takim związku, jest uznawane za potomstwo zmarłego.

Dziwne? No cóż. Z naszej perspektywy z pewnością tak. Warto jednak pamiętać, że i w Polsce - a przynajmniej w niektórych jej regionach - też istniało tzw. snochactwo. - Dawało ono prawo ojcu mężczyzny do seksualnego współżycia z synową w czasie nieobecności syna. Wszystkie narodzone z tego związku dzieci były społecznie uznawane za dzieci nieobecnego małżonka - pisała Zadrożyńska.

Autor: Tomasz Borejza Źródło: Onet




Kolejny rywal Lecha Poznań to 100 proc. Azji, czyli za co Kazachstan kocha Irlandię

Radosław Nawrot
15.07.2012 , aktualizacja: 15.07.2012 16:53
A A A Drukuj

19.07.2012, godzina 14:00

Chazar Lenkoran

Droga z Ałmaty do Tałdykorganu wiedzie przez bezkresny step i trudno ją nazwać autostradą Radosław Nawrot Droga z Ałmaty do Tałdykorganu wiedzie przez bezkresny step i trudno ją nazwać autostradą
Kiedy Kazachstan próbował dołączyć do UEFA, europejska federacja zleciła badania ... geografom, aby ustalić ile tego kraju leży w Europie. Azerbejdżan, do którego teraz jedzie poznański Lech na mecz w europejskich pucharach, nie miał tego typu problemów, choć nie ma w Europie nawet skrawka terytorium.
Piłkarze i władze Lecha Poznań narzekały po losowaniu, że muszą na pierwsze starcie w tegorocznych europejskich pucharach jechać bardzo daleko, aż do serca Azji i na granicę z Chinami, do Tałdykorganu w Kazachstanie. To pokłosie dopuszczenia Kazachstanu do rozgrywek UEFA, co miało miejsce w 2001 roku - wtedy Kazachowie przenieśli się do Europy z federacji azjatyckiej (tylko w tym jednym sporcie) i dziś uważają, że była to jedna z lepszych decyzji, jakie podjęli . UEFA swoimi ostrymi przepisami podnosi nie tylko poziom samego futbolu, ale i infrastruktury sportowej w tym odległym kraju. Wymaga nowych stadionów, z krzesełkami, dachem i zapleczem. W Azji nie było tego rodzaju obostrzeń.

Azerbejdżan, do którego teraz wybiera się Lech Poznań na czwartkowy mecz z Chazarem Lenkoran, leży znacznie bliżej Polski niż Kazachstan, a jednak - w odróżnieniu od poprzedniej lokalizacji - jest państwem położonym w 100 procentach w Azji. Od 1992 roku jednak, podobnie jak kilka innych całkowicie azjatyckich krajów (Gruzja, Izrael, Cypr), gra w rozgrywkach europejskich UEFA. Do federacji azjatyckiej nigdy nie należał i nie zamierzał.

Jak to się stało? Otóż po rozpadzie Związku Radzieckiego w 1992 roku UEFA - uznając prawa do spuścizny po nim - postanowiła zapytać należące do niego federacje, czy pragną grać w rozgrywkach europejskich czy azjatyckich. Zapytała także te z Azji. Wszystkie kraje kaukaskie - Azerbejdżan, Armenia i Gruzja - opowiedziały się za Europę. Takie prawo miały także Kazachstan, Uzbekistan, Kirgizja, Tadżykistan czy Turkmenia, I one mogły grać w Europie, ale wybrały Azję.

Turkmenia, Uzbekistan i pozostałe kraje Azji Środkowej tego nie żałują, ale Kazachstan wkrótce pożałował. Zwłaszcza, że w odróżnieniu od pozostałych wspomnianych państw poradzieckich, w tym Azerbejdżanu, ma część terytorium położoną w Europie. To północno-zachodnia część kraju, do rzeki Emba, spływającej z gór Uralu do Morza (właściwie Jeziora) Kaspijskiego. Na tej europejskiej części znajduje się chociażby jeden z najsilniejszych kazachskich klubów, Aktobe Lento z Aktiubińska. Pod koniec lat 90. Kazachstan rozpoczął zatem starania o włączenie do UEFA. Powoływał się na geografię i przypadek m.in. Azerbejdżanu. Teraz jednak nie było to już takie proste...

Rozpatrująca wniosek UEFA postanowiła zlecić badania ... geografom. Ci mieli zbadać mapy, dotyczące umownych przecież granic Europy i Azji teorie i złożyć raport. Wynikało z niego, że w Europie leży 13,8 procent terytorium Kazachstanu.

- Sorry - powiedziała UEFA. - To jednak zbyt mało.

- Mało? No ale ten kawałek ma wielkość Francji! - zwrócili uprzejmie uwagę przedstawiciele Kazachstanu.

- Mimo wszystko. Jesteście z Azji.

- A Azerbejdżan? Nie ma nawet procenta terytorium w Europie?! - lamentowali Kazachowie.

- To co innego. Oni grają z nami od początku. Wy mieliście swoją szansę - odrzekła centrala w Nyonie.

Kazachstan jednak się nie podawał. Złożył protest. Nowe badania geografów zakończyły się nowym raportem, który zwiększał terytorium kraju w Europie do niemal 15 procent. Europejska federacja doceniła zabiegi azjatyckich gości i zmiękła.

- Jeżeli zgodzi się większość członków UEFA, przyjmiemy was - orzekła.

Kazachstan rozpoczął więc zabiegi dyplomatyczne zakrojone na wielką skalę. Nie było problemów z krajami postradzieckimi. Rosja i Ukraina - wielkie przyjaciółki Kazachstanu - bardzo go wsparły. Azerbejdżan również, udzielił kolegom z kontynentu azjatyckiego ogromnego wsparcia. Co ciekawe, wsparcia udzieliła także Polska.

- Polska od razu się zgodziła. Pomogła nam także w negocjacjach z innymi krajami. Nie widziała przeszkód, by Kazachstan grał tam, gdzie chce. Ponadto w naszym kraju mieszka wiele ludzi polskiego pochodzenia. Jesteśmy jej za tę pomoc bardzo wdzięczni - powiedziano mi w kazachskiej federacji piłki nożnej w Ałmaty.

Zgodzili się też Niemcy, co było pokłosiem historii. Kazachstan pomógł niegdyś, w czasie wojny i po niej licznej grupie tzw. Niemców wołżańskich, którzy mieszkali na terytorium ZSRR.

- Kazachstan zrobił kiedyś dla nas tak wiele. Zróbmy dla niego dziś i my choć tak niewiele - argumentowali Niemcy, których osobiście odwiedził prezydent Kazachstanu Nursułtan Nazarbajew i negocjował sprawę przyjęcia kraju do UEFA z niemieckim kanclerzem Gerhardem Schröderem. Prezydent Nazarbajew odwiedził też we Włoszech Silvio Berlusconiego i uzyskał jego zgodę.

Problem był z Francją i Anglią. Francuzi kategorycznie odmawiali, Anglicy też nie chcieli słyszeć o UEFA aż po Chiny. Kiedy przedstawiciele kazachskiej federacji zjawili się z kolei w Dublinie w Irlandii i zaczęli wyłuszczać argumenty, usłyszeli od Irlandczyków:

- Stop, stop, stop, to bez sensu. My i tak nie do końca nawet wiemy, gdzie leży wasz kraj. Powiedzcie nam tylko, jak w tej sprawie zamierzają głosować Anglicy?

- Otóż są niestety przeciw - odrzekli Kazachowie.

- W takim razie sprawa jest prosta. My bezdyskusyjnie jesteśmy za!

Dziś Kazachowie pamiętają tych, którzy ich wsparli. Irlandia zasłużyła na ich wdzięczność tak jak Polska, Rosja, Ukraina czy Azerbejdżan. A UEFA poszerzyła swe granice aż po ponad 5000 km od swej siedziby w Szwajcarii.

Kazachowie mówią: - Rozumiemy, że co jakiś czas ktoś, kto wylosuje nas w rozgrywkach, musi pokonać tysiące kilometrów. Ale my musimy taką trasę pokonywać za każdym razem!

By Lech Poznań mógł jesienią powalczyć znów w wielkich meczach z czołowymi europejskimi klubami pokroju Manchesteru City i Juventusem Turyn, musi przedzierać się do nich aż dwukrotnie przez Azję. To czyni całą operację bardzo trudną i powoduje, że puchary można nazwać euroazjatyckimi, a nie europejskimi. Jednakże tegoroczna droga Lecha do Europy, wiodąca przez Azję, jest najbardziej bodaj ciekawa w dziejach

sobota, 14 lipca 2012

Lewandowski: Sami ustalaliśmy jak gramy. Trener nie bardzo wiedział, co powiedzieć

Rozmawiał Robert Błoński
13.07.2012 , aktualizacja: 14.07.2012 09:32
A A A Drukuj
Wydaje mi się, że na takiej imprezie powinniśmy mieć opracowane warianty na różne okoliczności. Nie mieliśmy. W przerwach nie było merytorycznej rozmowy. Sami ustalaliśmy, jak gramy i jak mamy zachowywać się na boisku. Trener nie milczał, niby coś mówił, ale może nie bardzo wiedział, co powiedzieć? - mówi Sport.pl Robert Lewandowski, najlepszy polski piłkarz.
Robert Błoński: Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało?

Robert Lewandowski: Niestety, ale się stało. Wydawało się, że jesteśmy blisko ćwierćfinału, a okazało się, że było bardzo daleko. Mieliśmy szansę jak nigdy, nie wykorzystaliśmy jej jak zwykle. Szkoda, że potencjał zespołu nie eksplodował na Euro. Zaczęło się pięknie. Gola strzelonego Grecji nie zapomnę do końca życia. Pierwszy na Euro, pierwszy na Stadionie Narodowym. Mam nadzieję, że moich bramek na wielkich turniejach będzie więcej. W czerwcu czegoś nam zabrakło.

Trenera, który umiałby wydobyć z drużyny więcej niż sto procent możliwości?

- Na pewno mamy lepszych zawodników niż wyniki, które osiągnęliśmy. Stać nas także na lepszą grę. Nie jesteśmy gorsi od Czechów. Trener miał dużo czasu, by nas przygotować do najważniejszej imprezy życia. Nie zrobił tego. Gryzie mnie to strasznie. Bo była szansa na coś więcej niż tylko sukces sportowy. Nigdy w życiu nie spotkałem się z taką życzliwością takiej rzeszy kibiców. Chcieliśmy im sprawić radość. Euforia wokół nas była gigantyczna. Mówi się, że Polacy tylko narzekają, że jeden drugiemu wilkiem, a podczas Euro doświadczyłem ogromnego wsparcia. Wszyscy byli do nas pozytywnie nastawieni. Ale na końcu trzeba było wyjść na boisko i wygrać. Do meczu z Czechami dostarczyliśmy im sporo radości, później był już tylko żal i smutek.

Po MŚ w Niemczech w 2006 r. Artur Boruc powiedział: "Mundial jest raz na cztery lata, a my go kompletnie spieprzyliśmy". Euro w Polsce jest raz w życiu, a wy je...

- ...ciężko powiedzieć. Nie zaliczaliśmy się do faworytów, byliśmy najsłabszą drużyną rankingu FIFA. Skoro jednak wiedzieliśmy, że może nam zabraknąć umiejętności, to przynajmniej powinniśmy być idealnie przygotowani fizycznie. Tak, żeby zabiegać i zamęczyć rywali. Ale przygotowanie nie wyglądało tak, jak powinno. Nie chciałem narzekać podczas majowego zgrupowania w Austrii, ale czułem, że trzeba przystopować z intensywnością. Obciążenia, które mieliśmy, były większe niż w trakcie przygotowań do sezonu. Akumulatory trzeba było podładować, my przesadziliśmy z zajęciami na siłowni. Na Euro nie funkcjonowaliśmy, jak należy. Naprawdę chciałbym powiedzieć, że byliśmy dobrze przygotowani. Ale nie byliśmy. Sam po sobie to czułem.

Rozmawialiście o tym z trenerem?

- Na początku w ogóle nie było tematu obciążeń. Nikt nas o nic nie spytał. Po paru dniach daliśmy sygnały, że śruba została przykręcona za mocno. Zbyt dużo było statycznych ćwiczeń na siłowni, za mało zajęć z piłkami. To my wyszliśmy z inicjatywą rozmowy. Nie chcieliśmy przesadzać, bo jesteśmy od grania. Interweniowaliśmy dopiero, kiedy granica była przekraczana. Ale i tak tych rozmów było sporo.

Z Grecją do przerwy było 1:0, rywale w osłabieniu. A w szatni cisza. Powiedziałem, że musimy strzelić drugiego gola, by być pewnym wygranej. Trener tonował bojowe nastroje. Mówił, żeby grać spokojnie i czekać. W drugiej połowie nie dokonywał zmian, choć brakowało sił i zmiennicy by się przydali. Trener bał się chyba zaufać rezerwowym. A oni byli później przygaszeni, bali się ryzykować. Dziwię się, że pozwoliliśmy Grekom atakować. Powinniśmy ich dobić zaraz po przerwie. No i rozumiem, że z ofensywnie nastawioną Rosją zagraliśmy ostrożniej, z trzema defensywnymi pomocnikami, ale czemu wyszliśmy na Czechów w ustawieniu 4-3-2-1? Przecież musieliśmy wygrać. Zagraliśmy słabo, nie stwarzaliśmy sobie sytuacji do strzelenia gola. Wróciliśmy do stylu sprzed dwóch lat i porażki 0:3 z Kamerunem. O wszystkim decydował trener. My robiliśmy to, co mówił. Zostawiliśmy na boisku mnóstwo zdrowia, ale to było za mało.

Po remisie z Rosją nie zapanowała zbyt wielka euforia? Jakbyście dokonali czegoś wyjątkowego. A mecz o wszystko był cztery dni później...

- Dziwiłem się euforii, bo remis z Rosją nic nie dał. Wiedzieliśmy, że z Czechami gramy o wszystko. Ale to oni byli lepsi. Gdy do awansu wystarczał im remis, dobrze się bronili i łatwo nas ograniczali. Kiedy okazało się, że jednak muszą wygrać, ruszyli do przodu i strzelili gola. My byliśmy bezradni. Liczę, że nowy selekcjoner poradzi sobie. Po siatkarzach widać, że trener potrafi zrobić różnicę.

O wszystko graliście z rywalem w zasięgu, pozbawionym najlepszego zawodnika - Tomasza Rosickiego.

- A my wyszliśmy na nich "choinką". Z trenerem nie rozmawialiśmy o taktyce, jesteśmy od grania. Dziwnie się czułem, grając czasem nawet przeciwko czterem obrońcom. Mijałem jednego, zjawiał się drugi, a ja nie miałem do kogo podać. Zabrakło nam ludzi z przodu, żałuję, że graliśmy tak defensywnie. Czesi byli do pokonania, nie bronili rewelacyjnie, ale my nie daliśmy im szansy na błąd. Trener chyba nie wierzył w rezerwowych, bo po meczu z Czechami powiedział dziennikarzom: "Chcieliście Grosickiego, to widzieliście, jak zagrał".

Kogo przerosło Euro? Piłkarzy? Trenera?

- Piłkarzy chyba nie, daliśmy radę, na ile mogliśmy. Jeśli chodzi o podejście do turnieju, psychikę, to nie mieliśmy problemów.

Znaczy, że przerosło trenera?

- (cisza)

Gdy żołnierze idą na bitwę, patrzą na generała i widzą, czy jest pewny swojej strategii i zwycięstwa.

- Po trenerze było widać zdenerwowanie i presję. Na mnie nie miało to wpływu. Myślałem, co zrobić, by zagrać jak najlepiej. Niepewność minęła mi po paru minutach z Grecją.

Ale wydaje mi się, że na takiej imprezie powinniśmy mieć opracowane warianty na różne okoliczności. Nie mieliśmy. W przerwach nie było merytorycznej rozmowy. Sami ustalaliśmy, jak gramy i jak mamy zachowywać się na boisku. Trener nie milczał, niby coś mówił, ale może nie bardzo wiedział, co powiedzieć? Teraz łatwo zrzucić winę na niego. Nie chcę go obrażać, przecież zbudował zespół na eliminacje. W pewnych momentach brakowało mi jego słów, które coś by dla nas znaczyły i z których dowiedzielibyśmy się czegoś nowego.

Ale wydaje mi się, że na takiej imprezie powinniśmy mieć opracowane warianty na różne okoliczności. Nie mieliśmy. W przerwach nie było merytorycznej rozmowy. Sami ustalaliśmy, jak gramy i jak mamy zachowywać się na boisku. Trener nie milczał, niby coś mówił, ale może nie bardzo wiedział, co powiedzieć? Teraz łatwo zrzucić winę na niego. Nie chcę go obrażać, przecież zbudował zespół na eliminacje. W pewnych momentach brakowało mi jego słów, które coś by dla nas znaczyły i z których dowiedzielibyśmy się czegoś nowego.

Przez całe Euro narzekałeś na deficyt podań. Miałeś konflikt z Obraniakiem?

- Nie. Od dawna mówiłem, że nie dostaję piłki. Sam musiałem wyrywać ją obrońcom. Trener nie zmieniał taktyki, obok siebie nie miałem nikogo, nie było komu podać. Przed Euro graliśmy z Andorą, poszedłem do trenera i mówię: "Nie dostaję podań". Trener odparł, żebym się cofał. Innych wariantów nie było. Słyszałem: "Spokojnie, będziesz miał jedną okazję i strzelisz". No i jedną na Euro miałem. Na treningach też graliśmy 11 na 11 i piłkę miewałem dwa-trzy razy, poza tym tylko biegałem między obrońcami.

Na Euro nie wiedzieliśmy, co robić po odbiorze. Wszystko opierało się na indywidualnych akcjach. Gdy rywal zamykał skrzydła, nie mieliśmy pomysłu na rozegranie akcji środkiem. Bo tego nie ćwiczyliśmy.

Przez prawie trzy lata?

- Praktycznie tak. Zajęcia to była gra w dziadka i mecz 11 na 11 plus stałe fragmenty pod koniec.

Mieliście warianty na zmianę wyniku?

- Nie. Słyszeliśmy ogólnik: "Jak strzelimy, to gramy, jakby było 0:0. Jak stracimy - też".

Nie czujesz, że piłkarze też zawiedli?

- Czuję. Na końcu to my wychodziliśmy na boisko. Ale jeśli nie działały te wszystkie niuanse, to trudno o wynik. Jeśli wszystko byłoby ułożone jak trzeba, awans byłby realniejszy.

To prawda, że na jednej z odpraw trener powiedział: "Przez pierwsze dziesięć minut grajcie spokojnie, a potem na nich ruszycie". A przed wyjściem na boisko ustaliliście, że ruszacie od początku, a po dziesięciu minutach zobaczycie, co zrobi rywal?

- Prawda. Nie pamiętam tylko, który to był mecz. Chyba z Rosją. Wydawało nam się, że to, co ustaliliśmy, jest rozsądniejsze od tego, co mówił trener. Trener się bał. My nie chcieliśmy nakręcać się negatywnie, ciągle gadać, że jest źle. Wychodziliśmy grać jak najlepiej. Wiem, że w największym stopniu to my, piłkarze, odpowiadamy za wynik. Ale niektóre sprawy utrudniły nam, by był pozytywny.

Po porażce pojechaliście do kibiców, ale słowo "przepraszam" nie padło...

- Podziękowaliśmy za wsparcie, czuliśmy, że zawiedliśmy. Mnie osobiście głupio było tam jechać. Powiedzieliśmy, że nie daliśmy rady i zdajemy sobie z tego sprawę.

Dlaczego nie było z wami trenera?

- Nie wiem.

Trener mówił po Euro, że gdyby cofnął czas, to i tak niczego by nie zmienił.

- Ja bym zmienił. Uważam, że powinny być mniejsze obciążenia fizyczne, a dodałbym zajęcia uczące nas wariantów ofensywnych. Nie wiedzieliśmy, co robić po odbiorze, to był największy problem na Euro. Nie była wina Ludo, że biegał daleko za mną, bo nikt mu nie wytłumaczył, jak ma grać i jak się ustawić. Nie ćwiczyliśmy tego. Piłka na skrzydło i zobaczymy, co wyjdzie. To był nasz pomysł na Euro.

Słyszałem, że do głowy uderzyła ci woda sodowa i zacząłeś gwiazdorzyć.

- Nie uważam tak. Wiem, że niektórzy bali się otwarcie mówić o pewnych rzeczach. Przychodzili do mnie i dzielili się wątpliwościami. Skoro był problem i widziało go kilka osób, starałem się go rozwiązać.

Smudę zmienił Waldemar Fornalik.

- Ktoś musi wydobyć z nas to, co mamy najlepsze, i poukładać. Nie znam nowego selekcjonera. Liczę, że wybierze współpracowników, których chce. Chciałbym widzieć, że jego treningi są sensowne, że jest komunikatywny i ma pomysł na drużynę. Nie zaczyna od zera, nie musi budować kadry od początku.

Nie wiemy, jak sobie poradzi w szatni z takimi piłkarzami jak ty.

- Jesteśmy głodni sukcesu. Chcemy mu pomóc i razem zrobić coś ekstra dla kibiców, zrekompensować im Euro zwycięstwami. I to nie jednym w trzech meczach, ale siedmioma w ośmiu. Tylko to mnie interesuje i tylko wtedy będę zadowolony. Chcemy, by byli z nas dumni. Podchodzą do mnie na ulicy i mówią: "Było dobrze". A ja wiem, że nie było...