wtorek, 4 września 2012

Osiem lat po Biesłanie; wstrząsająca relacja 14-letniej uczennicy z "piekła"


dzisiaj, 19:00
Agunda Watajewa, fot. mk.ru
Agunda Watajewa, fot. mk.ru

"Ludzie w maskach i z karabinami kazali nam milczeć i udać się do sali gimnastycznej. Przypomniałam sobie, co kiedyś mówili nam nauczyciele: »w nagłych sytuacjach najważniejsze to nie panikować«. Nie było to możliwe. Chciałam gdzieś się schować, ukryć" - wspomina w swoim pamiętniku Agunda Watajewa, która przeżyła atak czeczeńskich terrorystów na szkołę w Biesłanie. Swoje wspomnienia dziewczynka, która miała wówczas 14 lat, spisała tuż po zamachu, w którym zginęły 334 osoby, w tym 186 dzieci. Właśnie minęło osiem lat od tych tragicznych wydarzeń, które Watajewa określa mianem "prawdziwego piekła". Fragmenty wspomnień Agundy opublikował dziennik "Moskowskij Komsomolec".

Według 22-letniej dziś kobiety wszystko zaczęło się od strzałów. "Mężczyzna z grubą brodą i w kamuflażu biegł za trzema chłopcami i strzelał w powietrze". Agunda była przekonana, że to zabawa lub jakaś kontrola, jednak wkrótce rozpoczęła się prawdziwa strzelanina i ludzie zostali zagnani w stronę kotłowni".

Pierwsza śmierć zakładnika i terroryści o "lodowatym spojrzeniu".

REKLAMA

Już w dniu zajęcia szkoły przez rebeliantów doszło do pierwszego morderstwa. Według 14-letniej wówczas dziewczynki, ludzie wpadli w panikę i histerię, a bojownicy kategorycznie żądali milczenia, grożąc, że w przeciwnym razie będą musieli zabić jednego z mężczyzn. "Staraliśmy się, ale strach i panika nie odpuszczały. Rozległ się wystrzał. Mężczyzna został zabity" - opisuje Agunda.

Po tym zdarzeniu - jak pisze - "nastąpiła martwa cisza". Terroryści kazali dzieciom i dorosłym oddać wszystkie telefony komórkowe i torebki. Jednakże wiele osób wciąż miało nadzieję, że będą wstanie ukryć telefony, ale po kilkukrotnych groźbach wszyscy oddali swoje aparaty.

Zakładniczka opisuje również zamachowców-samobójców, którzy stali w jej pobliżu: "Oni byli w burkach i ich twarzy nie było widać. Tylko oczy i stopy. Byli w sportowych spodniach i tenisówkach. W jednej ręce mieli broń, a drugą trzymali na detonatorze. Mieli lodowe, nieżywe spojrzenie".

Bojownik z ogromną blizną na szyi

Dziewczyna opisuje także jednego z bojowników, którego twarz wydała się jej "dobrze znana". W jej ocenie mężczyzna miał około 35-38 lat i miał "ogromną bliznę na szyi". Jak twierdzi Agunda, ten terrorysta w gniewie kazał jej przyjaciółce "zakryć ten wstyd", wskazując na odkryte kolana nastolatki. Mężczyzna rzucił jej kurtkę, którą natychmiast zakryła nogi. Agunda pisze: "Po tym było mi trochę lżej. Pomyślałam, że chociaż gwałtów nie będzie".

Najlepsze wspomnienia z piekła rodem

Watajewa opisuje także w swoim pamiętniku doskwierający jej głód i pragnienie. Pić jej się chciało tak bardzo, że gdy wieczorem przez rozbite okna wpadały pojedyncze krople deszczu, próbowała złapać choć jedną z nich. "Mama nakryła mnie i inne dziewczynki swoją kurtką, a ja sama wydostałam się spod niej, aby poczuć deszcz. Czułam się tak dobrze. W mojej opinii to były najlepsze wspomnienia z tego piekła" - pisze.

Dyrektorka-zdrajczyni

Jak opisuje Agunda, pod koniec pierwszego dnia "piekła" jeden z dorosłych krzyknął: "Nie wyjdziemy stąd żywi". Autorka pamiętnika wspomina, że terroryści "cały dzień biegali po sali i krzyczeli: »nikomu nie jesteście potrzebni, wszyscy zginiemy razem«. Po tych słowach dyrektorka szkoły Lidia Aleksandrowna Caliewa stwierdziła, że wśród zakładników są dzieci Tajmuraza Mamrusowa (obecnej głowy Osetii Północnej, który w 2004 r. stał na czele lokalnego parlamentu, a wśród zakładników w szkole w Biesłanie był jego syn i jedna z córek - przyp. red.). Watajewa opisuje, że "wtedy Zamka i jej brat wstali. I zabrali ich gdzieś. Ich wydała Lidia Aleksandrowna. Nawet my - dzieci - wiedzieliśmy, że to była zdrada".

Najdłuższy dzień

Drugi dzień po zajęciu przez bojowników szkoły był według Agundy najdłuższy. "Terroryści przestali rozdawać ludziom wodę, gdyż byli przekonani, że jest zatruta, wyrywkowo wypuszczali do toalety", a z tego powodu, że przy wejściu do niej była spora kolejka, zamachowcy od czasu do czasu rozganiali ją krzykami i groźbami.

Jak pisze dziewczyna, terroryści dużo rozmawiali przez telefon, a w trakcie rozmów raz krzyczeli, a raz się śmiali. Zakładnikom mówili, że nikt ich nie będzie ratować i wszyscy zginą. Agunda wspomina, że dzień był bardzo długi i nie było żadnych wieści. "Jednakże, gdy w końcu wypuścili jedną z karmiących matek, atmosfera na sali stała się lżejsza".

Wieczorem - jak opisuje Watajewa - u niektórych z bojowników pojawiły się jakieś ludzkie uczucia. Zasugerowali, aby starsze osoby i nauczycieli przenieść do sali, w której było chłodniej. Była to - według niej - ogromna zmiana, gdyż wcześniej odmawiali pomocy starszemu mężczyźnie, którego stan zdrowia znacznie się pogorszył. "Niech umrze" - mówili.

"I wtedy po raz pierwszy zachciało mi się płakać"

Trzeciego dnia czas również "mijał bardzo powoli. Pragnienie zabijało, nie mogłam się nawet podnieść". Agunda zaznacza, że chciało jej się spać, a największym marzeniem była śmierć: "Ja tylko marzyłam nawet nie o uwolnieniu, ale o śmierci, ponieważ wydawało mi się to bardziej prawdopodobnym rozwiązaniem. W trzecim dniu wszyscy chcieli tylko jednego końca".

Jak wspomina, w pewnym momencie rozległ się dźwięk dzwonka telefonu. Rozmówca terrorystów poinformował ich, że Rosjanie wycofują z Czeczenii swoje wojska. Bojownicy mieli wówczas powiedzieć do zakładników: "Jeśli ta informacja się potwierdzi, zaczniemy was wypuszczać". "I wtedy po raz pierwszy w trakcie tych wszystkich trzech dni zachciało mi się płakać, bo pojawiła się nadzieja, że wyrwiemy się stąd" - pisze 22-letnia dziewczyna.

"Było mi wszystko jedno"

Gdy doszło do konfrontacji terrorystów z rosyjskim wojskiem, 14-latka straciła przytomność. "Kiedy się ocknęłam, nade mną płonął dach, wszystko spadło, pod gruzami leżeli ludzie. I pierwsza rzecz, jaką zobaczyłam, kiedy się podniosłam - gorące i spalone ciało jednego z terrorystów" - opisuje. "Moja mama i ja wstałyśmy i poszłyśmy. Zauważyłam tylko małe rozcięcie na lewej ręce i uspokoiłam się, że nie mam innych ran. Próbowałam iść ostrożnie - wszędzie były ciała, płonęły drewniane belki. Przy samych drzwiach widziałam ciało młodej dziewczyny. Prawdopodobnie wtedy uświadomiłam sobie, że to wszystko dzieje się naprawdę" - wspomina.

Agunda zaznacza, że terroryści zaczęli umieszczać w szkolnych oknach dzieci, które miały machać do rosyjskich żołnierzy i krzyczeć, że w budynku są zakładnicy. W oknach często stawały jednak matki dzieci, które nie chciały narażać swoich pociech na kolejne niebezpieczeństwo. "Wkrótce doszło do nowego, bardzo mocnego wybuchu. Patrzyłam na sufit, a gorąca fala wybuchu zalała mnie od głowy do stóp. Pomyślałam, że to koniec, tym razem po prostu umarłam" - pisze Watajewa.

Dziewczynce udało się jednak przeżyć kolejny wybuch. Gdy ocknęła się, spostrzegła rany na ręce i nodze. "Widziałam coś białego i lśniącego, jakby kość" - zaznacza i dodaje, że trudno jej było podnieść swoje kończyny. Jej matka leżała obok, krzyknęła tylko do dziewczynki: "Noga... Uciekaj!".

"Nie mogę sobie wybaczyć, że ją posłuchałam, odwróciłam się i uciekłam. Co to było? (...) Na czworakach wydostałam się przez rozbite okno" - pisze Agunda. Wtedy 14-latka po raz ostatni widziała swoją matkę, która straciła życie w szkole w Biesłanie.

Nastolatka uciekała, nie czuła jednak swojej nogi, a żołnierze krzyczeli do niej: "Chodź kochanie, chodź kochanie!". "Ale ja nie mogłam. Z tego poczucia bezradności i beznadziei zaczęłam płakać" - wspomina autorka wspomnień. Jakimś cudem udało jej się dotrzeć do żołnierzy; następnie trafiła do szpitala.

Jestem "zakładnikiem"

"Na każdym moim dokumencie medycznym jest wpisane "zakładnik" - pisze 22-letnia dziś kobieta. "Przez lata przyzwyczaiłam się do moich blizn, zaczęłam je ignorować i nie wstydzić się ich. One stały się częścią mnie. Bez nich mnie nie będzie" - zaznacza. Dodaje przy tym, że blizny to nie jedyne "pamiątki" po Biesłanie". "Mam też inne »ciekawe rzeczy«. Na przykład mój metal - jeden w głowie, jeden w klatce piersiowej, a kolejne rozproszone po całym organizmie". Była zakładniczka czeczeńskich terrorystów podkreśla, że często odczuwa dyskomfort, "zwłaszcza bóle i »niezginanie« palca w prawej ręce".

Dlaczego spisała swoje wspomnienia? "Jestem zamknięta. Wydaje mi się, że łatwiej się zastrzelić, niż opowiedzieć o tym wszystkim drugiemu człowiekowi, także bliskiemu" - przyznaje 22-latka.

Czeczeńscy rebelianci wzięli ponad 1100 zakładników

1 września 2004 roku czeczeńscy rebelianci, domagający się wycofania wojsk federalnych z Czeczenii, zajęli szkołę w Biesłanie, biorąc ponad 1100 zakładników, głównie dzieci, które uczestniczyły w rozpoczęciu roku szkolnego. 3 września rosyjskie siły specjalne zajęły budynek szturmem. Zginęły 334 osoby, w tym 186 dzieci; rannych zostało 810 osób.

Do zorganizowania ataku przyznał się Szamil Basajew, radykalny czeczeński dowódca polowy, który w Rosji był uważany za terrorystę nr 1. Basajew zginął w 2006 roku w wyniku eksplozji ciężarówki z materiałami wybuchowymi na terytorium Inguszetii.

Na szkolnym podwórku w Biesłanie budowany jest obecnie zespół memorialny, którego częścią będzie sala sportowa. To w niej terroryści przetrzymywali zakładników. Obecnie wiszą tam zdjęcia ofiar, obok wznoszona jest kaplica.

Na terenie szkoły umieszczono już tabliczki z nazwiskami oficerów sił specjalnych i ratowników z Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych, którzy zginęli w czasie odbijania zakładników. W akcji tej poległo 10 oficerów sił specjalnych Federalnej Służby Bezpieczeństwa, 15 milicjantów i dwóch ratowników.

Osiem lat po tragedii mieszkańcy Biesłanu niezmiennie wyrażają żal, że nie została ona wyjaśniona; że wciąż nie są zbadane wszystkie okoliczności dramatu, w tym przebieg interwencji sił bezpieczeństwa.

Dochodzenie w sprawie tragedii w Biesłanie nadal trwa. Jak dotąd, do odpowiedzialności karnej pociągnięto tylko jedną osobę - Nurpaszę Kułajewa, jedynego schwytanego uczestnika ataku. Został skazany na dożywocie. Spośród przedstawicieli władz, zarówno republikańskich, jak i federalnych, nikt nie został ukarany za śmierć zakładników.

Komisja parlamentarna, która przez ponad dwa lata wyjaśniała okoliczności ataku, w grudniu 2006 roku oczyściła resorty siłowe z odpowiedzialności za tragiczne skutki akcji uwalniania zakładników. Według komisji to terroryści, a nie szturmujący szkołę, spowodowali eksplozję w budynku, która pochłonęła dziesiątki ofiar.

Zdaniem Matek Biesłanu, organizacji pozarządowej zrzeszającej rodziny poszkodowanych w biesłańskim dramacie, do tragedii doprowadziły przede wszystkim zaniedbania ze strony władz. Wśród winnych rodziny ofiar wymieniają również ówczesnego i obecnego prezydenta Rosji Władimira Putina.

Matki Biesłanu oceniają także, iż władze nie troszczą się wystarczająco o ludzi poszkodowanych w tym dramacie.

Najbardziej zdeterminowani bliscy ofiar, zrzeszeni w innej organizacji - komitecie Głos Biesłanu, w lipcu 2007 roku złożyli skargę na Rosję do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. W maju 2011 roku Głos Biesłanu skierował do Strasburga kolejne dwie zbiorowe skargi. Oczekuje się, że trybunał odniesie się do nich pod koniec września.

We wrześniu 2010 roku, w szóstą rocznicę dramatu, rodzice biesłańskich dzieci wystosowali list otwarty do ówczesnego prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa, w którym zaapelowali do niego, by pamiętał o ranach Biesłanu. Zarzucili mu, że podobnie jak poprzednie władze, także on ignoruje ich wezwania o przeprowadzenie obiektywnego śledztwa oraz przyjęcie ustawy o statusie ofiar aktów terroru.

W czerwcu 2011 roku Miedwiediew przyjął przedstawicielki Matek Biesłanu. Obiecał im, że materiały śledztwa w sprawie ataku na szkołę zostaną rozpatrzone jeszcze raz. Przyznał również, że z tragedii tej nie wyciągnięto wniosków - ani administracyjnych, ani prawnych. Jednak do dzisiaj nic w tej kwestii się nie zmieniło.

(Onet./newsru.com/mk.ru/PAP)

piątek, 31 sierpnia 2012

Polacy na Wyspach nie znajdują żon, bo się nie uczą


Rozmawiała Dominika Pszczółkowska
2012-08-30, ostatnia aktualizacja 2012-08-29 21:31

Polki w Wielkiej Brytanii częściej niż Polacy uczą się języka, podejmują na miejscu studia. Robią wiele, by awansować. Mężczyźni nie - mówi badaczka emigracji prof. dr hab. Halina Grzymała-Moszczyńska

Jak napisaliśmy w "Gazecie" przed dwoma dniami, co czwarta Polka, która rodzi dziecko w Wielkiej Brytanii, wybiera na ojca cudzoziemca . To najczęściej obywatele brytyjscy, następnie imigranci z Afryki, Azji i innych nowych krajów Unii Europejskiej.

Zupełnie inaczej zachowują się Polacy. Jeśli decydują się na dziecko, to prawie zawsze (w 95 proc. przypadków) z Polką.

Podobne zjawisko potwierdzają badacze polskiej emigracji w innych krajach. - Wśród polskiej emigracji w Austrii, którą zajmowałem się w 2010 r., kobiety prawie cztery razy częściej poślubiały Austriaków lub przedstawicieli innych narodowości niż mężczyźni - mówi dr Dorota Czakon z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. - Polki często decydują się na małżeństwo z obcokrajowcem o niższej od nich pozycji społecznej, ale ustabilizowanej sytuacji materialnej, np. osoba po studiach wyższych wiąże się z kimś o niższym wykształceniu.

Wszędzie na świecie to raczej kobiety z krajów uboższych znajdują sobie partnerów z krajów bogatszych. Dlaczego tak się dzieje? Czy to wynik śmiałości kobiet, ich dążenia do życiowej i majątkowej stabilizacji? A może różnica świadczy raczej o mężczyznach, którzy nie potrafią odnaleźć się w nowym kraju? O opinie zapytaliśmy badaczy.

Dominika Pszczółkowska: Dlaczego Polki na emigracji w Wielkiej Brytanii o wiele częściej niż Polacy wiążą się z miejscowymi i mają z nimi dzieci?

Prof. dr hab. Halina Grzymała-Moszczyńska, psycholożka z Uniwersytetu Jagiellońskiego i Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej: Związki międzykulturowe oprócz wszystkich celów, jakie spełniają związki w obrębie własnej kultury, spełniają też dodatkowe: zaspokajają potrzebę przynależności do nowego środowiska, poszukiwania wsparcia w trudnym często doświadczeniu, jakim jest migracja. Miejscowy partner widziany bywa jako łącznik ze społeczeństwem. Wydaje mi się, że kobiety są skłonne podejmować większe ryzyko niż mężczyźni, by zaspokoić te potrzeby. A kultura brytyjska jest atrakcyjna dla imigrantek, zaś Brytyjczycy są jej reprezentantami.

Dlaczego Polki są dla nich atrakcyjnymi kandydatkami?

- O wiele częściej niż Brytyjki czy np. kobiety w Skandynawii reprezentują tradycyjne wzorce kobiecości: mają większą skłonność do dbania o drugą osobę, bardziej ciepły i mniej wymagający stosunek do partnera. To jest w cenie. Zachodnie partnerki są często postrzegane jako stawiające zbyt wysokie wymagania w sytuacji, gdy mężczyźni oczekują relacji partnerskiej.

Polki w Wielkiej Brytanii mają jednak dzieci nie tylko z białymi, ale również i ciemnoskórymi Brytyjczykami oraz z Afrykanami i Azjatami. Skąd tak śmiałe decyzje wśród osób, które pochodzą często z mniejszych miast i w ogóle nie miały wcześniej styczności z przedstawicielami innych ras?

- Często to zauroczenie odmiennością, oryginalnością tych osób, a czasem - jakkolwiek by to nie brzmiało - po prostu miłość. Ale także brak wiedzy, co znaczy przyjechać do Polski z dzieckiem czy mężem o innym kolorze skóry, niemyślenie, jak najbliżsi mogą być traktowani w małej miejscowości.

A Polacy na Wyspach? Nie chcą wiązać się z Brytyjkami, czy są dla nich nieatrakcyjni?

- Zdaniem wielu Brytyjek polscy mężczyźni są nieatrakcyjni, nieciekawi, nie dbają o siebie. Pracują poniżej swoich kompetencji, na budowie czy w sklepie, i często nic nie robią, by polepszyć swój status. Z moich badań wynika, że kobiety częściej uczą się języka, podejmują na miejscu studia. Robią wiele, by awansować. Mężczyźni nie. 

Źródło: Gazeta Wyborcza


Więcej... http://wyborcza.pl/1,75477,12387078,Polacy_na_Wyspach_nie_znajduja_zon__bo_sie_nie_ucza.html#ixzz256xtjX27

Hannover - Śląsk Wrocław 5:1: Mistrz Polski znów na deskach!


art.
 
30.08.2012 , aktualizacja: 30.08.2012 22:43
A A A Drukuj

30.08.2012, godzina 20:45

 Hannover 96

Bramki:Abdellaoue 22. z karnego, Huszti 35. i 88., Sobiech 68. i 85.Kartki:Schmiedebach - żółtaSkład:Zieler - Cherundolo (Sakal 70.), Haggui, Eggimann, Schulz (Rausch 38.) - Andreasen, Schmiedebach, Huszti, Stindl - Schlaudraff (Sobiech 63.), Abdellaoue
  • 32 Poł0
  • 21 Poł1

Śląsk Wrocław 

Bramki:Kaźmierczak 10.Kartki:Jodłowiec - czerwona; Kelemen, Socha, Kowalczyk - żółtaSkład:Kelemen - Socha, Kowalczyk, Jodłowiec, Spahić - Sobota , Elsner (Stevanović 82.), Kaźmierczak, Mila, Patejuk (Voskamp 65.) - Diaz (Pawelec 46.)
Hannover znów rozgromił Śląsk, wygrywając aż 5:1 i wyeliminował wrocławian z Ligi Europy. Mistrz Polski w dwumeczu z niemieckim średniakiem skompromitował się, tracą aż 10 bramek. Teraz trener Orest Lenczyk może zostać zwolniony.
Tym razem trener Orest Lenczyk znów zaskoczył - gdyż na rewanżowy mecz z Hannoverem nie eksperymentował, nie udziwniał, tylko desygnował do gry w zasadzie najsilniejszy zespół jaki dziś Śląsk ma. Na bramce wyszedł Marian Kelemen, grało dwóch skrzydłowych, klasyczny środkowy napastnik, a Sebastian Mila został ustawiony tam gdzie prezentuje się najlepiej czyli w drugiej linii. W pierwszym meczu przeciwko Hannoverowi grał jako środkowy napastnik. 

Tym razem jako wysunięty napastnik wyszedł Cristian Diaz. I to było pewnego rodzaju sensacja. Przecież niedawno Argentyńczyk wulgarnie obraził trenera i został przez został odsunięty od gry w zespole. W kilku meczach nie było go nawet na ławce rezerwowych, a szkoleniowiec wrocławian podkreślał konsekwentnie, że Diaz u niego już nigdy nie zagra.

Jednak teraz trener Orest Lenczyk zmienił zdanie. Pod wpływem szefów klubu i spotkania z prezydentem Wrocławia zmienił decyzję i przywrócił Diaza do kadry zespołu. Właściciele klubu poprosili też Lenczyka, aby natychmiast uzdrowił fatalną atmosferę w zespole.

Choć Diaz zaprezentował się słabo, to przez pierwsze minuty rewanżowego meczu w Hannoverze Śląsk grał przyzwoicie. Mało tego w 10. min wrocławianie objęli prowadzenie. Po świetnej centrze Mili z rzutu rożnego mocnym uderzeniem głową popisał się Przemysław Kaźmierczak i piłka wylądowała w okienku niemieckiej bramki! Kilka minut później Śląsk mógł prowadzić 2:0! Sam na bramkę rywali biegł Sobota, jednak dogrywał piłkę niecelnie do Diaza, choć sam mógł pokusić się o strzał. Wprawdzie Hannover na początku gry też miał dwie dogodne sytuacje bramkowe, których nie wykorzystał, ale postawa Śląska w tym fragmencie meczu była pozytywnym zaskoczeniem.

Kluczowym momentem meczu okazał się 22 minuta. Wówczas po kolejnej szybkiej akcji w polu karnym Tomasz Jodłowiec powalił tuż przed bramka napastnika rywali Schlaudraffa, a sędzia podyktował rzut karny i niestety ukarał naszego zawodnika czerwoną kartką. Sytuacja było lekko kontrowersyjna, gdyż sędzia mógł pokazać polskiemu obrońcy żółtą kartkę. 

Z rzutu karnego do wyrównania 1:1 doprowadził Abdellaoue. Potem Hannover już spokojnie kontrolował grę. Widać było, że Niemcy nie "szarpią" się specjalnie, zdając sobie sprawę, że mecz mają pod kontrolą. Mimo tego stworzyli sobie kilka dobrych okazji bramkowych. Na szczęście dla Śląska pudłowali: Stindl, Schlaudraff, czy Abdellaoue. 

Jednak w 35. min - po efektownym rajdzie - Węgier Huszti ośmieszył Kowalczyka i pięknym lobem przerzucił piłkę nad bezradnym Kelemenem i było 2:1. 

Po przerwie Hannover stwarzał sobie okazje, ale piłkarze rywali pudłowali. Strzelecką niemoc udało się przełamać dopiero Polakowi Arturowi Sobiechowi, który w kilka minut po wejściu na boisko z bliska trafił do siatki. Z upływem minut Hannover niepodzielnie dominował na boisku, a grający w osłabieniu wrocławianie tylko się bronili. W końcówce najpierw Sobiech a potem Huszti dobili mistrza Polski, strzelając kolejne dwa gole. Dobrze, że skończyło się tylko na 5:1 dla Hannoveru, bo Niemcy wyraźnie oszczędzali siły przed kolejnym spotkaniem w Bundeslidze.

Z sześciu meczów rozegranych w tym sezonie w europejskich pucharach Śląsk przegrał aż pięć. Wygrał tylko pierwszy pojedynek w II rundzie Ligi Mistrzów z Poducnostią Podgorica 2:0. Później przegrał rewanż z mistrzem Czarnogóry i został rozgromiony w dwumeczu najpierw ze szwedzkim Helsingborgs IF (0:3 i 1:3) oraz Hannoverem (3:5 i 1:5). 

W ciągu najbliższych dni właściciele Śląska podejmą decyzję dotyczącą przyszłości trenera Oresta Lenczyka - czy nadal będzie prowadził zespół, czy zostanie zdymisjonowany.

Hannover - Śląsk 5:1 (2:1)

Bramki: 0:1 - Kaźmierczak (10), 1:1 - Abdellaoue (22, z karnego), 2:1 - Huszti (35), 3:1 - Sobiech (68), 4:1 - Sobiech (84), 5:1 Huszti (88)

Hannover: Zieler - Cherundolo (70. Sakai), Haggui, Eggimann, Schulz (39. Rausch) - Andreasen, Schmiedebach, Huszti, Stindl - Schlaudraff (63. Sobiech), Abdellaoue.

Śląsk: Kelemen - Socha, Kowalczyk, Jodłowiec, Spahić - Sobota , Elsner (82. Stevanović), Kaźmierczak, Mila, Patejuk (65. Voskamp) - Diaz (46. Pawelec) .

Pierwszy mecz: Śląsk - Hannover 3:5

Awans: Hannover