2007-09-13, ostatnia aktualizacja 2007-09-13 19:18
Porażką z broniącymi tytułu Włochami zakończyli polscy siatkarze mistrzostwa Europy. Zajęli 11. miejsce, najgorsze od blisko dekady
Podczas ubiegłorocznego mundialu w Japonii Andrea Zorzi, mistrz świata i legendarny zawodnik, opowiadał, jak bardzo on i jego rodacy nienawidzili grania o miejsca "piąte i tym podobne". Włoch miał na myśli wszelkie mecze, które następowały po utracie szans na medale. Jego reprezentacji, przez ponad dekadę utrzymującej bezwzględną supremację w świecie, zdarzały się one niezmiernie rzadko, ale tym bardziej bolały. - Wyrzucają cię gdzieś do bocznej salki, trybuny zieją pustką, wynik nikogo nie obchodzi, a grać trzeba - wspominał Zorzi. Miał dobrą okazję, bo Włosi na MŚ zawiedli, zajmując właśnie piąte miejsce.
W moskiewskiej Hali Olimpijskiej nikogo się do pomniejszych salek nie spycha, ale Włosi i tak zapewne z trudem ścierpieli środowy mecz, bo oni mimo wielomiesięcznego kryzysu wciąż do drugoplanowych ról nie przywykli. Co jednak w takim razie powiedzieć o Polakach, wicemistrzach świata, jeśli jeszcze trzy miesiące temu wierzyliśmy, że lepsi od nich są na naszej planecie tylko bajeczni Brazylijczycy?
Biało-czerwoni pokonali Turków, dali się pokonać Belgom, Rosjanom, Finom, Bułgarom i Włochom. Turniej każdego dnia stawał się dla nich coraz większą udręką, a w środę można było odnieść wrażenie, że jakieś tajemnicze siły uparły się, by na całe życie zniechęcić ich do siatkówki. W pierwszym secie prowadzili 23:18, co jest w siatkówce przewagą miażdżącą, na pewnym poziomie wręcz gwarantującą sukces. Wtedy jednak za końcową linią stanął Lorenzo Perazzolo - rezerwowy! - i jął odpalać serwisowe petardy, wprost zbijając z nóg polskich przyjmujących. Rywale zdobyli siedem punktów z rzędu, chwilami pomagało im nieprawdopodobne wprost szczęście, jak wtedy gdy piłka po zbiciu Bartosza Kurka trafiła w głowę Luigiego Mastrangelo. Polacy wpadli wtedy w dołek, nie mogą winą za niepowodzenie obarczać mocami nadprzyrodzonymi, ale sytuacja zdawała się zbyt kuriozalna, by oprzeć się refleksji, że zwalają się na nich wszystkie nieszczęścia tego świata.
To nie był zły mecz, biało-czerwoni nieźle blokowali i zdołali nawet - mimo przegrania dwóch pierwszych setów - doprowadzić do tie-breaka. Niestety, znów nie wystarczyło im wytrwałości, konsekwencji i precyzji, by wygrać, choć włoski trener zdrowo poeksperymentował sobie ze składem. Polacy bardzo chcieli, woli walki odmówić im nie sposób, sportowej złości i poświęcenia też, ale twarde fakty są bezlitosne - rozegrali najgorsze ME od 1999 roku, kiedy nie zakwalifikowali się do turnieju finałowego. Teraz będą musieli walczyć w eliminacjach o awans do następnej imprezy, od czego się ostatnio odzwyczaili.
Smutnych konsekwencji jest jednak więcej. Zmalały szanse na "dziką kartę" pozwalającą wystąpić w listopadowym Pucharze Świata, bo choć międzynarodowa federacja (FIVB) sporo zarobiłaby na polsatowskich transmisjach telewizyjnych z meczów Polski, to nawet ona - często zachłanna i łamiąca zasadę fair play - musi do pewnego stopnia liczyć się z względami sportowymi. Dlatego nie musi wystarczyć argument, że biało-czerwoni są wicemistrzami świata i wysoko plasują się w międzynarodowym rankingu. A gdyby nie wystarczył, to odpadłaby jedna z szans awansu na igrzyska olimpijskie. Co więcej, zanim drużyna Raula Lozano zagra w eliminacjach kontynentalnych, będzie musiała bić się o udział w nich w preeliminacjach. Słowem, nasz punkt widzenia radykalnie się zmienił. Polska miała (ma?) celować w olimpijski medal, a dziś drżymy, czy w ogóle do Pekinu poleci.
W moskiewskiej Hali Olimpijskiej nikogo się do pomniejszych salek nie spycha, ale Włosi i tak zapewne z trudem ścierpieli środowy mecz, bo oni mimo wielomiesięcznego kryzysu wciąż do drugoplanowych ról nie przywykli. Co jednak w takim razie powiedzieć o Polakach, wicemistrzach świata, jeśli jeszcze trzy miesiące temu wierzyliśmy, że lepsi od nich są na naszej planecie tylko bajeczni Brazylijczycy?
Biało-czerwoni pokonali Turków, dali się pokonać Belgom, Rosjanom, Finom, Bułgarom i Włochom. Turniej każdego dnia stawał się dla nich coraz większą udręką, a w środę można było odnieść wrażenie, że jakieś tajemnicze siły uparły się, by na całe życie zniechęcić ich do siatkówki. W pierwszym secie prowadzili 23:18, co jest w siatkówce przewagą miażdżącą, na pewnym poziomie wręcz gwarantującą sukces. Wtedy jednak za końcową linią stanął Lorenzo Perazzolo - rezerwowy! - i jął odpalać serwisowe petardy, wprost zbijając z nóg polskich przyjmujących. Rywale zdobyli siedem punktów z rzędu, chwilami pomagało im nieprawdopodobne wprost szczęście, jak wtedy gdy piłka po zbiciu Bartosza Kurka trafiła w głowę Luigiego Mastrangelo. Polacy wpadli wtedy w dołek, nie mogą winą za niepowodzenie obarczać mocami nadprzyrodzonymi, ale sytuacja zdawała się zbyt kuriozalna, by oprzeć się refleksji, że zwalają się na nich wszystkie nieszczęścia tego świata.
To nie był zły mecz, biało-czerwoni nieźle blokowali i zdołali nawet - mimo przegrania dwóch pierwszych setów - doprowadzić do tie-breaka. Niestety, znów nie wystarczyło im wytrwałości, konsekwencji i precyzji, by wygrać, choć włoski trener zdrowo poeksperymentował sobie ze składem. Polacy bardzo chcieli, woli walki odmówić im nie sposób, sportowej złości i poświęcenia też, ale twarde fakty są bezlitosne - rozegrali najgorsze ME od 1999 roku, kiedy nie zakwalifikowali się do turnieju finałowego. Teraz będą musieli walczyć w eliminacjach o awans do następnej imprezy, od czego się ostatnio odzwyczaili.
Smutnych konsekwencji jest jednak więcej. Zmalały szanse na "dziką kartę" pozwalającą wystąpić w listopadowym Pucharze Świata, bo choć międzynarodowa federacja (FIVB) sporo zarobiłaby na polsatowskich transmisjach telewizyjnych z meczów Polski, to nawet ona - często zachłanna i łamiąca zasadę fair play - musi do pewnego stopnia liczyć się z względami sportowymi. Dlatego nie musi wystarczyć argument, że biało-czerwoni są wicemistrzami świata i wysoko plasują się w międzynarodowym rankingu. A gdyby nie wystarczył, to odpadłaby jedna z szans awansu na igrzyska olimpijskie. Co więcej, zanim drużyna Raula Lozano zagra w eliminacjach kontynentalnych, będzie musiała bić się o udział w nich w preeliminacjach. Słowem, nasz punkt widzenia radykalnie się zmienił. Polska miała (ma?) celować w olimpijski medal, a dziś drżymy, czy w ogóle do Pekinu poleci.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz