niedziela, 20 stycznia 2008

Zielone wzgórza krwi

Wojciech Jagielski
2008-01-15, ostatnia aktualizacja 2008-01-14 11:17

Widział, jak wymachujący maczetami i łukami wojownicy podkładali ogień pod kościół, by spalić w nim żywcem kilkadziesiąt kobiet i dzieci

Zobacz powiekszenie
Fot. Krzysztof Miller
Przed kościołem w Kiambaa stoją sczerniałe rowery, którymi przybyli tu uciekinierzy, licząc, że w świętym miejscu będą bezpieczni
Zobacz powiekszenie
Fot. Krzysztof Miller
John Njorge, który w trakcie pożaru w kościele w Kiambaa ukrył się w kukurydzy, codziennie przychodzi na pogorzelisko. Wciąż ściska w rękach drewnianą pałkę. - Niektórych z nich znałem - mówi. - To byli pasterze z sąsiedniej wsi
Zobacz powiekszenie
Fot. Krzysztof Miller
Na zgliszczach kościoła w Kiambaa znaleziono wózek inwalidzki Suzanne
Zobacz powiekszenie
Fot. Krzysztof Miller
Virginia Ongiro pokazuje portret swojej siostry Jayne, który wisiał w ich domu w Kiambaa
Zobacz powiekszenie
Fot. Krzysztof Miller
Miasteczko Spalony Las - matka z synem zbierają gwoździe, które się nie stopiły podczas pożaru
Zobacz powiekszenie
Fot. Krzysztof Miller
Miasteczko Spalony Las - chłopcy z plemienia Kikuju siedzą przed spalonym hotelem, który należał do ich współplemieńca
ZOBACZ TAKŻE
John Njorge schowany na pobliskim poletku złocistej kukurydzy widział jak na dłoni płomienie wskakujące na dach świątyni, obejmujące mury, wdzierające się do środka.

Widział, jak wojownicy Nandi wpychali do płonącej świątyni dzieci, które próbowały wydostać się przez okna.

Ukryty w kukurydzy pomyślał, że oto ofiara z ludzi składana szatanowi.

Mały sandał podpalacza

Jayne Milka Wamboi i jej siostra Virginia Ongiro wróciły właśnie do domu w Kiambaa.

Wiedziały już o mordzie w luterańskim kościele, domyślały się, że spalony został też ich dom, który właśnie wybudowały w Kiambaa. Od świątyni oddzielało go jedynie kukurydziane poletko. Siedem dni zwlekały z powrotem, a gdy w końcu dotarły do Kiambaa, nie mogły znaleźć w sobie śmiałości, by wejść do środka. Kiedy zajechaliśmy przed ich dom, pytając o spalony kościół, poprosiły, byśmy najpierw zatrzymali się u nich i pomogli im wejść do środka.

Najpierw, jak podczas procesji, obchodziły dom, zaglądając przez wypalone okna. Ziemia wokół murów usłana była słomą kukurydzianą. Ściany musiały długo bronić się przed ogniem i napastnicy wrzucali podpalone wiązki przez wybite okna do środka.

W salonie po meblach i firankach ogień wdarł się na drewniany dach i dopiero tam rozpalił się na dobre. Belki stropu zawaliły się do środka. Ale w sypialniach, kuchni i spiżarni osmalił tylko bielone niedawno ściany. Na podłodze walały się potłuczone naczynia, ubrania, kawałki połamanych mebli.

- Nie ma fasoli - powiedziała Jayne. - Miałyśmy w spiżarni cztery worki.

- Nie ma krowy i kóz - rzuciła Virginia.

- Nie ma psa.

Na wielkim łóżku pod oknem wśród potłuczonego szkła, poczerniałych wiązek słomy i ubrań leżał album z rodzinnymi fotografiami. - To moje córki. Studiują w Nairobi. A to Virginia, miała chyba z sześć lat - przewracała zdjęcia Jayne. - A to ojciec Virginii. Moim ojcem był biały mężczyzna. Nie mamy jego fotografii.

Podniosła z ziemi skórzany sandał. - Należał do mężczyzny, a myśmy mieszkały tylko we dwie. Musiał go zostawić któryś z tych, którzy przyszli spalić dom - powiedziała, przyglądając się butowi. - Spójrz tylko, jaki mały. To musiał być chłopiec.

- To śmieszne, ale wcale nie chce mi się płakać - zdziwiła się Virginia. - Żyjemy.

Wózek na pogorzelisku

Virginia zapłakała dopiero na zgliszczach spalonego kościoła, na widok wózka inwalidzkiego wśród poczerniałych gruzów. - Mama Suzanne... Nie mogła chodzić. Często pomagałam jej w domu.

Wyjechały stąd tuż przed Bożym Narodzeniem. Postanowiły święta spędzić u krewnych w oddalonym o ponad 100 km na wschód Nakuru. Jayne przeczuwała, że coś niedobrego zdarzy się podczas wyborów, wyznaczonych na pierwszy dzień po świętach. Znajomi Kikujusi z pobliskiego Eldoretu, a nawet Kalendżinowie - rodzice dzieci, które uczyła w szkole w Kiambaa - ostrzegali, by podczas wyborów były ostrożne.

Najpierw podano, że zwycięzcą został przywódca opozycji Raila Odinga, wódz ludu Luo, który sprzymierzył się z przywódcami innych ludów przeciwko panującemu prezydentowi Mwai Kibakiemu z plemienia Kikuju. Kiedy w niedzielny wieczór ogłoszono jednak, że wygrał Kibaki, w Nairobi, Kisumu - stolicy Luo - a także w Eldorecie, ojczyźnie Kalendżinów, wybuchły zamieszki i pogromy Kikujusów.

W Kiambaa mieszkali tylko Kikujusi. Przed laty składali się, by wykupywać farmy od wyjeżdżających z Kenii Brytyjczyków, a potem dzielić je między siebie na niewielkie zagrody - szamby. Bogatsi i bardziej przedsiębiorczy od miejscowych Nandich i innych szczepów Kalendżinów Kikujusi przejęli na własność ziemię na ich terytorium. Kikujuskim osadnikom sprzyjał kierowany przez ich pobratymców rząd z Nairobi. Kikujusem był pierwszy prezydent niepodległej Kenii Jomo Kenyatta.

Powiedział, że idą nas spalić

Zaniepokojeni rozruchami i pogromami Kikujusów w pobliskim Eldorecie mieszkańcy Kiambaa postanowili się przygotować na najgorsze. Nie pierwszy raz wybuchały walki z Kalendżinami, którzy domagali się, by Kikujusi zwrócili im ziemię i wynieśli się z ich terenów. Ilekroć ogłaszano w Kenii wybory, w wioskach na zielonych wzgórzach wokół Eldoretu zawsze dochodziło do walk.

Mężczyźni z Kiambaa jak zawsze uzbroili się w pangi, maczety, i pałki i wystawili warty wokół wioski. Już w powyborczą niedzielę wieczorem wokół Eldoretu zaczęły płonąć kikujuskie wioski. - Wieczorem zadzwonił do mnie ojciec jednego z moich uczniów, Kalendżin - opowiadała Jayne, która w szkole w Kiambaa uczyła dzieci Kikujusów, a także Kalendżinów z okolicznych wsi. - Powiedział, że idą nas spalić i że jest ich wielu, z pół tysiąca, uzbrojonych w pangi i łuki. Odparłam, że jestem w Nakuru i że skoro o wszystkim wiedział, to szkoda, że wcześniej nas nie uprzedził. Powiedział tylko, żebym ostrzegła swoich w Kiambaa, i odłożył słuchawkę.

W poniedziałek w Kiambaa widać było czarne smugi dymów palonych kikujuskich wiosek, ale w samej osadzie nie wydarzyło się nic. Dochodziły plotki, że rozszalali Nandi grożą, że wymordują wszystkich Kikujusów, jeśli po dobroci sami nie wyjadą z ich kraju.

Mężczyźni wciąż trzymali więc straż wokół wsi, ale nabierali nadziei, że policja i wojsko powstrzymają napastników i zaprowadzą porządek.

Wieczorem utrudzeni upałem udali się na spoczynek. Na noc na straży zostało tylko niewielu. Uradzili, że bezpieczniej będzie, jeśli kobiety i dzieci z osady zbiorą się na dziedzińcu przed kościołem i tam przenocują.

- Dzwoniłam do nich przez cały dzień, opowiadałam, co się dzieje w kraju, ostrzegałam, żeby nie liczyli na wojsko ani na policję, żeby się jakoś ratowali - wspominała Jayne. - Kiedy powiedzieli, że na noc kobiety i dzieci zbierają się w kościele, gdzie nic złego nie może się przecież przytrafić, poczułam nagle, że to, przed czym mnie samą ostrzegano, właśnie nadchodzi. Błagałam, żeby nie zostawali w kościele, ale nie posłuchali.

Biskup Cornelis uratował dziesięć tysięcy

Tymczasem zielone wzgórza wokół Eldoretu spływały krwią. Dowodzone przez wioskowych watażków i miejscowych polityków oddziały Nandich, po kilkuset wojowników, otaczały kikujuskie wioski. Podkładali ogień, a jeśli Kikujusi stawiali opór, zabijali ich. Walki toczono wręcz, jak przed wiekami, nie używano karabinów. Lekarze ze szpitali w Eldorecie mówią, że niemal wszystkie ofiary walk odniosły rany od maczet, włóczni lub wystrzeliwanych z łuków strzał. Muthoni Wanyeki, przewodnicząca Kenijskiej Komisji Praw Człowieka, twierdzi, że za każdy spalony dom wojownikom płacono 500 szylingów (około 8 dolarów), a za każdego zabitego Kikujusa - 1000. Policja w Nairobi ogłosiła, że wszczęła śledztwo przeciwko jednemu z opozycyjnych polityków, który rozdawał wojownikom maczety i poił ich piwem.

W Eldorecie pijani bojówkarze tropili i mordowali Kikujusów, grabili i palili ich domy i sklepy. Inne bojówki wystawiały posterunki na drogach, by zatrzymywać, rabować, gwałcić i zabijać uciekających z miasta Kikujusów. Nie przepuszczali też jadących do miasta żołnierzy. Zatrzymywali wojskowe samochody i żądali wydania im żołnierzy Kikujusów. Policja była bezradna. Wielu policjantów Nandich ani myślało zresztą ratować Kikujusów. Co najwyżej pozwalali im chronić się w komisariatach, gdzie za dodatkową opłatę gotowi byli strzec ich przed bojówkarzami.

W Afryce ludzie wierzą w Boga ufnie i szczerze i ilekroć zagraża im niebezpieczeństwo, szukają ratunku w kościołach. W katolickiej katedrze pod wezwaniem Świętego Serca schroniło się dziesięć tysięcy Kikujusów, a biskup Cornelis Kipeng'eno arap Korir, Kalendżin, zapowiedział, że nie pozwoli, by włos spadł im z głowy, choć wojownicy Nandich grozili mu i domagali się, by im wydał uciekinierów.

"Zwykle potrafimy ze sobą żyć - powiedział biskup w rozmowie z jednym z zachodnich dziennikarzy - ale kiedy w nasze życia wkrada się polityka, ludzie przemieniają się w bestie".

To byli pasterze z sąsiedniej wsi

We wtorek rano, pierwszego dnia nowego roku, wojownicy z maczetami i łukami pojawili się w końcu w Kiambaa. Było ich ponad tysiąc. Szli szeroką ławą, głośno śpiewając. Ciągnęli za sobą krowy i kozy z rozgrabionych wcześniej i spalonych farm.

Na ich widok kobiety, dzieci i starcy, łącznie około dwustu osób, zamknęli się w maleńkiej świątyni, a nieliczni wartownicy, którzy stali na straży, stanęli do beznadziejnej walki. Ci, którzy odsypiali nocną wartę po chałupach, przybiegli do kościoła dopiero, usłyszawszy krzyki mordowanych. Nandi błyskawicznie pokonali i rozpędzili kikujuskich wartowników. Kilku z nich zabili, reszta uciekła w zagony kukurydzy. Napastnicy otoczyli kościół.

John Njorge, który ukrył się w kukurydzy, codziennie przychodzi na pogorzelisko. Wciąż ściska w rękach drewnianą pałkę. - Niektórych z nich znałem. To pasterze z sąsiedniej wsi Nandich. Kupowałem od nich mleko - mówi, jakby się tłumacząc.

- Szatan musiał ich opętać, żeby mogli to zrobić - Cynthia, sąsiadka Jayne i Virginii, też codziennie przychodzi na pogorzelisko. Załamuje ręce, płacze, modli się i dziękuje Bogu, że tego dnia siostry zadzwoniły do niej, prosząc o przysługę. - Jayne poprosiła mnie, bym poszła do jej domu i zabrała dokumenty, jakie zostawiła. Akt własności domu i ziemi, metryki, szkolne świadectwa, legitymacje - opowiada Cynthia. - Szperałam w szufladach, gdy dobiegły mnie krzyki z kościoła. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam płomienie. Gdyby nie telefon, byłabym w ogniu z innymi.

Ze swojego ukrycia John Njorge widział, jak Nandi wiązali kościelne drzwi żelaznymi łańcuchami, a potem układali pod ścianami świątyni porzucone na dziedzińcu materace, oblewali je naftą, podkładali ogień.

Kościół błyskawicznie stanął w płomieniach. Zaczął palić się drewniany dach. Strawiony ogniem zawalił się do środka. Pękały rozpalone gliniane ściany. Stłoczeni w środku Kikujusi rzucili się do zaryglowanych drzwi, uciekali przez okna. Tych, którym udało się wydostać z pożaru, wojownicy ścigali i dobijali maczetami w zagonach kukurydzy. John Njorge widział, że przez okno świątyni wypełzła na zewnątrz kobieta z dzieckiem przywiązanym chustą. Płonęły jej włosy na głowie. Wyrwała się napastnikom i pognała przed siebie. Ale uciekając, zgubiła dziecko, które pochwycił jeden z bojówkarzy i wrzucił z powrotem do ognia. - Nic nie dało się zrobić - kiwa głową z rezygnacją Njorge.

Kiedy zawaliły się gliniane mury, większości zamkniętych w płonącym kościele udało się uciec. W ogniu zginęło około 40 osób. - Mama Suzanne... - szlocha Virginia, wpatrując się w poczerniały inwalidzki wózek. - Jej syn John ją tu przywiózł. Myślał, że będzie tu bezpieczna. Wcześniej, jak wybuchały walki, kobiet i dzieci nie zabijano.

Nie wyjadę

W zgliszczach kościoła, wśród popiołu i gruzów wciąż leżą resztki dobytku pomordowanych. Z otwartej zwęglonej walizki wyziera maszyna do szycia marki Singer. Na dziedzińcu walają się resztki nadpalonej odzieży i koców, pojedyncze buty, garnki. Przed drzwiami do świątyni ustawione w równym rzędzie stoją sczerniałe rowery, którymi przybyli tu uciekinierzy, licząc, że w świętym miejscu będą bezpieczni.

Większość Kikujusów z Eldoretu uciekła i nie zamierza więcej tu wracać. Siostry Jayne i Virginia nie myślą jednak o wyjeździe. Obie są wdowami, nie mają dokąd jechać, spalony dom w Kiambaa to jedyne, co posiadają.

- Jeśli stąd teraz wyjadę, to będzie znaczyło, że uznaję zwycięstwo tych, którzy spalili mój dom i ludzi w kościele - mówi Jayne, patrząc na ciągnące się po horyzont złote w słońcu pola kukurydzy i rozpostarte nad nimi jak parasole akacjowe drzewa rzucające zielony cień. - A jedyne, co mogę dziś zrobić, to właśnie tego zwycięstwa im odmówić.

Źródło: Duży Format

Brak komentarzy: