sobota, 20 lipca 2013

Agnieszka Radwańska: Zdjęcia z ESPN nie zawierają żadnych nieprzyzwoitych treści


tka
 
19.07.2013 , aktualizacja: 19.07.2013 18:58
A A A Drukuj
Agnieszka Radwańska w sesji ESPN Body Issue

Agnieszka Radwańska w sesji ESPN Body Issue (ESPN)

Agnieszka Radwańska odpowiedziała na krytykę, która spadła na nią po opublikowaniu nagich zdjęć tenisistki. - Zdjęcia oczywiście nie miały nikogo urazić, a odczytywanie ich jako niemoralne jest wyraźnie sprzeczne z profilem magazynu - napisała Radwańska na Facebooku o sesji dla ESPN The Body Issue.
Radwańska została zaproszona przez ESPN do wystąpienia w cyklu The Body Issue. Co roku znanym sportowcom robione są nagie sesje zdjęciowe, mające podkreślić ich sportowe sylwetki.

Na jednym ze zdjęć Radwańska pozowała nago nad basenem wypełnionym tenisowymi piłkami i uśmiechała się do obiektywu. Na drugim Polka leży na pływającym w basenie materacu, dookoła jest pełno tenisowych piłek. Sesja Radwańskiej autorstwa Alana Clarke'a została wykonana kilka miesięcy temu.

Kontrowersje wokół sesji

Odważne zdjęcia Radwańskiej nie wszystkim się spodobały. - Osobiście jest mi bardzo przykro, gdy ktoś deklarujący się po stronie Jezusa jednocześnie poddaje się mentalności tych, którzy traktują człowieka jak rzecz do oglądania, a nie osobę, dziecko Boże zasługujące na szacunek i miłość -powiedział ks. Marek Dziewiecki portalowi Fronda.pl.

Kilka dni po ukazaniu się zdjęć z sesji dla ESPN tenisistka została wykluczona z grona ambasadorów akcji "Nie wstydzę się Jezusa". Stowarzyszenie Krucjata Młodych organizujące akcjędecyzję uzasadniała "niemoralnym postępowaniem pani Agnieszki Radwańskiej"

Radwańska odpowiada

"Zdjęcia te nie zawierają żadnych nieprzyzwoitych treści. Bardzo ciężko trenuję, by utrzymać moje ciało w formie i to właśnie jest myśl przewodnia tego materiału oraz całego magazynu" - napisała Radwańskana swoim oficjalnym profilu na Facebooku . Poniżej prezentujemy pełną treść jej oświadczenia.

Pełne oświadczenie Agnieszki Radwańskiej

Dla tych z moich fanów, którzy nie są zaznajomieni z tematem - magazyn ESPN The Body Issue ukazuje piękno wysportowanego ciała najlepszych sportowców na świecie. Prezentowani są zarówno mężczyźni, jak i kobiety, niezależnie od wieku, bez względu na kondycję czy rozmiar. Inni sfotografowani w tym roku sportowcy to np. amerykański futbolista Colin Kaepernick, 77-letnia legenda golfa Gary Player, złota medalistka Igrzysk Olimpijskich, siatkarka Kerri Walsh Jennings (która uczestniczyła w dwóch sesjach zdjęciowych - kiedy oczekiwała dziecka oraz już po porodzie). W przeszłości w tej samej inicjatywie uczestniczyły także moje koleżanki z kortu - Serena Williams, Daniela Hantuchowa oraz Wiera Zwonariewa.

Zdjęcia oczywiście nie miały nikogo urazić, a odczytywanie ich jako niemoralne jest wyraźnie sprzeczne z profilem magazynu. Co więcej, zdjęcia te nie zawierają żadnych nieprzyzwoitych treści. Bardzo ciężko trenuję, by utrzymać moje ciało w formie i to właśnie jest myśl przewodnia tego materiału oraz całego magazynu. Jeśli przeczytacie wywiad, przekonacie się, że poświęcony jest on tylko i wyłącznie mojej pracy jako sportowca i temu, co muszę robić, aby pozostać w jak najlepszej kondycji w czasie nadchodzących turniejów.

Niektórzy przedstawiciele prasy (i nie tylko) insynuowali, że otrzymałam za tę sesję wynagrodzenie, a to nie jest prawda. Ani ja, ani inni sportowcy nie otrzymali takiego wynagrodzenia. Zdecydowałam się na udział w tej sesji, by zwrócić uwagę młodych ludzi, szczególnie dziewcząt, na ich kondycję i zdrowie oraz zachęcić do regularnych ćwiczeń.


czwartek, 11 lipca 2013

Uczczono pamięć ofiar w 70. rocznicę zbrodni wołyńskiej


dodane (12:45)
  A A A
 
(fot. PAP/Rafał Guz)


W Warszawie uczczono w czwartek 70. rocznicę zbrodni wołyńskiej, odsłonięto pomnik ofiar zbrodni UPA, pod którym złożono wieńce, odbył się apel poległych i msza. "Polacy i Ukraińcy muszą razem udźwignąć ogromny ciężar bólu pamięci" - mówił prezydent Bronisław Komorowski. 

W czwartek przypada 70. rocznica kulminacji zbrodni popełnionych przez Ukraińską Powstańczą Armię (UPA) na ludności polskiej na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Zbrodnia oddziałów UPA wspieranych przez miejscową ludność ukraińską z lat 1943-1945 pochłonęła ok. 100 tys. polskich ofiar: mężczyzn, kobiet, starców i dzieci. Uroczystości odbyły się na Skwerze Wołyńskim na stołecznym Żoliborzu. Prezydent i przedstawiciele najwyższych władz państwowych m.in. rządu, Sejmu i Senatu, przedstawiciele środowisk kresowych i krewni ofiar zbrodni UPA wzięli udział w mszy polowej, której przewodniczył biskup polowy wojska polskiego Józef Guzdek.

"Jestem wzruszony mogąc spotkać się tutaj dzisiaj z Państwem na wspólnej modlitwie za dusze ofiar zbrodni wołyńskiej, która była zbrodnią o znamionach ludobójstwa. Jestem wdzięczny, że razem mogliśmy modlić się po chrześcijańsku mówiąc i przypominając światu, ale także samym sobie modląc się słowami I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Jest co odpuszczać. Jest o co prosić dobrego pana Boga, aby darował ludziom zbrodnie. Bo ta zbrodnia była jedną z najbardziej bolesnych doświadczeń Polaków w czasie II wojny światowej" - powiedział prezydent Komorowski na Skwerze Wołyńskim podczas odsłonięcia Pomnika Ofiar Zbrodni Wołyńskiej.

Komorowski przypomniał też, że ofiarami zbrodni na Wołyniu, byli także przedstawiciele innych nacji. "Był to straszny czas, był to rejon szczególnie podatny na zbrodnie wzajemne. Dlatego czcząc dzisiaj polskie ofiary pamiętajmy także i o zagładzie Żydów na tych terenach, pamiętajmy także o śmierci Ukraińców i o śmierci wszystkich innych mieszkańców tych dawnych południowo-wschodnich terenów kresowych Rzeczpospolitej" - mówił prezydent. 

(fot. PAP/Rafał Guz)


Prezydent podkreślił zasługi Rodzin Kresowych, które konsekwentne upominały się o pamięć i prawdę o śmierci najbliższych, zwrócił też uwagę na rolę duchowieństwa w staraniach na rzecz polsko-ukraińskiego dialogu przypominając ogłoszoną 28 czerwca deklarację biskupów z obu państw, w której duchowni dystansują się od poglądów i osób zakłamujących oraz usprawiedliwiających zbrodnie na Polakach, potępiają "skrajny nacjonalizm i szowinizm, który przed 70 laty popchnął do zbrodni Organizację Ukraińskich Nacjonalistów". W ocenie Komorowskiego, jeśli deklaracja zostanie właściwie przemyślana, będzie przełomowym krokiem na drodze do polsko-ukraińskiego pojednania.

Prezydent podkreślił, że Polacy i Ukraińcy muszą razem udźwignąć "ogromny ciężar bólu pamięci o strasznych czasach, o podłych czasach, o czasach, które jednak minęły". "Musimy udźwignąć ten ciężar pamięci my Polacy. W sposób szczególny i trudny dla nich muszą udźwignąć Ukraińcy, obywatele wolnej, niepodległej Ukrainy dzisiaj" - zaznaczył Komorowski.

Biskup polowy Wojska Polskiego Józef Guzdek powiedział w homilii podczas mszy polowej: "Tylko poznanie pełnej prawdy o dokonanej zbrodni może nas wyzwolić od postawy wzajemnych oskarżeń, a nawet nienawiści. Trzeba nazwać po imieniu zbrodniarza i ofiarę, należy określić proporcje zadanych ran".

Sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Krzysztof Kunert przypomniał, że dokładnie 70 lat temu, 11 lipca 1943 roku doszło do apogeum rzezi wołyńskiej, w wyniku, której oddziały UPA napadły na blisko 100 polskich miejscowości na Wołyniu. Wydarzenia te przeszły do historii, jako tzw. Krwawa Niedziela.

Kunert przytoczył słowa Jana Pawła II, wypowiedziane w Warszawie w 1999 r. pod monumentem poświęconym Poległym i Pomordowanych na Wschodzie: "Ojcze ludów i narodów, błagamy Cię, przyjmij dar świadectwa wiary, męki i śmierci synów naszego Narodu umęczonych i zamordowanych na Wschodzie; uczyń ich ofiarę posiewem wolności i pokoju". Fragment jego modlitwy umieszczono na nowym pomniku na Skwerze Wołyńskim.

Autorem pomnika ofiar zbrodni wołyńskiej jest rzeźbiarz Marek Moderau. Dominującym elementem nowego monumentu jest siedmiometrowy krzyż z figurą Chrystusa bez rąk. Przed krzyżem znajduje się 18 tablic z nazwami miejscowości z siedmiu przedwojennych województw II Rzeczypospolitej: wołyńskiego, poleskiego, tarnopolskiego, lwowskiego, stanisławowskiego, rzeszowskiego i lubelskiego. Na pomniku, na jednej z tablic umieszczono napis: "W hołdzie obywatelom Polskim ofiarom masowej zbrodni o znamionach ludobójstwa dokonanych przez OUN-UPA w latach 1942-1947 na terenach byłych siedmiu województw II Rzeczypospolitej". W sarkofagu u stóp krzyża będzie gromadzona ziemia z 2136 miejscowości, których nazwy widnieją na tablicach.

Uczestnicy uroczystości złożyli pod pomnikiem wieńce, a Kompania Reprezentacyjna Wojska Polskiego oddała salwę honorową. Uroczystość w asyście honorowej Wojska Polskiego ma zakończył apel poległych.

W czwartkowej uroczystości uczestniczyli także m.in.: b. premier Tadeusz Mazowiecki, ambasador Izraela w Polsce Zvi Rav-Ner, minister obrony narodowej Tomasz Siemoniak, prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski oraz prezes Instytutu Pamięci Narodowej Łukasz Kamiński.

(PAP)

wtorek, 9 lipca 2013

Oficer ABW winny śmierci Barbary Blidy? Dzisiaj wyrok


Marcin Pietraszewski
 
09.07.2013 , aktualizacja: 09.07.2013 08:04
A A A Drukuj
Porucznikowi Grzegorzowi S. z ABW grozi do trzech lat więzienia

Porucznikowi Grzegorzowi S. z ABW grozi do trzech lat więzienia (Fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Gazeta)

Siemianowicki sąd wyda we wtorek o godz. 11 wyrok w procesie porucznika Grzegorza S. z ABW, który w 2007 r. kierował akcją zatrzymania Barbary Blidy. Była posłanka SLD popełniła wtedy samobójstwo.
Porucznik S. z katowickiej delegatury ABW jest jedyną osobą, której w związku ze śmiercią Barbary Blidy przedstawiono zarzuty karne. Prokuratura oskarżyła go o niedopełnienie obowiązków służbowych. Nie polecił podwładnym, aby zrewidowali łazienkę oraz udającą się do niej Blidę. Okazało się, że posłanka miała w szlafroku rewolwer, z którego się zastrzeliła.

ABW przyjechała po Blidę na zlecenie katowickiej prokuratury. Śledczy zamierzali przedstawić jej zarzut pośredniczenia w przekazaniu 80 tys. zł łapówki prezesowi jednej ze spółek węglowych (po przegranych przez PiS wyborach sprawa została umorzona - śledczy uznali, że nie ma dowodów przestępstwa). Informacje o zatrzymaniu Blidy na specjalnej konferencji prasowej miał ujawnić Zbigniew Ziobro, ówczesny minister sprawiedliwości w rządzie PiS, a ABW miała przekazać dziennikarzom film z zatrzymania posłanki SLD.

Proces porucznika Grzegorza S. rozpoczął się w listopadzie 2009 r. I toczył się za zamkniętymi drzwiami. Sędzia Adam Mainka-Pawłowski wyłączył jawność sprawy ze względu na interes państwa. Podczas procesu omawiano bowiem kulisy działalności służb specjalnych. We wtorek o godz. 11 sąd ogłosi wyrok. Syn i mąż Barbary Blidy występują w niej w charakterze oskarżycieli posiłkowych.

Porucznik S. dostał kopertę

Treść zeznań złożonych podczas procesu jest tajna. "Gazeta" dotarła jednak do protokołu przesłuchania porucznika S. w prokuraturze. Przyznał wtedy śledczym, że nie uczestniczył w odprawie, na której omawiano zatrzymanie Blidy i prezesów spółek węglowych, bo wyjechał służbowo. Kiedy wrócił do delegatury ABW, dostał kopertę z informacją, że następnego dnia jedzie na akcję.

"Z dokumentów w tej kopercie wynikało, że mamy dokonać zatrzymania Blidy oraz przeszukania celem zabezpieczenia dokumentacji. Poza tym poinstruowano mnie, że będzie chodziło też o tymczasowe zajęcie mienia. Nie przekazano mi żadnej informacji, że pani Blida oraz jej mąż posiadają lub mogą posiadać broń palną. (...) Gdybym posiadał informację o broni lub jakiekolwiek podejrzenia w tym zakresie, to dokonałbym w pierwszej kolejności zabezpieczenia broni. Uważam, że jestem zdrowy i zdaję sobie sprawę jako funkcjonariusz ABW, że broni można użyć przeciwko osobom zatrzymującym (...) i w takim wypadku ja lub któryś z moich kolegów stalibyśmy się ofiarami jej użycia" - zeznał Grzegorz S.

Oficer twierdził, że w kopercie były jedynie wydruki z bazy PESEL, zdjęcie Blidy, zarządzenie prokuratury o zatrzymaniu, postanowienie o przeszukaniu i numery telefonów Blidów.

Zatrzymania osób mogących posiadać broń dokonuje brygada antyterrorystyczna

"Z tego, co wiem po całym zdarzeniu, były tam, czyli na miejscu czynności, dwie sztuki broni. Wynika z tego dla mnie, że ktoś źle rozpoznał sprawę, przekazał mi nierzetelne informacje i wysłano mnie razem z kolegami na tzw. realizację z narażeniem własnego życia. Poza tym, zgodnie z wewnętrzną instrukcją ABW objętą klauzulą "poufne", zatrzymania osób mogących posiadać broń palną dokonuje brygada antyterrorystyczna. (...) Wiem, że na odprawie stwierdzono, że jedna z zatrzymywanych osób jest myśliwym. Ja nie zakładałem, że tą osobą może być Barbara Blida, bo broń myśliwska jest duża i trudniejsza w ukryciu. Gdyby tą osobą była Barbara Blida, to wysłanoby zapewne z nami grupę antyterrorystyczną albo wzmocnioną".

Dowódca akcji u Blidów podkreślił, że to oficer prowadzący śledztwo powinien przed zatrzymaniem podejrzanych sprawdzić w policyjnej bazie danych, czy mają broń.



Kto wydał rozkaz wysłania ekipy z kamerą pod dom Blidy?

Grzegorz S. zeznał też, że zarządzenie o filmowaniu zatrzymań niektórych podejrzanych wydała centrala służb specjalnych. Nie potrafił jednak powiedzieć, kto wydał rozkaz wysłania ekipy z kamerą pod dom Blidy. "Mnie postawiono przed faktem dokonanym" - zeznał.

Oficer służb specjalnych przyznał, że jego zespół zgubił się w Siemianowicach Śląskich. "Dom Blidy znalazła grupa, w której był Tomasz F. (kierowca wiozący operatorkę z kamerą). Oni nas skierowali pod właściwy adres. Po drodze w samochodzie rozmawialiśmy (...), aby czynności wykonywać w sposób spokojny i dyskretny. Poleciłem nie zakładać kurtek służbowych z napisem ABW. Mieliśmy je przewieszone na rękach. Pod adres dojechaliśmy (...) ok. godz. 6".

Krzyczałem do Barbary Blidy "pani Basiu, niech pani nie umiera"

Oficerów ABW wpuścił Henryk Blida, mąż posłanki SLD. Grzegorz S.: "Był w szlafroku. Kiedy przyszła pani Blida, ona też była w szlafroku. (...) Podałem Blidzie zarządzenie o zatrzymaniu i przymusowym doprowadzeniu. (...) Zatelefonowała do adwokata (...), a potem poprosiła mnie o umożliwienie skorzystania z łazienki. Cały czas była w szlafroku, z jej wypowiedzi wynikało, że chce skorzystać z toalety. Nie było żadnych podstaw, żeby odmówić. Wtedy kazałem pani P. (agentce ABW) iść razem z Blidą".

Chwilę później usłyszał krzyk koleżanki, wołała go po imieniu. "Przebiegłem przez łazienkę do małej wnęki, gdzie leżała pani Blida. W pierwszej chwili myślałem, że ona zemdlała albo zasłabła. Gdzieś obok usłyszałem głos P., że ona się chyba postrzeliła. (...) Zobaczyłem pana Blidę za mną, kiedy stałem w wejściu do tego mniejszego pomieszczenia, który podniósł broń. Natychmiast kazałem mu ją odłożyć. Odłożył ją do zlewu" - opowiadał oficer ABW.

Z łazienki zadzwonił po pogotowie i zaczął reanimację. "Pani Blida, z tego, co pamiętam, gasła w oczach. (...) Gdy wbiegłem do pomieszczenia, jeszcze ciężko oddychała. (...) Nie pamiętam, czy była przytomna, czy też nie, czy miała np. otwarte oczy. (...) Krzyczałem do Barbary Blidy >>pani Basiu, niech pani nie umiera<<. Potem przyjechało pogotowie".

Dlaczego Blidy nie przeszukano przed wejściem do łazienki?

Z relacji S. wynikało, że pytał potem agentkę, co się stało w łazience. Funkcjonariuszka przyznała, że się odwróciła, kiedy Blida usiadła na sedesie. "P. powiedziała, że nie słyszała strzału. (...) Mówiła mi, że gdy poszła do łazienki, to zapytała Blidę, jak się czuje, i spytała ją o broń. Usłyszała odpowiedź negatywną".

Na pytanie prokuratora, dlaczego Blidy nie przeszukano przed wejściem do łazienki, Grzegorz S. odparł: "Pani Blida była w ciasno opiętym szlafroku i uważam, że zgodnie z przepisami i adekwatnie do sytuacji i jej zachowania nie miałem prawa jej przeszukiwać. (...) Zachowanie pani Blidy było spokojne, opanowane, była to normalna rozmowa i czynność nie musiała być przeprowadzona według mnie niezwłocznie".

Grzegorz S. przyznał, że przed akcją oficerowie ABW nie mieli szkoleń dotyczących prawnych procedur związanych z zatrzymaniem. Zaczęto je organizować dopiero po śmierci byłej posłanki SLD.

Grzegorzowi S. grozi do trzech lat więzienia.


Cały tekst: http://katowice.gazeta.pl/katowice/1,35063,14245402,Oficer_ABW_winny_smierci_Barbary_Blidy__Dzisiaj_wyrok.html#hpnews=katowice#ixzz2YWydMMQ9

niedziela, 7 lipca 2013

Wierzyli, że jak wyrzucą dzieci z pociągu, to choć one przeżyją. Wyrzutki


Monika Żmijewska
 
22.06.2013 , aktualizacja: 22.06.2013 17:06
A A A Drukuj
Rysunki Stanisława Żywolewskiego wykorzystane w filmie 'Wyrzutki' Tomasza Wiśniewskiego i Sławomira Grunberga

Rysunki Stanisława Żywolewskiego wykorzystane w filmie 'Wyrzutki' Tomasza Wiśniewskiego i Sławomira Grunberga (Fot. Marcin Onufryjuk / Agencja Gazeta)

Ten chłopiec miał jakieś 6 lat. Był starannie przygotowany do wyrzucenia - owinięty w męską jesionkę, jakieś szmaty. Wypadł na pobocze. Ale potem już słychać było tylko strzały... - wspomina jeden z mieszkańców Łap, pamiętający wstrząsające historie z czasów wojny, gdy z jadących przez miasteczko pociągów z Białegostoku do Treblinki Żydzi wyrzucali swoje dzieci. Dramatyczne wydarzenia sprzed 70 lat przypomina dokument "Wyrzutki" w reż. Tomasza Wiśniewskiego i Sławomira Grunberga.
Kilkunastominutowy film - choć zebrał już kilka nagród na międzynarodowych festiwalach - w Białymstoku wcześniej nie był pokazywany. Premierowy pokaz miał w piątkową noc (21.06) w operowym amfiteatrze, w ramach trwającego tam Kina Letniego. Ów nocny pokaz był szczególny w atmosferze - najpierw wyświetlono film o dramacie w Łapach, potem - "Pokłosie" Władysława Pasikowskiego, inspirowane zbrodnią w Jedwabnem.

"Wyrzutki" w kilkunastu minutach opowiadają o jednym z wątków deportacji Żydów w 1943 roku z okręgu białostockiego do obozu zagłady w Treblince. Droga transportu prowadziła przez miasteczko Łapy, kilkanaście kilometrów od Białegostoku. Zrozpaczeni rodzice wyrzucali swoje dzieci przez niewielkie okienka w wagonach, chcąc w ten sposób ocalić je przed śmiercią. Film to relacja naocznych świadków, pamiętających wciąż wstrząsające obrazy. Na dokumentalną narrację składają się też archiwalne zdjęcia i przejmujące rysunki Stanisława Żywolewskiego z Hajnówki, który w prostej, ale wymownej formie zilustrował opowieści mieszkańców o tamtych wydarzeniach (rysunki można cały czas oglądać w gmachu opery).

Wyrzucono kilkadziesiąt dzieci

Dziś blisko 90-letni świadkowie mówią do kamery, co udało się im zapamiętać. Każdy w głowie ma nieco inny obraz, głosy się przeplatają. Ktoś zapamiętał owinięte grubo dziecko wyrzucane przez szyber z pociągu na peron, ktoś inny: "najpierw wypadło dziecko, potem wyskoczył starszy syn i ojciec". Ktoś kojarzył dziewczynkę, ktoś inny chłopca. Niemal zawsze to obraz, który się zlewał z hukiem wystrzałów.

- Ci Żydzi liczyli, że to dziecko przeżyje.

- Czasami jak leżę, to widzę to jak teraz. Wtedy deszcz był przykry, dzieciaczek w tej jesionce... Płacz i strzały.

- Ten mały Żydek to był blondynek, łatwo byłoby go przechować. Ale ludzie bali się brać. Ci Niemcy zaraz strzelali.

- Od strony Łap nadjechał bryczką Niemiec. Miał ksywę "Sześcionogi", bo sam chodził na własnych nogach i zawsze ze sobą miał psa. Żydówka wyskoczyła, a on siedem razy do niej strzelił. Stale mi się to przypomina, młoda dziewucha była.

- Był w Łapach taki Dzierżko. Jak leżał na peronie ranny czy zabity Żyd, czy Żydówka, to on je zasypywał do dołu. Nie wiem, czy mu płacili, on to ze strachu chyba robił.

- Raz wyrzucili dziewczynkę to ludzie wzięli i wychowali...

Na końcu filmu pojawiają się napisy: "Przypuszczalnie kilkadziesiąt dzieci wyrzuconych zostało w ten sposób z pociągów. Jedna dziewczynka ocalała, mieszka do dziś w Łapach i nadal nie decyduje się na ujawnienie swej żydowskiej tożsamości".

Zbierałem te okruchy

- Temat tej historii jest bardzo bolesny i przejmujący. Usłyszałem ją kiedyś, postanowiłem zebrać okruch do okrucha, nakręcić film. Cały czas myślę: jaka to musiała być determinacja - kobieta wyrzuca dziecko w nadziei, że choć ono się uratuje - mówił po pokazie dokumentu jego współtwórca - Tomasz Wiśniewski, filmowiec, dziennikarz, twórca stowarzyszenia Szukamy Polski. - Zbierałem więc te okruchy, jeździłem do Łap, wracałem, jeździłem, wracałem. 15 minut zapisu zabrało dwa lata takiego jeżdżenia i składania puzzle'a. Świadkowie tamtych wydarzeń mają dziś po ok. 90 lat, to był ostatni moment na rozmowę. Wydobyć z nich parę zdań było trudne. Ale ja jeździłem tam wiele razy, cierpliwie słuchałem. Kiedy już udawało mi się wzbudzić zaufanie u jakiejś osoby, szedłem dalej.

Wiśniewski chodził po torach w Łapach, pukał do przedwojennych domów, gdzie mieszkali kolejarze (jak mówi - warto pojechać do Łap i przejść się tamtędy, by zobaczyć wspaniałą międzywojenną architekturę dworkową).

- Zdarzały się takie sytuacje, że ktoś już coś zaczynał mówić, pierwsze zdanie, a tu z boku wychodzi sąsiad i mówi: "nie mów, bo jeszcze to zostanie wykorzystane przeciw tobie". A to przecież nie było moim celem. Oczywiście łatwo byłoby tę historię zmanipulować. Gdyby ktoś chciał, to mógłby to nakręcić w taki właśnie sposób. Ale chodziło wyłącznie o to, by tę historię opowiedzieć. Nie osądzać. Bo czy wiemy, co my byśmy zrobili w takiej sytuacji? Czy podjęlibyśmy decyzję o wyrzuceniu dziecka, licząc, że się uratuje? Czy zabralibyśmy takie dziecko z peronu? - mówił Wiśniewski. - To nie jest film historyczny. To nawet nie jest film o Żydach. To film o wielkiej determinacji, o dylemacie, przed którym człowiek staje w ekstremalnej sytuacji. Bo znalazły się w niej i te matki, które się zdecydowały, i mieszkańcy, którzy tak naprawdę byli bezsilni. Ci świadkowie - w tamtych czasach w sumie dzieci albo bardzo młodzi ludzi - opowiadali mi o tym horrorze, który wtedy w Łapach się dział. Miasteczko było strategiczną stacją kolejową, a do pilnowania jej delegowani byli okrutni żandarmi. Mieszkańcy żyli z dylematem - czy mogli podnieść to dziecko z peronu i je uratować? A gdy to się czasem zdarzało, to często kończyło się to katastrofą - ktoś dziecko brał, ale przyjeżdżała żandarmeria i rozstrzeliwała. Wiadomo o jednym przypadku ocalenia, ta pani do dziś mieszka w Łapach, udało mi się z nią porozmawiać, nie zdecydowała się jednak na ujawnienie.

Oni byli białostoczanami

Wiśniewski odniósł się też do wątku antysemityzmu i kwestii edukacji.

- Spotkałem kiedyś rabina z Izraela, który mówi mi tak: "Fajnie - wy w Polsce organizujecie stowarzyszenia, projekty promujące wielokulturowość, przypominające tradycję Żydów i tak dalej. Ale powiedz mi, skąd się wziął u was ten antysemityzm"? No i jak odpowiedzieć na to pytanie, które od razu jest wyrokiem? Myślałem długo i w końcu tak mu odpowiedziałem: Skoro my wszyscy jesteśmy takimi antysemitami, to jak to się stało, że od XVI wieku do końca XIX wieku na obszarze Polski mieszkało 75 procent żydowskiej społeczności świata? Problem w tym, że polska historiografia jakoś o tym zapomina. My dziś na każdym kroku musimy się tłumaczyć z wypadków antysemityzmu, wyjaśniać. A nikt nie pamięta o właśnie takich kwestiach. Bo swego czasu historycy tę sprawę zaprzepaścili, na to się jeszcze nakłada polityka. Dlaczego Żydzi mieszkali w Polsce, gdy wypędzano ich z innych krajów? Bo mieli tu pewne prawa. A mieli je, bo mieli zdolności. Żydzi w Polsce zbudowali wiele miast, opracowali strukturę podatkową. O tym historycy nie mówią. Popełniamy grzech zaniechania, niewyjaśniania.

- Na koniec opowiem o czymś, co jest, moim zdaniem, kluczem do edukacji i rozumienia problematyki żydowskiej - mówił Wiśniewski. - W latach 20. ksiądz Piotr Śledziewski podjął decyzję, by w podbiałostockim Zabłudowie przykryć gontem dach drewnianej synagogi, choć gmina żydowska chciała dach obić blachą. On jednak podjął decyzję, że na swój sposób państwo polskie sfinansuje rewitalizację synagogi, wedle tradycyjnego wzorca. To zdecydował polski ksiądz, katolik. Dlaczego? Otóż dlatego, że dla tego przedwojennego duchownego synagoga w Zabłudowie nie była obiektem żydowskim, a historycznym obiektem spuścizny Polski wielokulturowej. I to zupełnie zmienia optykę. Ten ksiądz uważał, że Żydzi są nasi, nie obcy, są tak jak my mieszkańcami wielokulturowej Polski. I tak się powinno o tym myśleć. Tak myślano kiedyś. Teraz te myślenie zaprzepaszczono. Kiedyś widziałem, jak ktoś 1 listopada zapala lampki na białostockim cmentarzu żydowskim. Zapytałem: - Dlaczego pan to robi? Czy jest pan Żydem? A on mi na to: "Nie, nie jestem. Ale oni byli białostoczanami". Właśnie: to coś więcej niż bycie Żydem, katolikiem, prawosławnym. To nasi ludzie. Tak trzeba o tym myśleć, a nie załatwiać sprawy pojedynczymi koncertami dla tolerancji, a w gruncie rzeczy nadal myśleć o nich jak o obcych.

***

W sobotę (22 czerwca) już po zapadnięciu zmroku w operowym amfiteatrze - zmiana klimatu - pokaz komedii Billy'ego Wildera "Pół żartem, pół serio". W niedzielę zaś - "Ostrożnie, pożądanie", w reż. Anga Lee (dla dorosłych). Pokazy zaczynają się o godz. 22, bilety na każdy pokaz - 12 zł - w kasie opery i w amfiteatrze (wejście od Kalinowskiego). 


Cały tekst: http://bialystok.gazeta.pl/bialystok/1,35241,14149821,Wierzyli__ze_jak_wyrzuca_dzieci_z_pociagu__to_choc.html#Cuk#ixzz2YNXFWidk

Oddajcienaszezloto.pl - wrocławska firma chce polskiego złota nad Wisłą


Ireneusz Sudak
 
03.07.2013 , aktualizacja: 03.07.2013 17:33
A A A Drukuj
Strona internetowa oddajcienaszezloto.pl

Strona internetowa oddajcienaszezloto.pl

Wraca temat sprowadzenia polskiego złota z Anglii do Polski. NBP odpowiada inicjatorom akcji Oddajcienaszezloto.pl, że złoto trzymane w Londynie ułatwia zawieranie transakcji i handel złotem.
Kilka metrów pod ulicami Londynu kryje się jeden z najbezpieczniejszych skarbców na świecie, którego nie otworzyłby sam Henryk Kwinto.

To właśnie tam, w sejfie Banku Anglii zdeponowana jest większość z ponad 100 ton polskiego złota. Jedna z firm zajmująca się komercyjnym handlem kruszcem wystosowała list do prezesa NBP, w którym wyraża swoje "zatroskanie ryzykiem, jakie niesie ze sobą przechowywanie polskich rezerw złota poza granicami kraju. (...) w ramach wzmacniania własnej waluty dąży się do przechowywania złota w krajowych skarbcach, tak by było zawsze dostępne".


Logo akcji Oddajcie Nasze Złoto

Pomysł przyszedł z Niemiec

Inicjatorów akcji Oddajcienaszezloto.pl zainspirowali nasi zachodni sąsiedzi. Klika miesięcy temu media obiegła informacja, że "Niemcy idą po swoje złoto". Rzeczywiście urzędnicy Bundesbanku po raz pierwszy w historii zjechali do skarbców banków Federal Reserve w Nowym Jorku, Banku Anglii oraz paryskiego Banku Francji, by doliczyć się prawie 2 tys. ton złota (to 70 proc. tego, co posiadają Niemcy).

W maju ubiegłego roku po kilkudziesięciu latach niemiecki odpowiednik Najwyższej Izby Kontroli (Federalna Izba Obrachunkowa) nakazała nie tylko przeliczenie złota, ale też zarekomendowała sprowadzenie go do kraju. Reparacyjne nastroje podsycała bulwarowa prasa i w styczniu Niemcy ostatecznie stwierdzili, że wolą je trzymać u siebie. Do 2020 r. chcą połowę swoich rezerw trzymać we Frankfurcie, a resztę w Nowym Jorku i Londynie. Żadnej sztabki nie zostawią za to we Francji. Powód? - Od czasu wprowadzenia strefy euro nie ma takiej potrzeby. Nie dokonujemy tak dużej liczby operacji wymiany walut, a sami rozbudowaliśmy swoje skarbce - głosi komunikat Bundesbanku. Niemcy przemilczają za to fakt, że trzymali złoto za oceanem na wypadek inwazji Związku Radzieckiego.

Złoto - idealne na czas kryzysu

Choć teraz niebezpieczeństwa już nie ma, ale faktem jest, że w czasach niepokojów na rynkach finansowych złoto jest w centrum uwagi. Od 2010 roku po raz pierwszy od 50 lat banki centralnezaczęły zwiększać zapasy złota. Przodowały jednak w tym kraje rozwijające się, które maję niewiele rezerw, m.in. Chiny, Rosja, Meksyk, Indie czy Turcja. Niemcy mają największe rezerwy złota, bo przez lata Amerykanie płacili nim za eksportowane do nich towary. - Rzeczywiście fizycznie złoto byłoby potrzebne właściwie, tylko gdyby Bundesbank chciał zacząć produkować złote zegarki - ironizował wtedy dziennikarz John Carney z CNBC.

Czy Polska powinna zatroszczyć się o swoje złoto? - Londyn jest głównym centrum finansowym, w którym odbywa się hurtowy obrót złotem, dlatego stało się powszechne przechowywanie złota wbanku centralnym Wielkiej Brytanii. Ułatwia to rozliczanie transakcji związanych z fizyczną dostawą złota. Przechowywanie złota w Polsce praktycznie wykluczałoby jego szybkie wykorzystanie - odpowiada NBP. Obecnie wartość polskiego złota to prawie 5 mld dol. Większość sztab trzymana jest w Londynie w skarbcach Banku Anglii. Reszta w skarbcu NBP przy ulicy Świętokrzyskiej.

Jak wyglądają polskie sztaby?

Jak podaje NBP, sztaba złota w standardzie "Good Delivery" (czyli taka, jaką najczęściej można zobaczyć na filmach) waży od 350 do 430 uncji, czyli w przeliczeniu średnio niecałe 12,5 kg. Każda sztabka ma numer seryjny i znak rafinerii, która ją wyprodukowała.



Ile Polska ma takich sztabek? Można to policzyć. Jeśli założymy, że średnia waga sztabki to 12,5 kg, a rezerwy złota wynoszą 100 ton, to oznaczałoby to, że Polska posiada 8 tys. sztabek.

Czy ktoś je kiedykolwiek przeliczył? NBP informuje Bank Anglii regularnie, przekazuje raport dotyczący zasobów złota NBP. Na życzenie Anglicy przedstawiają także szczegółową listę wszystkich sztab złota będących w posiadaniu NBP wraz z ich numerami oraz po każdej transakcji potwierdza zmianę zasobów złota NBP. Dodatkowo stan wszystkich aktywów finansowych NBP, w tym zasobów złota, podlega audytowi. Ile Bank Anglii liczy sobie za przechowywanie złota? Tajemnica.

W 2007 roku NBP chciał zbudować nowy skarbiec nazwany przez media polskim Fortem Knox po wojskowych terenach nad Zalewem Zegrzyńskim. Z planów wyszły nici, bo okazało się, że koszt budowy znacznie przewyższa kosztorys i wynosi pół miliarda złotych.

A skąd właściwie polskie złoto znalazło się w Londynie? Trafiło tam po wybuchu wojny, ale pomysły, by przenieść je na Wyspy, pojawiały się jeszcze przed wrześniem 1939 r. Ale wtedy ówczesne władze m.in. premier Felicjan Składkowski nie chciały o wywiezieniu złota słyszeć. Uważali, że to zbyt niebezpieczne, bo gdyby w razie wojny Polska wstrzymała spłatę swoich długów, to złoto mogłoby przepaść na rzecz wierzycieli. W praktyce w kraju złoto było jeszcze bardziej narażone na grabież ze strony Niemców czy Rosjan.