22.06.2013 , aktualizacja: 22.06.2013 17:06
Ten chłopiec miał jakieś 6 lat. Był starannie przygotowany do wyrzucenia - owinięty w męską jesionkę, jakieś szmaty. Wypadł na pobocze. Ale potem już słychać było tylko strzały... - wspomina jeden z mieszkańców Łap, pamiętający wstrząsające historie z czasów wojny, gdy z jadących przez miasteczko pociągów z Białegostoku do Treblinki Żydzi wyrzucali swoje dzieci. Dramatyczne wydarzenia sprzed 70 lat przypomina dokument "Wyrzutki" w reż. Tomasza Wiśniewskiego i Sławomira Grunberga.
Kilkunastominutowy film - choć zebrał już kilka nagród na międzynarodowych festiwalach - w Białymstoku wcześniej nie był pokazywany. Premierowy pokaz miał w piątkową noc (21.06) w operowym amfiteatrze, w ramach trwającego tam Kina Letniego. Ów nocny pokaz był szczególny w atmosferze - najpierw wyświetlono film o dramacie w Łapach, potem - "Pokłosie" Władysława Pasikowskiego, inspirowane zbrodnią w Jedwabnem.
"Wyrzutki" w kilkunastu minutach opowiadają o jednym z wątków deportacji Żydów w 1943 roku z okręgu białostockiego do obozu zagłady w Treblince. Droga transportu prowadziła przez miasteczko Łapy, kilkanaście kilometrów od Białegostoku. Zrozpaczeni rodzice wyrzucali swoje dzieci przez niewielkie okienka w wagonach, chcąc w ten sposób ocalić je przed śmiercią. Film to relacja naocznych świadków, pamiętających wciąż wstrząsające obrazy. Na dokumentalną narrację składają się też archiwalne zdjęcia i przejmujące rysunki Stanisława Żywolewskiego z Hajnówki, który w prostej, ale wymownej formie zilustrował opowieści mieszkańców o tamtych wydarzeniach (rysunki można cały czas oglądać w gmachu opery).
Wyrzucono kilkadziesiąt dzieci
Dziś blisko 90-letni świadkowie mówią do kamery, co udało się im zapamiętać. Każdy w głowie ma nieco inny obraz, głosy się przeplatają. Ktoś zapamiętał owinięte grubo dziecko wyrzucane przez szyber z pociągu na peron, ktoś inny: "najpierw wypadło dziecko, potem wyskoczył starszy syn i ojciec". Ktoś kojarzył dziewczynkę, ktoś inny chłopca. Niemal zawsze to obraz, który się zlewał z hukiem wystrzałów.
- Ci Żydzi liczyli, że to dziecko przeżyje.
- Czasami jak leżę, to widzę to jak teraz. Wtedy deszcz był przykry, dzieciaczek w tej jesionce... Płacz i strzały.
- Ten mały Żydek to był blondynek, łatwo byłoby go przechować. Ale ludzie bali się brać. Ci Niemcy zaraz strzelali.
- Od strony Łap nadjechał bryczką Niemiec. Miał ksywę "Sześcionogi", bo sam chodził na własnych nogach i zawsze ze sobą miał psa. Żydówka wyskoczyła, a on siedem razy do niej strzelił. Stale mi się to przypomina, młoda dziewucha była.
- Był w Łapach taki Dzierżko. Jak leżał na peronie ranny czy zabity Żyd, czy Żydówka, to on je zasypywał do dołu. Nie wiem, czy mu płacili, on to ze strachu chyba robił.
- Raz wyrzucili dziewczynkę to ludzie wzięli i wychowali...
Na końcu filmu pojawiają się napisy: "Przypuszczalnie kilkadziesiąt dzieci wyrzuconych zostało w ten sposób z pociągów. Jedna dziewczynka ocalała, mieszka do dziś w Łapach i nadal nie decyduje się na ujawnienie swej żydowskiej tożsamości".
Zbierałem te okruchy
- Temat tej historii jest bardzo bolesny i przejmujący. Usłyszałem ją kiedyś, postanowiłem zebrać okruch do okrucha, nakręcić film. Cały czas myślę: jaka to musiała być determinacja - kobieta wyrzuca dziecko w nadziei, że choć ono się uratuje - mówił po pokazie dokumentu jego współtwórca - Tomasz Wiśniewski, filmowiec, dziennikarz, twórca stowarzyszenia Szukamy Polski. - Zbierałem więc te okruchy, jeździłem do Łap, wracałem, jeździłem, wracałem. 15 minut zapisu zabrało dwa lata takiego jeżdżenia i składania puzzle'a. Świadkowie tamtych wydarzeń mają dziś po ok. 90 lat, to był ostatni moment na rozmowę. Wydobyć z nich parę zdań było trudne. Ale ja jeździłem tam wiele razy, cierpliwie słuchałem. Kiedy już udawało mi się wzbudzić zaufanie u jakiejś osoby, szedłem dalej.
Wiśniewski chodził po torach w Łapach, pukał do przedwojennych domów, gdzie mieszkali kolejarze (jak mówi - warto pojechać do Łap i przejść się tamtędy, by zobaczyć wspaniałą międzywojenną architekturę dworkową).
- Zdarzały się takie sytuacje, że ktoś już coś zaczynał mówić, pierwsze zdanie, a tu z boku wychodzi sąsiad i mówi: "nie mów, bo jeszcze to zostanie wykorzystane przeciw tobie". A to przecież nie było moim celem. Oczywiście łatwo byłoby tę historię zmanipulować. Gdyby ktoś chciał, to mógłby to nakręcić w taki właśnie sposób. Ale chodziło wyłącznie o to, by tę historię opowiedzieć. Nie osądzać. Bo czy wiemy, co my byśmy zrobili w takiej sytuacji? Czy podjęlibyśmy decyzję o wyrzuceniu dziecka, licząc, że się uratuje? Czy zabralibyśmy takie dziecko z peronu? - mówił Wiśniewski. - To nie jest film historyczny. To nawet nie jest film o Żydach. To film o wielkiej determinacji, o dylemacie, przed którym człowiek staje w ekstremalnej sytuacji. Bo znalazły się w niej i te matki, które się zdecydowały, i mieszkańcy, którzy tak naprawdę byli bezsilni. Ci świadkowie - w tamtych czasach w sumie dzieci albo bardzo młodzi ludzi - opowiadali mi o tym horrorze, który wtedy w Łapach się dział. Miasteczko było strategiczną stacją kolejową, a do pilnowania jej delegowani byli okrutni żandarmi. Mieszkańcy żyli z dylematem - czy mogli podnieść to dziecko z peronu i je uratować? A gdy to się czasem zdarzało, to często kończyło się to katastrofą - ktoś dziecko brał, ale przyjeżdżała żandarmeria i rozstrzeliwała. Wiadomo o jednym przypadku ocalenia, ta pani do dziś mieszka w Łapach, udało mi się z nią porozmawiać, nie zdecydowała się jednak na ujawnienie.
Oni byli białostoczanami
Wiśniewski odniósł się też do wątku antysemityzmu i kwestii edukacji.
- Spotkałem kiedyś rabina z Izraela, który mówi mi tak: "Fajnie - wy w Polsce organizujecie stowarzyszenia, projekty promujące wielokulturowość, przypominające tradycję Żydów i tak dalej. Ale powiedz mi, skąd się wziął u was ten antysemityzm"? No i jak odpowiedzieć na to pytanie, które od razu jest wyrokiem? Myślałem długo i w końcu tak mu odpowiedziałem: Skoro my wszyscy jesteśmy takimi antysemitami, to jak to się stało, że od XVI wieku do końca XIX wieku na obszarze Polski mieszkało 75 procent żydowskiej społeczności świata? Problem w tym, że polska historiografia jakoś o tym zapomina. My dziś na każdym kroku musimy się tłumaczyć z wypadków antysemityzmu, wyjaśniać. A nikt nie pamięta o właśnie takich kwestiach. Bo swego czasu historycy tę sprawę zaprzepaścili, na to się jeszcze nakłada polityka. Dlaczego Żydzi mieszkali w Polsce, gdy wypędzano ich z innych krajów? Bo mieli tu pewne prawa. A mieli je, bo mieli zdolności. Żydzi w Polsce zbudowali wiele miast, opracowali strukturę podatkową. O tym historycy nie mówią. Popełniamy grzech zaniechania, niewyjaśniania.
- Na koniec opowiem o czymś, co jest, moim zdaniem, kluczem do edukacji i rozumienia problematyki żydowskiej - mówił Wiśniewski. - W latach 20. ksiądz Piotr Śledziewski podjął decyzję, by w podbiałostockim Zabłudowie przykryć gontem dach drewnianej synagogi, choć gmina żydowska chciała dach obić blachą. On jednak podjął decyzję, że na swój sposób państwo polskie sfinansuje rewitalizację synagogi, wedle tradycyjnego wzorca. To zdecydował polski ksiądz, katolik. Dlaczego? Otóż dlatego, że dla tego przedwojennego duchownego synagoga w Zabłudowie nie była obiektem żydowskim, a historycznym obiektem spuścizny Polski wielokulturowej. I to zupełnie zmienia optykę. Ten ksiądz uważał, że Żydzi są nasi, nie obcy, są tak jak my mieszkańcami wielokulturowej Polski. I tak się powinno o tym myśleć. Tak myślano kiedyś. Teraz te myślenie zaprzepaszczono. Kiedyś widziałem, jak ktoś 1 listopada zapala lampki na białostockim cmentarzu żydowskim. Zapytałem: - Dlaczego pan to robi? Czy jest pan Żydem? A on mi na to: "Nie, nie jestem. Ale oni byli białostoczanami". Właśnie: to coś więcej niż bycie Żydem, katolikiem, prawosławnym. To nasi ludzie. Tak trzeba o tym myśleć, a nie załatwiać sprawy pojedynczymi koncertami dla tolerancji, a w gruncie rzeczy nadal myśleć o nich jak o obcych.
***
W sobotę (22 czerwca) już po zapadnięciu zmroku w operowym amfiteatrze - zmiana klimatu - pokaz komedii Billy'ego Wildera "Pół żartem, pół serio". W niedzielę zaś - "Ostrożnie, pożądanie", w reż. Anga Lee (dla dorosłych). Pokazy zaczynają się o godz. 22, bilety na każdy pokaz - 12 zł - w kasie opery i w amfiteatrze (wejście od Kalinowskiego).
"Wyrzutki" w kilkunastu minutach opowiadają o jednym z wątków deportacji Żydów w 1943 roku z okręgu białostockiego do obozu zagłady w Treblince. Droga transportu prowadziła przez miasteczko Łapy, kilkanaście kilometrów od Białegostoku. Zrozpaczeni rodzice wyrzucali swoje dzieci przez niewielkie okienka w wagonach, chcąc w ten sposób ocalić je przed śmiercią. Film to relacja naocznych świadków, pamiętających wciąż wstrząsające obrazy. Na dokumentalną narrację składają się też archiwalne zdjęcia i przejmujące rysunki Stanisława Żywolewskiego z Hajnówki, który w prostej, ale wymownej formie zilustrował opowieści mieszkańców o tamtych wydarzeniach (rysunki można cały czas oglądać w gmachu opery).
Wyrzucono kilkadziesiąt dzieci
Dziś blisko 90-letni świadkowie mówią do kamery, co udało się im zapamiętać. Każdy w głowie ma nieco inny obraz, głosy się przeplatają. Ktoś zapamiętał owinięte grubo dziecko wyrzucane przez szyber z pociągu na peron, ktoś inny: "najpierw wypadło dziecko, potem wyskoczył starszy syn i ojciec". Ktoś kojarzył dziewczynkę, ktoś inny chłopca. Niemal zawsze to obraz, który się zlewał z hukiem wystrzałów.
- Ci Żydzi liczyli, że to dziecko przeżyje.
- Czasami jak leżę, to widzę to jak teraz. Wtedy deszcz był przykry, dzieciaczek w tej jesionce... Płacz i strzały.
- Ten mały Żydek to był blondynek, łatwo byłoby go przechować. Ale ludzie bali się brać. Ci Niemcy zaraz strzelali.
- Od strony Łap nadjechał bryczką Niemiec. Miał ksywę "Sześcionogi", bo sam chodził na własnych nogach i zawsze ze sobą miał psa. Żydówka wyskoczyła, a on siedem razy do niej strzelił. Stale mi się to przypomina, młoda dziewucha była.
- Był w Łapach taki Dzierżko. Jak leżał na peronie ranny czy zabity Żyd, czy Żydówka, to on je zasypywał do dołu. Nie wiem, czy mu płacili, on to ze strachu chyba robił.
- Raz wyrzucili dziewczynkę to ludzie wzięli i wychowali...
Na końcu filmu pojawiają się napisy: "Przypuszczalnie kilkadziesiąt dzieci wyrzuconych zostało w ten sposób z pociągów. Jedna dziewczynka ocalała, mieszka do dziś w Łapach i nadal nie decyduje się na ujawnienie swej żydowskiej tożsamości".
Zbierałem te okruchy
- Temat tej historii jest bardzo bolesny i przejmujący. Usłyszałem ją kiedyś, postanowiłem zebrać okruch do okrucha, nakręcić film. Cały czas myślę: jaka to musiała być determinacja - kobieta wyrzuca dziecko w nadziei, że choć ono się uratuje - mówił po pokazie dokumentu jego współtwórca - Tomasz Wiśniewski, filmowiec, dziennikarz, twórca stowarzyszenia Szukamy Polski. - Zbierałem więc te okruchy, jeździłem do Łap, wracałem, jeździłem, wracałem. 15 minut zapisu zabrało dwa lata takiego jeżdżenia i składania puzzle'a. Świadkowie tamtych wydarzeń mają dziś po ok. 90 lat, to był ostatni moment na rozmowę. Wydobyć z nich parę zdań było trudne. Ale ja jeździłem tam wiele razy, cierpliwie słuchałem. Kiedy już udawało mi się wzbudzić zaufanie u jakiejś osoby, szedłem dalej.
Wiśniewski chodził po torach w Łapach, pukał do przedwojennych domów, gdzie mieszkali kolejarze (jak mówi - warto pojechać do Łap i przejść się tamtędy, by zobaczyć wspaniałą międzywojenną architekturę dworkową).
- Zdarzały się takie sytuacje, że ktoś już coś zaczynał mówić, pierwsze zdanie, a tu z boku wychodzi sąsiad i mówi: "nie mów, bo jeszcze to zostanie wykorzystane przeciw tobie". A to przecież nie było moim celem. Oczywiście łatwo byłoby tę historię zmanipulować. Gdyby ktoś chciał, to mógłby to nakręcić w taki właśnie sposób. Ale chodziło wyłącznie o to, by tę historię opowiedzieć. Nie osądzać. Bo czy wiemy, co my byśmy zrobili w takiej sytuacji? Czy podjęlibyśmy decyzję o wyrzuceniu dziecka, licząc, że się uratuje? Czy zabralibyśmy takie dziecko z peronu? - mówił Wiśniewski. - To nie jest film historyczny. To nawet nie jest film o Żydach. To film o wielkiej determinacji, o dylemacie, przed którym człowiek staje w ekstremalnej sytuacji. Bo znalazły się w niej i te matki, które się zdecydowały, i mieszkańcy, którzy tak naprawdę byli bezsilni. Ci świadkowie - w tamtych czasach w sumie dzieci albo bardzo młodzi ludzi - opowiadali mi o tym horrorze, który wtedy w Łapach się dział. Miasteczko było strategiczną stacją kolejową, a do pilnowania jej delegowani byli okrutni żandarmi. Mieszkańcy żyli z dylematem - czy mogli podnieść to dziecko z peronu i je uratować? A gdy to się czasem zdarzało, to często kończyło się to katastrofą - ktoś dziecko brał, ale przyjeżdżała żandarmeria i rozstrzeliwała. Wiadomo o jednym przypadku ocalenia, ta pani do dziś mieszka w Łapach, udało mi się z nią porozmawiać, nie zdecydowała się jednak na ujawnienie.
Oni byli białostoczanami
Wiśniewski odniósł się też do wątku antysemityzmu i kwestii edukacji.
- Spotkałem kiedyś rabina z Izraela, który mówi mi tak: "Fajnie - wy w Polsce organizujecie stowarzyszenia, projekty promujące wielokulturowość, przypominające tradycję Żydów i tak dalej. Ale powiedz mi, skąd się wziął u was ten antysemityzm"? No i jak odpowiedzieć na to pytanie, które od razu jest wyrokiem? Myślałem długo i w końcu tak mu odpowiedziałem: Skoro my wszyscy jesteśmy takimi antysemitami, to jak to się stało, że od XVI wieku do końca XIX wieku na obszarze Polski mieszkało 75 procent żydowskiej społeczności świata? Problem w tym, że polska historiografia jakoś o tym zapomina. My dziś na każdym kroku musimy się tłumaczyć z wypadków antysemityzmu, wyjaśniać. A nikt nie pamięta o właśnie takich kwestiach. Bo swego czasu historycy tę sprawę zaprzepaścili, na to się jeszcze nakłada polityka. Dlaczego Żydzi mieszkali w Polsce, gdy wypędzano ich z innych krajów? Bo mieli tu pewne prawa. A mieli je, bo mieli zdolności. Żydzi w Polsce zbudowali wiele miast, opracowali strukturę podatkową. O tym historycy nie mówią. Popełniamy grzech zaniechania, niewyjaśniania.
- Na koniec opowiem o czymś, co jest, moim zdaniem, kluczem do edukacji i rozumienia problematyki żydowskiej - mówił Wiśniewski. - W latach 20. ksiądz Piotr Śledziewski podjął decyzję, by w podbiałostockim Zabłudowie przykryć gontem dach drewnianej synagogi, choć gmina żydowska chciała dach obić blachą. On jednak podjął decyzję, że na swój sposób państwo polskie sfinansuje rewitalizację synagogi, wedle tradycyjnego wzorca. To zdecydował polski ksiądz, katolik. Dlaczego? Otóż dlatego, że dla tego przedwojennego duchownego synagoga w Zabłudowie nie była obiektem żydowskim, a historycznym obiektem spuścizny Polski wielokulturowej. I to zupełnie zmienia optykę. Ten ksiądz uważał, że Żydzi są nasi, nie obcy, są tak jak my mieszkańcami wielokulturowej Polski. I tak się powinno o tym myśleć. Tak myślano kiedyś. Teraz te myślenie zaprzepaszczono. Kiedyś widziałem, jak ktoś 1 listopada zapala lampki na białostockim cmentarzu żydowskim. Zapytałem: - Dlaczego pan to robi? Czy jest pan Żydem? A on mi na to: "Nie, nie jestem. Ale oni byli białostoczanami". Właśnie: to coś więcej niż bycie Żydem, katolikiem, prawosławnym. To nasi ludzie. Tak trzeba o tym myśleć, a nie załatwiać sprawy pojedynczymi koncertami dla tolerancji, a w gruncie rzeczy nadal myśleć o nich jak o obcych.
***
W sobotę (22 czerwca) już po zapadnięciu zmroku w operowym amfiteatrze - zmiana klimatu - pokaz komedii Billy'ego Wildera "Pół żartem, pół serio". W niedzielę zaś - "Ostrożnie, pożądanie", w reż. Anga Lee (dla dorosłych). Pokazy zaczynają się o godz. 22, bilety na każdy pokaz - 12 zł - w kasie opery i w amfiteatrze (wejście od Kalinowskiego).
Cały tekst: http://bialystok.gazeta.pl/bialystok/1,35241,14149821,Wierzyli__ze_jak_wyrzuca_dzieci_z_pociagu__to_choc.html#Cuk#ixzz2YNXFWidk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz