środa, 14 maja 2008

Zenit - Rangers czyli ktoś przejdzie do historii

Michał Pol
2008-05-14, ostatnia aktualizacja 2008-05-13 22:40

Zobacz powiększenie
Rozbili wielki Bayern. Czy sięgną po trofeum?
Fot. ALEXANDER DEMIANCHUK REUTERS

Ktoś po tym meczu przejdzie do historii. Coś mi mówi, że to będziemy my - mówi bramkarz Zenitu St. Petersburg Wiaczesław Małafiejew przed finałem Pucharu UEFA z Glasgow Rangers

SERWISY
Zbudowany za pieniądze Gazpromu Zenit w drodze do finału wyeliminował Villarreal, Olympique Marsylia, Bayer i Bayern. Jeśli dziś w Manchesterze rosyjski klub pokona Rangersów, osiągnie swój największy sukces.

Ale Rangersi, którzy do Pucharu UEFA trafili, zajmując trzecie miejsce w grupie Ligi Mistrzów, w całych rozgrywkach stracili tylko dwa gole. Na grających toporny, fizyczny futbol Szkotach połamała sobie zęby m.in. Fiorentina, która po bezbramkowych 210 minutach przegrała walkę o awans do finału w rzutach karnych. Ostatniego gola w pucharowym meczu piłkarze Waltera Smitha stracili 13 marca w Bremie z Werderem. I oni nigdy jeszcze nie zdobyli Pucharu UEFA, choć w 1972 r. sięgnęli po Puchar Zdobywców Pucharów.

- Ktoś po tym meczu przejdzie do historii. Coś mi mówi, że to będziemy my. Czujemy w plecach jej wiatr. Niedawno wywalczyliśmy dla klubu pierwsze mistrzostwo Rosji. Musimy wykorzystać tę szansę, bo szybko się nie powtórzy: będziemy przecież grać w Lidze Mistrzów - mówi bramkarz Zenitu Wiaczesław Małafiejew, rodowity mieszkaniec Petersburga.

Zenit został założony w 1925 roku przy zakładach metalurgicznych w Leningradzie. Nosił wówczas nazwę Staliniec, którą zmienił w 1940 roku po połączeniu z drugoligowym Zenitem. Pierwsze trofeum wywalczył w czasie II wojny światowej - w 1944 roku zdobył Wojenny Puchar ZSRR, pokonując w finale CSKA Moskwa. W 1967 roku zajął ostatnie miejsce w lidze ZSRR, ale uniknął spadku. Najwyższe władze państwowe uznały, że byłoby hańbą, by Leningrad nie miał swojego przedstawiciela w ekstraklasie w 50. rocznicę Rewolucji Październikowej. Życzliwość władz - ale już tylko Rosyjskiej Federacji Piłkarskiej - spotyka Zenit do dziś. Chcąc pomóc mistrzowi Rosji w walce o Puchar UEFA, federacja przesunęła aż cztery ligowe mecze Zenitu. Piłkarze porządnie wypoczęli przed obydwoma półfinałowymi meczami z Bayernem Monachium i środowym finałem z Rangersami. Szkocka federacja nie była tak łaskawa. Walczący o mistrzostwo i puchar kraju Rangersi muszą rozegrać siedem meczów w 18 dni.

Sukcesy Zenit zawdzięcza rosyjskiemu gigantowi energetycznemu Gazprom, który przejął klub od władz St. Petersburga w 2005 roku. Budżet wzrósł do 60 mln euro, zburzono Stadion Pietrowski, na którego terenie powstaje futurystyczny obiekt na 60 tys. widzów. Latem 2006 roku udało się zatrudnić Dicka Advocaata, byłego trenera reprezentacji Holandii, PSV Eindhoven i... Glasgow Rangers (prowadził klub w latach 1998-2002). Holender, który zarabia 4 mln dol. rocznie, w pierwszym sezonie wywalczył z drużyną czwarte miejsce, a w kolejnym - historyczne mistrzostwo Rosji (wcześniej Zenit tylko raz w 1984 roku zdobył mistrzostwo ZSRR).

O stylu gry Zenitu decydują przede wszystkim trzej piłkarze. Reżyser gry, kapitan reprezentacji Ukrainy Anatolij Timoszczuk oraz dwaj napastnicy Paweł Pogrebnik i Andriej Arszawin - autorzy sensacyjnego półfinałowego zwycięstwa nad Bayernem 4:0. Timoszczuka kupiono z Szachtara Donieck za 15 mln euro, co jest rekordem transferowym między klubami byłego ZSRR. Jako jedyny zawodnik wystąpił od początku do końca we wszystkich 14 meczach Pucharu UEFA. Pogrebnik to lider strzelców rozgrywek - zdobył dziesięć goli, tyle co mistrz świata Luca Toni. Ale w finale nie zagra, bo jest zawieszony za kartki.

Szybki i świetny technicznie Arszawin to najlepiej zarabiający piłkarz Rosji. Zenit płaci mu 3,7 mln dol. rocznie, czyli więcej, niż zarabia w FC Sewilla Aleksandr Kerżakow. Prezes Zenitu regularnie odrzuca oferty jego kupna od największych klubów Europy. Ostatnio, zdenerwowany kolejnym pytaniem o cenę Arszewina przesłanym przez Arsene Wengera, odpowiedział, że to Zenit będzie robił zakupy w Arsenalu przed wrześniowym debiutem w Lidze Mistrzów.

Pewne miejsce w defensywie Zenitu ma Ivica Kriżanac, były piłkarz Groclinu, który trafił do Rosji w 2003 roku za 600 tys. euro. Advocaat sprowadził także dwóch Koreańczyków poznanych w czasach prowadzenia reprezentacji tego kraju i swego rodaka Fernando Ricksena, którego wcześniej ściągnął do Rangersów. Klub zapowiadał, że grę w Pucharze UEFA traktuje jako przetarcie przed występem w Lidze Mistrzów, przed którym nastąpią porządne wzmocnienia. Efekt "przetarcia" przeszedł jednak najśmielsze oczekiwania. Zenit doznał w rozgrywkach tylko jednej porażki - z Bayerem u siebie (0:1, gdy drużyna była pewna awansu po wyjazdowej wygranej 4:1.

Manchester leży tylko 350 km od Glasgow, toteż na mecz wybiera się aż 100 tys. fanów Rangersów. Ci, którzy nie dostaną się na stadion, chcą świętować historyczny triumf na ulicach. Najważniejszy kibic nie będzie miał daleko na City of Manchester Stadium. To Alex Ferguson, którego Manchester United zapewnił sobie podczas weekendu 17. tytuł mistrza Anglii. - Jako Szkot będę dumny ze zwycięstwa Rangersów, bo żadna nasza drużyna jeszcze nie wywalczyła tego trofeum. Wierzę w sukces, bo choć Zenit zrobił w drodze do finału świetne wrażenie, to historia pokazuje, że rosyjskie drużyny kiepsko wypadają w finałach - stwierdził sir Alex. Zapomniał, że w 2005 roku po Puchar UEFA sięgnęła CSKA Moskwa.

Transmisja o 20.45 w nsport

Źródło: Gazeta Wyborcza

Stocznie na pochylni - katastrofa branży coraz bardziej realna

Andrzej Kraśnicki jr, Konrad Niklewicz, dp, mich
2008-05-13, ostatnia aktualizacja 2008-05-13 21:23

Katastrofa branży okrętowej coraz bardziej realna. Oferta zakupu zakładów w Szczecinie i Gdyni przepadła zaraz po tym, gdy Bruksela ostrzegła, że czas na prywatyzację mija

Zobacz powiekszenie
Fot. Cezary Aszkielowicz
Stocznia Szczecińska Nowa liczy, że inwestora skusi to, że potrafi budować skomplikowane jednostki, a nawet nietypowo je zwodować. Na zdjęciu wodowanie kontenerowca bez dziobu, bo pochylnia była za krótka
SERWISY
Prywatyzacja Stoczni Szczecińskiej Nowa i Stoczni Gdynia to jedyna szansa na uratowanie tych firm i właściwie całej branży okrętowej w Polsce zatrudniającej kilkadziesiąt tysięcy osób. I nie chodzi tylko o zdobycie pieniędzy modernizację zużytej infrastruktury. Jeśli prywatyzacji nie będzie Komisja Europejska zażąda od zakładów zwrotu państwowej pomocy - liczonej już w miliardach złotych - udzielonej im w poprzednich latach. A to oznacza bankructwo stoczni.

Cierpliwość komisji się kończy

Rząd od miesięcy uspokajał, że do końca czerwca obie firmy trafią w prywatne ręce. W poniedziałek okazało się jednak, że jedyny inwestor zainteresowany przejęciem stoczni w Gdyni i Szczecinie, wycofał się. Potentat na rynku stali - Przemysław Sztuczkowski - poinformował negocjatorów z Ministerstwa Skarbu, że po analizie uznał, że stocznie nawet po restrukturyzacji będą nierentowne.

- Dla mnie wyliczenia Złomreksu [spółki Sztuczkowskiego - przyp. red.] są całkowicie bezpodstawne - ripostuje minister skarbu Aleksander Grad.

Grad obawia się, że ktoś mógł podpowiadać Złomreksowi, że majątek taniej kupić od syndyka masy upadłościowej zamiast od ministra skarbu.

- Nie wpiszę się w oczekiwanie, że spółki trzeba zbankrutować żeby je potem kupić za niewielkie pieniądze - mówi Grad. - Zrobię wszystko, żeby zostały sprywatyzowane.

Według nieoficjalnych informacji "Gazety" była jeszcze jedna przeszkoda: Złomrex zażądał od Skarbu Państwa dokapitalizowania obu stoczni kwotą 1,4 mld złotych!

Do fiaska rozmów doszło w wyjątkowo fatalnym momencie, bo zaledwie kilkanaście dni po tym, gdy rząd dostał z Komisji Europejskiej list od komisarz ds. konkurencji. Neelie Kroes upominała, że negocjacje w sprawie prywatyzacji stoczni muszą przyspieszyć i że jeśli niebawem się nie zakończą, udzielona im pomoc publiczna zostanie uznana za nielegalną i trzeba będzie ją zwrócić.

Negocjacje przyspieszyły, bo ich ostateczny termin został przesunięty z 20 na 12 maja. Tyle, że zakończyły się niczym.

Jeszcze tego samego dnia Ministerstwo Skarbu oświadczyło, że resort zwrócił się do komisarz Kroes o "umożliwienie niezwłocznego spotkania", by przedstawić i uzgodnić kolejną próbę prywatyzacji obu stoczni. Grad liczy, że dojdzie do niego już w przyszłym tygodniu. - Mam nadzieję, że dostaniemy od Komisji dodatkowe kilka miesięcy na uratowanie stoczni - tłumaczy "Gazecie" minister Grad. - Komisja wie, że to jest także w interesie unijnego rynku pracy.

Jak na razie wiadomości z Brukseli są jednak kiepskie. We wtorek rzecznik komisarz ds. konkurencji Jonathan Todd, powiedział "Gazecie", że wycofanie się inwestora "nic nie zmienia". - Otworzyliśmy tę sprawę trzy lata temu - przypomina Todd. - Komisja wykazała się wyjątkową cierpliwością, ale teraz ta cierpliwość się kończy.

Właściciel optymistyczny

Jeśli Bruksela da więcej czasu resort chce znaleźć dla Szczecina i Gdyni nowego inwestora. Czy ktoś zechce zakłady obciążone nierentownymi kontraktami? Umowy z armatorami są wciąż renegocjowane, ale kwoty jakie trzeba dołożyć do budowanych statków - z powodu drożejącej stali i taniejącego dolara - wciąż są liczone w setkach milionów złotych. Minister skarbu uważa jednak, że obecna sytuacja obu stoczni jest "dużo dużo lepsza" niż kilka miesięcy temu, kiedy wśród zainteresowanych prywatyzacją był tylko Złomrex.

Optymistami są też szefowie stoczni chociaż Artur Trzeciakowski, prezes Stoczni Szczecińskiej Nowa przyznaje, że firma odetchnie dopiero w 2010 r., kiedy zrealizuje ciągnące ją na dno kontrakty.

- Decyzja spółki [Złomreksu - przyp. red] nie zasmuciła nas, bo otwiera możliwości poszukiwania innych inwestorów - deklaruje z kolei Janusz Wikowski, rzecznik Stoczni Gdynia. - Nikt nawet nie rozważa wariantu upadłości.

Może być potrzebny cud

Bardziej ostrożni są za to stoczniowi związkowcy. - Decydująca będzie zgoda Brukseli na przesunięcie prywatyzacji o kilka miesięcy - mówi Jacek Kantor z "Solidarności 80" Stoczni Szczecińskiej Nowa. - Jeśli jej zabraknie pozostanie tylko czekać na cud.

Na razie stoczniowcy nie zamierzają urządzać demonstracji i najazdów na Warszawę chociaż jeszcze wczoraj rano "S" z Gdyni ostrzegała, że pod Kancelarią Premiera powstanie "miasteczko stoczniowe". W Szczecinie zaś huczy od plotek o rychłej upadłości zakładu. W sobotę ma być wodowany tam najnowszy kontenerowiec budowany dla rosyjskiego armatora. - Jestem przekonany, że to nie jest ostatnie wodowanie - uspokajał wczoraj przez radiowęzeł prezes Trzeciakowski.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Jak przyjaciele prezydenta Kaczyńskiego zarobili w rok 261 mln zł

eci
2008-05-14, ostatnia aktualizacja 21 minut temu

Prawnicy ze znanej sopockiej kancelarii, prywatnie przyjaciele Lecha Kaczyńskiego, byli anonimowo właścicielami największej w Polsce firmy handlującej długami szpitali - pisze w dzisiejszej "Polityce" Bianka Mikołajewska. Tą firmą jest Greenhouse Capital Management SA

Zobacz powiekszenie
Fot. Albert Zawada / AG
Lech Kaczyński
Akt zawiązania spółki i pierwsze walne zgromadzenie wspólników odbywały się w Kancelarii Radców Prawnych i Adwokatów Gluchowski, Jedliński, Rodziewicz, Zwara i Partnerzy w Sopocie.

W Trójmieście kancelarię nazywa się "prezydencką" ze względu na bliskie stosunki wiążące Lecha Kaczyńskiego z jej wspólnikami. Kiedyś opracowywał na ich zlecenie opinie prawne, obecnie jego córka robi tu aplikację.

GCM SA powstała w lipcu 1999 r. Członkiem rady nadzorczej został Józef Rodziewicz z kancelarii.

Skąd GCM mogło wiedzieć, które szpitale mają kłopoty z długami? Inny wspólnik kancelarii - Andrzej Zwara - w latach 1999-2000 doradzał minister zdrowia Franciszce Cegielskiej, jak restrukturyzować szpitale i sekurytyzować ich długi. Miał informacje. A szef gabinetu politycznego Cegielskiej Piotr Krachulec po odejściu z ministerstwa został doradcą GCM.

Wcześniej to on na szkoleniach dla szpitali wskazywał GCM jako firmę, która pomoże wybrnąć z długów. "Przychodził do dyrektorów szpitali, kładł na biurko swoją wizytówkę z ministerstwa i przekonywał, że jedyną szansą na ratunek jest dla nas wykup długów przez Greenhouse" - wspomina jeden z ówczesnych dyrektorów szpitali.

Do kwietnia 2001 r. 152 szpitale zawarły z GCM porozumienia o spłacie długów, w styczniu 2002 r. Greenhouse miał skupione długi prawie 500 szpitali. Firma nie wykładała swoich pieniędzy, była tylko pośrednikiem między szpitalem a bankiem, który wykładał pieniądze. Greenhouse brał od niego za pośrednictwo. W 2001 r. przychody GCM wyniosły 261 mln zł, z czego 99 proc. z pośrednictwa finansowego. Ale już w następnym roku w sprawozdaniu spółki napisano: "Sytuacja spółki uległa znacznemu pogorszeniu po wyborach parlamentarnych we wrześniu 2001 r. wraz ze zmianami w Ministerstwie Zdrowia". Pod koniec roku prawnicy kancelarii opuścili spółkę.

Handel długami szpitali to zawsze był intratny interes. Opisywaliśmy ten biznes w latach 90., kiedy szpitale były państwowe. W 1998 r. skarb państwa przejął na siebie 7 mld zł długów szpitali, przekształcił je w samodzielne, publiczne ZOZ-y i przekazał powiatom i województwom. Miały się już więcej nie zadłużać. Ale zaczęły na nowo. W 2001 r. miały już kilka miliardów długów. W 2005 r. wyszła ustawa o pomocy publicznej i restrukturyzacji. Część długu udało się dzięki temu zlikwidować. Ale obecnie połowa szpitali znowu tonie. Część samorządów zdecydowała się przekształcić szpitale w spółki, by nie zadłużały się w nieskończoność. O pozostałych politycy dziś dyskutują: Komercjalizować czy nie? Prywatyzować czy nie? Rozkradną, nie rozkradną?

"Pod bokiem Lecha Kaczyńskiego, ówczesnego ministra sprawiedliwości, powstał układ idealny, wypełniający wszystkie elementy stworzonej przez niego definicji. Dziś budowniczy tego układu pełnią funkcje w państwowych spółkach, doradzają prezydentowi i uczą jego córkę, jak robić użytek z prawa" - pisze Bianka Mikołajewska.

Więcej - w dzisiejszej "Polityce"

Źródło: Gazeta Wyborcza