40 lat temu Polacy napadli Czechosłowację. Na rozkaz Rosjan. Ze strachu przed Niemcami. Rozmowa z pułkownikiem Janem Gazarkiewiczem, który uczestniczył w operacji "Dunaj"

Fot. East News
Praga, sierpień 1968 r. Zamieszki przed budynkiem czechosłowackiego radia

Fot. Leszek Łożyński/Reporter
Hradec Kralove. Okupant gra i śpiewa

Fot. Leszek Łożyński/Reporter
Hradec Kralove, sierpień 1968. Okupant czeka na rozkazy

Fot. Leszek Łożyński/Reporter
Hradec Kralove. Okupant się strzyże

Fot. Leszek Łożyński/Reporter
Hradec Kralove. Okupant ma wolny czas

Fot. Bartosz Bobkowski
Pułkownik Jan Gazarkiewicz

Fot. AFP
Dziś oblicza się, że było 108 śmiertelnych ofiar interwencji. Najczęściej ginęli od przypadkowych kul lub pod gąsienicami czołgów

Fot. AP

Fot. AFP

Manifestacja 20 sierpnia 1968 roku w Pradze
ZOBACZ WIDEO
ZOBACZ TAKŻE
- Największa inwazja w Europie (19-08-08, 01:00)
- Plagiat Putina (19-08-08, 00:00)
- PRL zdusił Czechosłowację (21-08-08, 00:00)
- O Polakach i Czechach - zamiast przeprosin (21-08-08, 00:00)
- Nie. Najwyżej jakiś Czechosłowak przy mnie splunął na ziemię. Ale stał ode mnie 10-15 metrów, trudno wówczas reagować. Nie wiadomo, czy człowiek pluje na widok polskiego żołnierza, czy mu się po prostu splunąć zachciało.
Czuł się pan okupantem?
- Do głowy mi to wtedy nie przyszło.
Dlaczego?
- Bo tłumaczono, że idziemy do Czechosłowacji z bratnią pomocą. Jak w rodzinie - kiedy pojawiają się waśnie, prosi się kuzyna o mediację. My byliśmy tym kuzynem.
A po co kuzynowi karabin, jak się zabiera do mediacji, a nie wojny?
- Bo sytuacja wyglądała groźnie. Bardzo baliśmy się przed wkroczeniem do Czechosłowacji. To było widać po tym, ile żołnierze pobierali amunicji - naboi, granatów. Dodatkowy magazynek próbowali upchnąć nawet do torby z maską przeciwgazową, podświadomie szykowali się na najgorsze.
Czyli?
- Śmierć. Ale nie obawialiśmy się, że będą do nas strzelać Czechosłowacy. Ich uważaliśmy za ogłupionych przez zachodnią propagandę. My baliśmy się Niemców. Tych złych, z zachodnich Niemiec.
A co mieli Niemcy do rzeczy? Przecież ruszaliście do Czechosłowacji.
- Pokazywano nam zdjęcia niemieckich turystów przyjeżdżających do Czechosłowacji. Pod swetrem, kurtką mieli coś schowane. Mówiono, że przemycają broń. Że ci niby niemieccy turyści to w rzeczywistości dywersanci, którzy stworzyli już potężne bazy wojskowe na terytorium Czechosłowacji.
I my spodziewaliśmy się, że będziemy znowu walczyć z tymi Niemcami. Jak podczas II wojny światowej.
Przecież to jakaś bzdura. Żołnierze uwierzyli w kolejną wojnę z Niemcami?
- Uwierzyli. A czy niedawno cały świat nie uwierzył, że Irak ma broń atomową?
My wciąż pamiętaliśmy II wojnę światową. Czułem silną niechęć do Niemców - była powszechna. Władze wiedziały, że uwierzymy we wszystko, co tylko złego powiedzą o Niemcach.
Dzieciństwo spędziłem pod niemiecką okupacją. W 1968 roku miałem 31 lat, dowodziłem łącznością w specjalnej jednostce czerwonych beretów. Cała jednostka liczyła około 350 żołnierzy, z czego mnie podlegało 100 osób. Na wypadek wojny byliśmy przeznaczeni do bardzo głębokiego rozpoznania nieprzyjaciela - uchwycenia przyczółków, mostów nawet kilkaset kilometrów w głąb od linii frontu. Jednak przyszło nam sprawdzać swoje żołnierskie umiejętności tylko raz - zaraz za południową granicą.
W wojsku nie spotkałem wtedy nikogo, kto miałby wątpliwości, czy inwazja na Czechosłowację była potrzebna. W 1968 roku było jeszcze zbyt wcześnie, żeby żołnierze dostrzegali fikcyjność socjalizmu. Przecież większość "zawodowych" kariery zawdzięczała powojennym przemianom ustrojowym.
To ci z awansu społecznego według zasady "Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera"?
- Dopiero w latach 60. wprowadzono zasadę, że oficer musi mieć maturę. Armią dowodzili ci, którzy walczyli podczas II wojny światowej albo którzy do wojska wstąpili po wojnie - z reguły dzieci chłopskie i robotnicze.
Wojsku nie zależało na podnoszeniu kwalifikacji. Armia stacjonowała w polowych, tak zwanych czarnych garnizonach, gdzie nikt nie potrzebował poszerzać swojej wiedzy.
Co tydzień aplikowano mnie i innym oficerom kilka godzin zajęć politycznych. Uczono mnie, jakie osiągnięcia ma radziecki komunizm. Słyszałem, że muszę być czujny, bo wróg czyha wszędzie. Moi koledzy uważali tak samo. Jak ktoś miał odmienne zdanie, to się z nim krył, bo lepiej się nie wychylać. Dlatego uwierzyłem - i moi koledzy też - kiedy nam powiedziano, że rozruchy studenckie w marcu 1968 roku zorganizowała "bananowa młodzież". Albo że Żydzi z Izraela mordują niewinnych Arabów.
W Czechosłowacji przed inwazją próbowano reformować socjalizm: zapowiedziano wielopartyjność, zniesienie cenzury, wolne wybory, reformę gospodarczą. Co oficerowie polityczni mówili panu o tych przemianach?
- Że naszych południowych sąsiadów ogłupiła zachodnia propaganda. Zakochali się w markach i dolarach. I według mnie to brzmiało wiarygodnie. Czechosłowaków łatwiej niż Polaków było mamić, bo graniczyli z krajami Zachodu: Republiką Federalną Niemiec, Austrią.
Nie uważałem Czechosłowaków za buntowników z natury. Uchodzili w wojskach Układu Warszawskiego za bardzo dobrych techników, ale pozbawionych charakteru. Jakbym więc mógł uwierzyć, że się sami zbuntowali? Wydawało mi się logiczne, że ktoś ich musiał podburzyć - i jako ci podżegacze pasowali Niemcy.
Przed inwazją gazety straszyły "Czarny lwem" i "Srebrną wieżą" - wojną NATO z Układem Warszawskim.
- W kółko słyszałem o odradzającym się niemieckim militaryzmie. Słowo Bundeswehra brzmiało dla mnie już prawie tak groźnie jak Wehrmacht. Przypominano, że w 1939 roku Niemcy zaatakowali nas również z południa - i dlatego trzeba bardzo dbać o tę granicę.
Zdradziecko nas zaatakowali, bo w 1938 roku rozbieraliśmy Czechosłowację ramię w ramię z Hitlerem.
- O tym akurat nie mówiono. A jak już oficer polityczny wspomniał, to jako o dowodzie, że przedwojenny, burżuazyjny rząd doprowadził nas do upadku.
Żołnierzy na wyprawę do Czechosłowacji specjalnie dobierano?
- Nikt się mnie nie pytał, czy mam ochotę iść do Czechosłowacji. Na rozkaz kierowano po prostu całe jednostki. Ale nawet gdyby szukano ochotników, toby ich nie zabrakło. Do takich zadań zawsze są chętni - tak jest też dzisiaj. Jedni robią to dla pieniędzy. Inni traktują jako tani sposób na zobaczenie świata.
Kiedy szliście przez Polskę do Czechosłowacji, ludzie wystawiali w oknach święte obrazy, żegnali was znakami krzyża - jakby się bali, że tam zginiecie.
- Każda wojna, każda interwencja wiąże się z zagrożeniem życia. Zwykli ludzie nam współczuli. Przecież do Czechosłowacji trafili też żołnierze ze służby zasadniczej, która wówczas była obowiązkowa dla wszystkich. Zwykli młodzi chłopcy, którzy przed rozpoczęciem normalnego życia musieli odsłużyć dwa lata w armii.
Żona się o pana bała przed Czechosłowacją?
- Bała się. Została z małym dzieckiem. Spoczęły na niej wszystkie moje obowiązki: narąbanie drzewa, przyniesienie węgla.
Pamięta pan przekraczanie granicy?
- Nie sposób zapomnieć.
To był świt 22 sierpnia, drugiego dnia interwencji. Wśród żołnierzy czułem wielkie napięcie. Byliśmy gotowi na to, że zaraz zaczną do nas strzelać. Oczywiście ci niemieccy dywersanci, a nie Czechosłowacy.
Kiedy pan spotkał pierwszego - dziś ciężko określić: Czecha czy Słowaka - po prostu Czechosłowaka?
- Jechałem przez terytorium dzisiejszych Czech do Hradca Kralove, w którym dzień wcześniej wylądowali nasi żołnierze śmigłowcami. Wkrótce po przekroczeniu granicy było miasto Nachod. Coś już przestało mi się zgadzać. Według map powinniśmy skręcić w prawo, a drogowskaz wyraźnie wskazywał przeciwną stronę. Dopiero później zorientowałem się, że Czesi ciągle przekręcali drogowskazy, żeby wprowadzić nas w błąd.
Co tydzień aplikowano mnie i innym oficerom kilka godzin zajęć politycznych. Uczono mnie, jakie osiągnięcia ma radziecki komunizm. Słyszałem, że muszę być czujny, bo wróg czyha wszędzie. Moi koledzy uważali tak samo. Jak ktoś miał odmienne zdanie, to się z nim krył, bo lepiej się nie wychylać. Dlatego uwierzyłem - i moi koledzy też - kiedy nam powiedziano, że rozruchy studenckie w marcu 1968 roku zorganizowała "bananowa młodzież". Albo że Żydzi z Izraela mordują niewinnych Arabów.
W Czechosłowacji przed inwazją próbowano reformować socjalizm: zapowiedziano wielopartyjność, zniesienie cenzury, wolne wybory, reformę gospodarczą. Co oficerowie polityczni mówili panu o tych przemianach?
- Że naszych południowych sąsiadów ogłupiła zachodnia propaganda. Zakochali się w markach i dolarach. I według mnie to brzmiało wiarygodnie. Czechosłowaków łatwiej niż Polaków było mamić, bo graniczyli z krajami Zachodu: Republiką Federalną Niemiec, Austrią.
Nie uważałem Czechosłowaków za buntowników z natury. Uchodzili w wojskach Układu Warszawskiego za bardzo dobrych techników, ale pozbawionych charakteru. Jakbym więc mógł uwierzyć, że się sami zbuntowali? Wydawało mi się logiczne, że ktoś ich musiał podburzyć - i jako ci podżegacze pasowali Niemcy.
Przed inwazją gazety straszyły "Czarny lwem" i "Srebrną wieżą" - wojną NATO z Układem Warszawskim.
- W kółko słyszałem o odradzającym się niemieckim militaryzmie. Słowo Bundeswehra brzmiało dla mnie już prawie tak groźnie jak Wehrmacht. Przypominano, że w 1939 roku Niemcy zaatakowali nas również z południa - i dlatego trzeba bardzo dbać o tę granicę.
Zdradziecko nas zaatakowali, bo w 1938 roku rozbieraliśmy Czechosłowację ramię w ramię z Hitlerem.
- O tym akurat nie mówiono. A jak już oficer polityczny wspomniał, to jako o dowodzie, że przedwojenny, burżuazyjny rząd doprowadził nas do upadku.
Żołnierzy na wyprawę do Czechosłowacji specjalnie dobierano?
- Nikt się mnie nie pytał, czy mam ochotę iść do Czechosłowacji. Na rozkaz kierowano po prostu całe jednostki. Ale nawet gdyby szukano ochotników, toby ich nie zabrakło. Do takich zadań zawsze są chętni - tak jest też dzisiaj. Jedni robią to dla pieniędzy. Inni traktują jako tani sposób na zobaczenie świata.
Kiedy szliście przez Polskę do Czechosłowacji, ludzie wystawiali w oknach święte obrazy, żegnali was znakami krzyża - jakby się bali, że tam zginiecie.
- Każda wojna, każda interwencja wiąże się z zagrożeniem życia. Zwykli ludzie nam współczuli. Przecież do Czechosłowacji trafili też żołnierze ze służby zasadniczej, która wówczas była obowiązkowa dla wszystkich. Zwykli młodzi chłopcy, którzy przed rozpoczęciem normalnego życia musieli odsłużyć dwa lata w armii.
Żona się o pana bała przed Czechosłowacją?
- Bała się. Została z małym dzieckiem. Spoczęły na niej wszystkie moje obowiązki: narąbanie drzewa, przyniesienie węgla.
Pamięta pan przekraczanie granicy?
- Nie sposób zapomnieć.
To był świt 22 sierpnia, drugiego dnia interwencji. Wśród żołnierzy czułem wielkie napięcie. Byliśmy gotowi na to, że zaraz zaczną do nas strzelać. Oczywiście ci niemieccy dywersanci, a nie Czechosłowacy.
Kiedy pan spotkał pierwszego - dziś ciężko określić: Czecha czy Słowaka - po prostu Czechosłowaka?
- Jechałem przez terytorium dzisiejszych Czech do Hradca Kralove, w którym dzień wcześniej wylądowali nasi żołnierze śmigłowcami. Wkrótce po przekroczeniu granicy było miasto Nachod. Coś już przestało mi się zgadzać. Według map powinniśmy skręcić w prawo, a drogowskaz wyraźnie wskazywał przeciwną stronę. Dopiero później zorientowałem się, że Czesi ciągle przekręcali drogowskazy, żeby wprowadzić nas w błąd.
Pamiętam, że był wczesny wilgotny ranek. Mglisto, puste ulice, cisza, w której słychać było tylko chrzęst czołgowych gąsienic. Zatrzymałem się. Nagle z tej mgły zaczęli wyłaniać się ludzie, którzy, słysząc nasze czołgi, powychodzili ze swoich domów. Powoli zbliżali się ze wszystkich stron. Otaczali nas. Krzyczeli: "Po co tu przyjechaliście?", "My chcemy Dubczeka!". A my do nich, przez tłumacza, żeby nie ulegali zachodnim inspiratorom.
Moi żołnierze jeszcze przejechali przez to miasteczko, ale następne kolumny musiały je mijać objazdem. Czechów było tylu na ulicy, że dowódca czołgów nie odważył się przedzierać przez tłum.
Czechosłowacy bronili się?
- Dostaliśmy zadanie zajęcia szkoły wojskowej w Hradec Kralove. Szturm zaczął opancerzony transporter na gąsienicach. Wbił się impetem w bramę, zdruzgotał ją. Polscy żołnierze wbiegli do środka gotowi do ataku. Czescy wartownicy nie oddali ani jednego strzału. Po prostu oddali nam swoją broń.
Czechosłowaccy żołnierze stali po stronie cywilów, wspierali Praską Wiosnę czy pomagali wam w interwencji?
- Widziałem, że wszyscy myślą tak samo. I cywile, i żołnierze byli przeciwni interwencji. Jedni i drudzy próbowali utrudnić nam życie. Żołnierze czasami urządzali nocne wyjazdy ze swoich koszar w stronę polskich wojsk, jakby chcieli nastraszyć, że zaraz zaczną walkę. Albo próbowali nękać psychicznie - z którychś czechosłowackich koszar w nocy puszczano z magnetofonu okropne szczekanie psów. Polskich żołnierzy wyprowadzało to z równowagi.
Cywile z kolei pluli polskim żołnierzom w twarz, sypali piaskiem w oczy, wyzywali od okupantów i faszystów. Sam też doświadczyłem niechęci, choć nie w aż tak silnej formie. Kiedy siadałem przy większym stole w piwiarni, Czechosłowacy wstawali i przenosili się gdzie indziej. Czeszki nie chciały ze mną rozmawiać. Widziałem zdjęcia kobiet, którym ogolono głowy za kontakty z polskimi żołnierzami.
Jak przez dwa miesiące inwazji wyglądała pana "bratnia przemoc"?
- Dowodziłem akcjami uciszania radiostacji. Czechosłowackie wojsko miało ich dużo i zaczęło używać do nadawania audycji przeciwko interwentom.
Moi żołnierze namierzali taki nadajnik, komandosi wsiadali do śmigłowca, leciałem z nimi i zamykaliśmy nadajnik. Było to trochę niebezpieczne, bo słyszałem, że Czesi strącili jeden radziecki śmigłowiec.
Radiostację zamykałem dosłownie. Miałem kłódki i łańcuchy, którymi zamykałem budynek radiostacji, a na drzwiach przyczepiałem kartkę, że uruchomienie zabronione jest pod karą śmierci.
Czechosłowacy nic sobie z tego nie robili. Godzinę po mojej akcji nadajnik znów działał.
To nie lepiej było coś z niego wymontować, zamiast wozić się z łańcuchami?
- Nie dało się. To były zbyt duże elementy, żeby zabrać do śmigłowca.
Co robili czechosłowaccy radiowcy, kiedy widzieli nadlatujący polski śmigłowiec?
- Zwiewali. Szczególnie zapamiętałem akcję na radiostację, która stała w pułku czołgów. Poleciałem ciężkim śmigłowcem Mi-6, na pokładzie było 60 polskich komandosów. Już z powietrza widziałem, że czołgi stoją na placu alarmowym. W tej jednostce musiało być kilkuset żołnierzy.
Wyglądało bardzo groźnie. Gdyby zdecydowali się na czynny opór, nie mielibyśmy szans.
Wylądowaliśmy. Komandosi wybiegli ze śmigłowca. Przywitał nas grad słów. Czechosłowacy, mimo olbrzymiej przewagi, nie zaczęli strzelać, ale krzyczeć: po co tu jesteście, wynoście się!
Na ulicach też toczyliśmy walkę na słowa. My wieszaliśmy w dzień propagandowe plakaty, a Czechosłowacy zrywali je w nocy. Rano wisiały tylko te, na których podkreślili błędy ortograficzne.
Moi żołnierze jeszcze przejechali przez to miasteczko, ale następne kolumny musiały je mijać objazdem. Czechów było tylu na ulicy, że dowódca czołgów nie odważył się przedzierać przez tłum.
Czechosłowacy bronili się?
- Dostaliśmy zadanie zajęcia szkoły wojskowej w Hradec Kralove. Szturm zaczął opancerzony transporter na gąsienicach. Wbił się impetem w bramę, zdruzgotał ją. Polscy żołnierze wbiegli do środka gotowi do ataku. Czescy wartownicy nie oddali ani jednego strzału. Po prostu oddali nam swoją broń.
Czechosłowaccy żołnierze stali po stronie cywilów, wspierali Praską Wiosnę czy pomagali wam w interwencji?
- Widziałem, że wszyscy myślą tak samo. I cywile, i żołnierze byli przeciwni interwencji. Jedni i drudzy próbowali utrudnić nam życie. Żołnierze czasami urządzali nocne wyjazdy ze swoich koszar w stronę polskich wojsk, jakby chcieli nastraszyć, że zaraz zaczną walkę. Albo próbowali nękać psychicznie - z którychś czechosłowackich koszar w nocy puszczano z magnetofonu okropne szczekanie psów. Polskich żołnierzy wyprowadzało to z równowagi.
Cywile z kolei pluli polskim żołnierzom w twarz, sypali piaskiem w oczy, wyzywali od okupantów i faszystów. Sam też doświadczyłem niechęci, choć nie w aż tak silnej formie. Kiedy siadałem przy większym stole w piwiarni, Czechosłowacy wstawali i przenosili się gdzie indziej. Czeszki nie chciały ze mną rozmawiać. Widziałem zdjęcia kobiet, którym ogolono głowy za kontakty z polskimi żołnierzami.
Jak przez dwa miesiące inwazji wyglądała pana "bratnia przemoc"?
- Dowodziłem akcjami uciszania radiostacji. Czechosłowackie wojsko miało ich dużo i zaczęło używać do nadawania audycji przeciwko interwentom.
Moi żołnierze namierzali taki nadajnik, komandosi wsiadali do śmigłowca, leciałem z nimi i zamykaliśmy nadajnik. Było to trochę niebezpieczne, bo słyszałem, że Czesi strącili jeden radziecki śmigłowiec.
Radiostację zamykałem dosłownie. Miałem kłódki i łańcuchy, którymi zamykałem budynek radiostacji, a na drzwiach przyczepiałem kartkę, że uruchomienie zabronione jest pod karą śmierci.
Czechosłowacy nic sobie z tego nie robili. Godzinę po mojej akcji nadajnik znów działał.
To nie lepiej było coś z niego wymontować, zamiast wozić się z łańcuchami?
- Nie dało się. To były zbyt duże elementy, żeby zabrać do śmigłowca.
Co robili czechosłowaccy radiowcy, kiedy widzieli nadlatujący polski śmigłowiec?
- Zwiewali. Szczególnie zapamiętałem akcję na radiostację, która stała w pułku czołgów. Poleciałem ciężkim śmigłowcem Mi-6, na pokładzie było 60 polskich komandosów. Już z powietrza widziałem, że czołgi stoją na placu alarmowym. W tej jednostce musiało być kilkuset żołnierzy.
Wyglądało bardzo groźnie. Gdyby zdecydowali się na czynny opór, nie mielibyśmy szans.
Wylądowaliśmy. Komandosi wybiegli ze śmigłowca. Przywitał nas grad słów. Czechosłowacy, mimo olbrzymiej przewagi, nie zaczęli strzelać, ale krzyczeć: po co tu jesteście, wynoście się!
Na ulicach też toczyliśmy walkę na słowa. My wieszaliśmy w dzień propagandowe plakaty, a Czechosłowacy zrywali je w nocy. Rano wisiały tylko te, na których podkreślili błędy ortograficzne.
Kiedy polscy żołnierze pobyli dłużej w Czechosłowacji i zobaczyli, o co naprawdę chodziło podczas Praskiej Wiosny, nie zaczęli zazdrościć tych kilku miesięcy wolności?
- Ale tam, w większości niczego nie zobaczyli! Poborowi ze służby zasadniczej przeważnie stacjonowali w polowych garnizonach. Czyli siedzieli w namiotach w lesie. Taki garnizon żyje w oderwaniu od świata - wszystko jedno, czy w polskim Drawsku, czy pod Hradec Kralove.
Mury w czechosłowackich miastach były wszędzie wymalowane antysocjalistycznymi hasłami typu "Leninie, obudź się, Breżniew zwariował!". Ale jak żołnierze jechali z Polski do Czechosłowacji, to byli zamknięci w czołgach i mało kto widział te hasła.
A wyżsi rangą, oficerowie? Tacy jak pan? Przecież miał pan kontakt z Czechosłowakami.
- Po jakimś czasie zacząłem zazdrościć Czechosłowakom. Ale wcale nie tych kilku miesięcy wolności. Początkowo wszystkie sklepy były pozamykane i pozabijane deskami. Po dwóch-trzech tygodniach handel zaczął znowu działać. I nagle zobaczyłem czechosłowackie witryny sklepowe. To było szokujące. W Polsce sklepy świeciły pustkami, a tu półki uginały się od towarów. Kłuły w oczy te kolorowe wystawy.
Podobnie zaczęło myśleć sporo polskich oficerów. W zaufaniu zadawaliśmy sobie pytanie: a dlaczego u nas tak nie ma? Wojskowy wywiad musiał meldować o tych nastrojach, bo oficerowie polityczni zaczęli tłumaczyć ów dostatek na ideologiczny sposób. Otóż czechosłowacki przepych miał być efektem przekupstw dokonywanych przez zachodnie kraje, które usiłowały przeciągnąć Czechosłowację na swoją stronę.
Jakoś te ideologiczne tłumaczenia przestawały się zgadzać. Mówiono nam o niemieckiej V kolumnie, która miała do nas strzelać, mówiono o czekających na nas ulicznych barykadach - a tu nic. Rozluźniła się dyscyplina. Widziałem to po patrolach na ulicach, które kontrolowały samochody. Patrole wyglądały jak na paradzie. Prosili o dokumenty, nie ubezpieczali się wzajemnie. Działali już po amatorsku - w porównaniu ze współczesnymi patrolami w Iraku, ale nawet z tymi z II wojny światowej.
Kiedy przyszło rozprężenie, wojsko zajęło się przemytem i piciem wódki?
- Przemyt nigdy nie stał się procederem na dużą skalę. Między Polską a Czechosłowacją krążyło niewielu żołnierzy, na przykład śmigłowce z zaopatrzeniem. Niektórzy rzeczywiście robili drobne interesy - spirytus w Czechosłowacji był cztery razy droższy niż w Polsce, w zamian można było przywieźć zabawki do kraju.
Dowództwo wymyślało kolejne ćwiczenia - bo jak wojsko się nudzi, to staje się niebezpieczne. Szczególnie wybuchowa jest mieszanka nudy, alkoholu i ostrej amunicji. Mnożyły się wypadki z bronią. W wojsku zawsze krążyło porzekadło, że broń raz w roku sama strzela. Kilku polskich żołnierzy zginęło z powodu nieostrożnego posługiwania się bronią - karabin wypalił podczas czyszczenia albo ładowania. Czasami dochodziło do zamachów z bronią na kolegę, bo w nudzącym się wojsku narastały konflikty - a to na tle zazdrości o narzeczoną, a to przez drwiny.
Wtedy właśnie puściły nerwy polskiemu żołnierzowi, który zaczął strzelać do ludzi na ulicy?
- Na początku września, kiedy sytuacja była już całkowicie opanowana, dwaj polscy szeregowi po pijanemu opuścili jednostkę w nocy. Poszli do Jiczina. Zabrali broń. Na poszukiwania wyruszyli inni żołnierze. W chwili gdy dwaj pijacy zostali znalezieni, jeden z nich zaczął strzelać najpierw w powietrze, a potem do Czechosłowaków na ulicy. W szamotaninie patrol wyrwał mu magazynek z karabinu, ale szaleniec załadował następny i wciąż strzelał do ludzi i przejeżdżających samochodów. Zabił dwoje Czechosłowaków. Ranił wiele osób: Czechosłowaków, ale też dwóch polskich żołnierzy. To była największa tragedia podczas interwencji.
Wiedział pan o tej zbrodni czy informację zatajono?
- Powiedziano nam o zdarzeniu, bo przez nie spodziewano się wielkich czechosłowackich manifestacji, które mogły przerodzić się w wybuch powstania. Dlatego podczas pogrzebu w odwodzie stały dwa polskie pułki, ponad 2 tysiące żołnierzy. Zwiadowcy z mojej jednostki byli na miejscu pogrzebu. Manifestacja nie była jednak duża, w pogrzebie uczestniczyło około 300 osób. Pomogły uspokajające apele w radiu i gigantyczna ulewa, która się wówczas rozpętała.
Kiedy pan zaczął się wstydzić udziału w tej inwazji?
- Bardzo późno, dopiero w latach 80. Zaczęło się od stanu wojennego, wielu moich kolegów zostało komisarzami wojskowymi. Wtedy zacząłem się zastanawiać, jak my byśmy odebrali wkroczenie wojsk radzieckich do Polski. Jakie byłoby to dla nas straszne przeżycie.
Lato 1968 roku było smutne - nawet sztabowcy ćwiczenia przed inwazją nazwali "Pochmurne lato".
- Często lało. Żołnierze narzekali na cieknące namioty. Nikt już nie myślał o wojnie, ale o skarpetkach, których nie dawało się wysuszyć.
Czechosłowacy też dali sobie spokój. Ich wewnętrzny sprzeciw wobec inwazji słabł z dnia na dzień, wreszcie przeszedł w ględzenie, a po dwóch miesiącach w obojętność.
W Czechosłowacji zginęło dziesięciu polskich żołnierzy. Wszyscy w wypadkach: nieostrożne obchodzenie się z bronią, czołg, który się przewrócił, transporter staranowany na przejeździe przez pociąg.
- Żaden Polak nie zginął w walce. To zawdzięczamy Czechosłowakom. Za to powinniśmy im podziękować.
- Ale tam, w większości niczego nie zobaczyli! Poborowi ze służby zasadniczej przeważnie stacjonowali w polowych garnizonach. Czyli siedzieli w namiotach w lesie. Taki garnizon żyje w oderwaniu od świata - wszystko jedno, czy w polskim Drawsku, czy pod Hradec Kralove.
Mury w czechosłowackich miastach były wszędzie wymalowane antysocjalistycznymi hasłami typu "Leninie, obudź się, Breżniew zwariował!". Ale jak żołnierze jechali z Polski do Czechosłowacji, to byli zamknięci w czołgach i mało kto widział te hasła.
A wyżsi rangą, oficerowie? Tacy jak pan? Przecież miał pan kontakt z Czechosłowakami.
- Po jakimś czasie zacząłem zazdrościć Czechosłowakom. Ale wcale nie tych kilku miesięcy wolności. Początkowo wszystkie sklepy były pozamykane i pozabijane deskami. Po dwóch-trzech tygodniach handel zaczął znowu działać. I nagle zobaczyłem czechosłowackie witryny sklepowe. To było szokujące. W Polsce sklepy świeciły pustkami, a tu półki uginały się od towarów. Kłuły w oczy te kolorowe wystawy.
Podobnie zaczęło myśleć sporo polskich oficerów. W zaufaniu zadawaliśmy sobie pytanie: a dlaczego u nas tak nie ma? Wojskowy wywiad musiał meldować o tych nastrojach, bo oficerowie polityczni zaczęli tłumaczyć ów dostatek na ideologiczny sposób. Otóż czechosłowacki przepych miał być efektem przekupstw dokonywanych przez zachodnie kraje, które usiłowały przeciągnąć Czechosłowację na swoją stronę.
Jakoś te ideologiczne tłumaczenia przestawały się zgadzać. Mówiono nam o niemieckiej V kolumnie, która miała do nas strzelać, mówiono o czekających na nas ulicznych barykadach - a tu nic. Rozluźniła się dyscyplina. Widziałem to po patrolach na ulicach, które kontrolowały samochody. Patrole wyglądały jak na paradzie. Prosili o dokumenty, nie ubezpieczali się wzajemnie. Działali już po amatorsku - w porównaniu ze współczesnymi patrolami w Iraku, ale nawet z tymi z II wojny światowej.
Kiedy przyszło rozprężenie, wojsko zajęło się przemytem i piciem wódki?
- Przemyt nigdy nie stał się procederem na dużą skalę. Między Polską a Czechosłowacją krążyło niewielu żołnierzy, na przykład śmigłowce z zaopatrzeniem. Niektórzy rzeczywiście robili drobne interesy - spirytus w Czechosłowacji był cztery razy droższy niż w Polsce, w zamian można było przywieźć zabawki do kraju.
Dowództwo wymyślało kolejne ćwiczenia - bo jak wojsko się nudzi, to staje się niebezpieczne. Szczególnie wybuchowa jest mieszanka nudy, alkoholu i ostrej amunicji. Mnożyły się wypadki z bronią. W wojsku zawsze krążyło porzekadło, że broń raz w roku sama strzela. Kilku polskich żołnierzy zginęło z powodu nieostrożnego posługiwania się bronią - karabin wypalił podczas czyszczenia albo ładowania. Czasami dochodziło do zamachów z bronią na kolegę, bo w nudzącym się wojsku narastały konflikty - a to na tle zazdrości o narzeczoną, a to przez drwiny.
Wtedy właśnie puściły nerwy polskiemu żołnierzowi, który zaczął strzelać do ludzi na ulicy?
- Na początku września, kiedy sytuacja była już całkowicie opanowana, dwaj polscy szeregowi po pijanemu opuścili jednostkę w nocy. Poszli do Jiczina. Zabrali broń. Na poszukiwania wyruszyli inni żołnierze. W chwili gdy dwaj pijacy zostali znalezieni, jeden z nich zaczął strzelać najpierw w powietrze, a potem do Czechosłowaków na ulicy. W szamotaninie patrol wyrwał mu magazynek z karabinu, ale szaleniec załadował następny i wciąż strzelał do ludzi i przejeżdżających samochodów. Zabił dwoje Czechosłowaków. Ranił wiele osób: Czechosłowaków, ale też dwóch polskich żołnierzy. To była największa tragedia podczas interwencji.
Wiedział pan o tej zbrodni czy informację zatajono?
- Powiedziano nam o zdarzeniu, bo przez nie spodziewano się wielkich czechosłowackich manifestacji, które mogły przerodzić się w wybuch powstania. Dlatego podczas pogrzebu w odwodzie stały dwa polskie pułki, ponad 2 tysiące żołnierzy. Zwiadowcy z mojej jednostki byli na miejscu pogrzebu. Manifestacja nie była jednak duża, w pogrzebie uczestniczyło około 300 osób. Pomogły uspokajające apele w radiu i gigantyczna ulewa, która się wówczas rozpętała.
Kiedy pan zaczął się wstydzić udziału w tej inwazji?
- Bardzo późno, dopiero w latach 80. Zaczęło się od stanu wojennego, wielu moich kolegów zostało komisarzami wojskowymi. Wtedy zacząłem się zastanawiać, jak my byśmy odebrali wkroczenie wojsk radzieckich do Polski. Jakie byłoby to dla nas straszne przeżycie.
Lato 1968 roku było smutne - nawet sztabowcy ćwiczenia przed inwazją nazwali "Pochmurne lato".
- Często lało. Żołnierze narzekali na cieknące namioty. Nikt już nie myślał o wojnie, ale o skarpetkach, których nie dawało się wysuszyć.
Czechosłowacy też dali sobie spokój. Ich wewnętrzny sprzeciw wobec inwazji słabł z dnia na dzień, wreszcie przeszedł w ględzenie, a po dwóch miesiącach w obojętność.
W Czechosłowacji zginęło dziesięciu polskich żołnierzy. Wszyscy w wypadkach: nieostrożne obchodzenie się z bronią, czołg, który się przewrócił, transporter staranowany na przejeździe przez pociąg.
- Żaden Polak nie zginął w walce. To zawdzięczamy Czechosłowakom. Za to powinniśmy im podziękować.
*** Wywiad ten ukazał się także w czeskim dzienniku "Lidove noviny" w dniu 18 sierpnia 2008 r.
Źródło: Duży Format
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz