piątek, 31 sierpnia 2012

Polacy na Wyspach nie znajdują żon, bo się nie uczą


Rozmawiała Dominika Pszczółkowska
2012-08-30, ostatnia aktualizacja 2012-08-29 21:31

Polki w Wielkiej Brytanii częściej niż Polacy uczą się języka, podejmują na miejscu studia. Robią wiele, by awansować. Mężczyźni nie - mówi badaczka emigracji prof. dr hab. Halina Grzymała-Moszczyńska

Jak napisaliśmy w "Gazecie" przed dwoma dniami, co czwarta Polka, która rodzi dziecko w Wielkiej Brytanii, wybiera na ojca cudzoziemca . To najczęściej obywatele brytyjscy, następnie imigranci z Afryki, Azji i innych nowych krajów Unii Europejskiej.

Zupełnie inaczej zachowują się Polacy. Jeśli decydują się na dziecko, to prawie zawsze (w 95 proc. przypadków) z Polką.

Podobne zjawisko potwierdzają badacze polskiej emigracji w innych krajach. - Wśród polskiej emigracji w Austrii, którą zajmowałem się w 2010 r., kobiety prawie cztery razy częściej poślubiały Austriaków lub przedstawicieli innych narodowości niż mężczyźni - mówi dr Dorota Czakon z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. - Polki często decydują się na małżeństwo z obcokrajowcem o niższej od nich pozycji społecznej, ale ustabilizowanej sytuacji materialnej, np. osoba po studiach wyższych wiąże się z kimś o niższym wykształceniu.

Wszędzie na świecie to raczej kobiety z krajów uboższych znajdują sobie partnerów z krajów bogatszych. Dlaczego tak się dzieje? Czy to wynik śmiałości kobiet, ich dążenia do życiowej i majątkowej stabilizacji? A może różnica świadczy raczej o mężczyznach, którzy nie potrafią odnaleźć się w nowym kraju? O opinie zapytaliśmy badaczy.

Dominika Pszczółkowska: Dlaczego Polki na emigracji w Wielkiej Brytanii o wiele częściej niż Polacy wiążą się z miejscowymi i mają z nimi dzieci?

Prof. dr hab. Halina Grzymała-Moszczyńska, psycholożka z Uniwersytetu Jagiellońskiego i Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej: Związki międzykulturowe oprócz wszystkich celów, jakie spełniają związki w obrębie własnej kultury, spełniają też dodatkowe: zaspokajają potrzebę przynależności do nowego środowiska, poszukiwania wsparcia w trudnym często doświadczeniu, jakim jest migracja. Miejscowy partner widziany bywa jako łącznik ze społeczeństwem. Wydaje mi się, że kobiety są skłonne podejmować większe ryzyko niż mężczyźni, by zaspokoić te potrzeby. A kultura brytyjska jest atrakcyjna dla imigrantek, zaś Brytyjczycy są jej reprezentantami.

Dlaczego Polki są dla nich atrakcyjnymi kandydatkami?

- O wiele częściej niż Brytyjki czy np. kobiety w Skandynawii reprezentują tradycyjne wzorce kobiecości: mają większą skłonność do dbania o drugą osobę, bardziej ciepły i mniej wymagający stosunek do partnera. To jest w cenie. Zachodnie partnerki są często postrzegane jako stawiające zbyt wysokie wymagania w sytuacji, gdy mężczyźni oczekują relacji partnerskiej.

Polki w Wielkiej Brytanii mają jednak dzieci nie tylko z białymi, ale również i ciemnoskórymi Brytyjczykami oraz z Afrykanami i Azjatami. Skąd tak śmiałe decyzje wśród osób, które pochodzą często z mniejszych miast i w ogóle nie miały wcześniej styczności z przedstawicielami innych ras?

- Często to zauroczenie odmiennością, oryginalnością tych osób, a czasem - jakkolwiek by to nie brzmiało - po prostu miłość. Ale także brak wiedzy, co znaczy przyjechać do Polski z dzieckiem czy mężem o innym kolorze skóry, niemyślenie, jak najbliżsi mogą być traktowani w małej miejscowości.

A Polacy na Wyspach? Nie chcą wiązać się z Brytyjkami, czy są dla nich nieatrakcyjni?

- Zdaniem wielu Brytyjek polscy mężczyźni są nieatrakcyjni, nieciekawi, nie dbają o siebie. Pracują poniżej swoich kompetencji, na budowie czy w sklepie, i często nic nie robią, by polepszyć swój status. Z moich badań wynika, że kobiety częściej uczą się języka, podejmują na miejscu studia. Robią wiele, by awansować. Mężczyźni nie. 

Źródło: Gazeta Wyborcza


Więcej... http://wyborcza.pl/1,75477,12387078,Polacy_na_Wyspach_nie_znajduja_zon__bo_sie_nie_ucza.html#ixzz256xtjX27

Hannover - Śląsk Wrocław 5:1: Mistrz Polski znów na deskach!


art.
 
30.08.2012 , aktualizacja: 30.08.2012 22:43
A A A Drukuj

30.08.2012, godzina 20:45

 Hannover 96

Bramki:Abdellaoue 22. z karnego, Huszti 35. i 88., Sobiech 68. i 85.Kartki:Schmiedebach - żółtaSkład:Zieler - Cherundolo (Sakal 70.), Haggui, Eggimann, Schulz (Rausch 38.) - Andreasen, Schmiedebach, Huszti, Stindl - Schlaudraff (Sobiech 63.), Abdellaoue
  • 32 Poł0
  • 21 Poł1

Śląsk Wrocław 

Bramki:Kaźmierczak 10.Kartki:Jodłowiec - czerwona; Kelemen, Socha, Kowalczyk - żółtaSkład:Kelemen - Socha, Kowalczyk, Jodłowiec, Spahić - Sobota , Elsner (Stevanović 82.), Kaźmierczak, Mila, Patejuk (Voskamp 65.) - Diaz (Pawelec 46.)
Hannover znów rozgromił Śląsk, wygrywając aż 5:1 i wyeliminował wrocławian z Ligi Europy. Mistrz Polski w dwumeczu z niemieckim średniakiem skompromitował się, tracą aż 10 bramek. Teraz trener Orest Lenczyk może zostać zwolniony.
Tym razem trener Orest Lenczyk znów zaskoczył - gdyż na rewanżowy mecz z Hannoverem nie eksperymentował, nie udziwniał, tylko desygnował do gry w zasadzie najsilniejszy zespół jaki dziś Śląsk ma. Na bramce wyszedł Marian Kelemen, grało dwóch skrzydłowych, klasyczny środkowy napastnik, a Sebastian Mila został ustawiony tam gdzie prezentuje się najlepiej czyli w drugiej linii. W pierwszym meczu przeciwko Hannoverowi grał jako środkowy napastnik. 

Tym razem jako wysunięty napastnik wyszedł Cristian Diaz. I to było pewnego rodzaju sensacja. Przecież niedawno Argentyńczyk wulgarnie obraził trenera i został przez został odsunięty od gry w zespole. W kilku meczach nie było go nawet na ławce rezerwowych, a szkoleniowiec wrocławian podkreślał konsekwentnie, że Diaz u niego już nigdy nie zagra.

Jednak teraz trener Orest Lenczyk zmienił zdanie. Pod wpływem szefów klubu i spotkania z prezydentem Wrocławia zmienił decyzję i przywrócił Diaza do kadry zespołu. Właściciele klubu poprosili też Lenczyka, aby natychmiast uzdrowił fatalną atmosferę w zespole.

Choć Diaz zaprezentował się słabo, to przez pierwsze minuty rewanżowego meczu w Hannoverze Śląsk grał przyzwoicie. Mało tego w 10. min wrocławianie objęli prowadzenie. Po świetnej centrze Mili z rzutu rożnego mocnym uderzeniem głową popisał się Przemysław Kaźmierczak i piłka wylądowała w okienku niemieckiej bramki! Kilka minut później Śląsk mógł prowadzić 2:0! Sam na bramkę rywali biegł Sobota, jednak dogrywał piłkę niecelnie do Diaza, choć sam mógł pokusić się o strzał. Wprawdzie Hannover na początku gry też miał dwie dogodne sytuacje bramkowe, których nie wykorzystał, ale postawa Śląska w tym fragmencie meczu była pozytywnym zaskoczeniem.

Kluczowym momentem meczu okazał się 22 minuta. Wówczas po kolejnej szybkiej akcji w polu karnym Tomasz Jodłowiec powalił tuż przed bramka napastnika rywali Schlaudraffa, a sędzia podyktował rzut karny i niestety ukarał naszego zawodnika czerwoną kartką. Sytuacja było lekko kontrowersyjna, gdyż sędzia mógł pokazać polskiemu obrońcy żółtą kartkę. 

Z rzutu karnego do wyrównania 1:1 doprowadził Abdellaoue. Potem Hannover już spokojnie kontrolował grę. Widać było, że Niemcy nie "szarpią" się specjalnie, zdając sobie sprawę, że mecz mają pod kontrolą. Mimo tego stworzyli sobie kilka dobrych okazji bramkowych. Na szczęście dla Śląska pudłowali: Stindl, Schlaudraff, czy Abdellaoue. 

Jednak w 35. min - po efektownym rajdzie - Węgier Huszti ośmieszył Kowalczyka i pięknym lobem przerzucił piłkę nad bezradnym Kelemenem i było 2:1. 

Po przerwie Hannover stwarzał sobie okazje, ale piłkarze rywali pudłowali. Strzelecką niemoc udało się przełamać dopiero Polakowi Arturowi Sobiechowi, który w kilka minut po wejściu na boisko z bliska trafił do siatki. Z upływem minut Hannover niepodzielnie dominował na boisku, a grający w osłabieniu wrocławianie tylko się bronili. W końcówce najpierw Sobiech a potem Huszti dobili mistrza Polski, strzelając kolejne dwa gole. Dobrze, że skończyło się tylko na 5:1 dla Hannoveru, bo Niemcy wyraźnie oszczędzali siły przed kolejnym spotkaniem w Bundeslidze.

Z sześciu meczów rozegranych w tym sezonie w europejskich pucharach Śląsk przegrał aż pięć. Wygrał tylko pierwszy pojedynek w II rundzie Ligi Mistrzów z Poducnostią Podgorica 2:0. Później przegrał rewanż z mistrzem Czarnogóry i został rozgromiony w dwumeczu najpierw ze szwedzkim Helsingborgs IF (0:3 i 1:3) oraz Hannoverem (3:5 i 1:5). 

W ciągu najbliższych dni właściciele Śląska podejmą decyzję dotyczącą przyszłości trenera Oresta Lenczyka - czy nadal będzie prowadził zespół, czy zostanie zdymisjonowany.

Hannover - Śląsk 5:1 (2:1)

Bramki: 0:1 - Kaźmierczak (10), 1:1 - Abdellaoue (22, z karnego), 2:1 - Huszti (35), 3:1 - Sobiech (68), 4:1 - Sobiech (84), 5:1 Huszti (88)

Hannover: Zieler - Cherundolo (70. Sakai), Haggui, Eggimann, Schulz (39. Rausch) - Andreasen, Schmiedebach, Huszti, Stindl - Schlaudraff (63. Sobiech), Abdellaoue.

Śląsk: Kelemen - Socha, Kowalczyk, Jodłowiec, Spahić - Sobota , Elsner (82. Stevanović), Kaźmierczak, Mila, Patejuk (65. Voskamp) - Diaz (46. Pawelec) .

Pierwszy mecz: Śląsk - Hannover 3:5

Awans: Hannover

środa, 29 sierpnia 2012

Stratfor: Strategia Polski to przetrwanie. NATO i UE nas nie obronią. W najgorszym scenariuszu Polska musi radzić sobie sama. Ma szanse


prot, mig
 
28.08.2012 , aktualizacja: 28.08.2012 22:45
A A A Drukuj
Rzeczpospolita Obojga Narodów w 1600 r.

Rzeczpospolita Obojga Narodów w 1600 r. (fot. Halibutt/Wikimedia Commons)

Polska strategia narodowa obraca się wokół jednej kluczowej kwestii: zachowania tożsamości narodowej i niepodległości. W XXI to się nie zmieni - prognozuje ośrodek analiz geopolitycznych Stratfor. I pisze, że od zachodu Polskę mogą ochronić USA, a nie NATO i UE, za to nasz kraj musi zbudować siłę wystarczającą do odparcia ewentualnego zagrożenia ze wschodu. Ma na to - według Stratforu - czas i coraz lepsze warunki finansowe. Ale musi być gotów radzić sobie sam.
Stratfor to prywatna agencja wywiadowcza, założona w 1996 w Austin w stanie Teksas przez George'a Friedmana, nazywana niekiedy cieniem CIA. Stratfor opracowuje analizy i raporty na potrzeby klientów prywatnych i agend rządu USA (m.in. CIA). Publikuje m.in. ceniony tzw. dzienny raport wywiadowczy (daily intelligence briefing) dotyczący zagrożeń światowego bezpieczeństwa. Polska strategia ukazała się w cotygodniowym cyklu geopolitycznym.

Friedman zaczyna swój tekst od geopolitycznej analizy sytuacji Polski. Wskazuje, że znajdujemy się w niewygodnym położeniu: na pozbawionej przeszkód terytorialnych Wielkiej Równinie Europejskiej i w dodatku między dwoma historycznymi potęgami: Niemcami i Rosją. Dlatego też Polska była często najeżdżana, a głównym celem strategicznym było - i jest - przetrwanie państwa i narodu. Ta strategia jest podszyta poczuciem strachu i desperacji. "Dla Polski przegrana wojna często była narodową katastrofą" - opisuje badacz.

Stare polskie strategie przetrwania zawiodły

W przeszłości Polska, znajdująca się między dwoma imperiami, mogła zagwarantować sobie przetrwanie - według Friedmana - trzema sposobami. Najlepszym wyjściem było pełnienie roli bufora szanowanego przez Rosję i Niemcy. To jednak zdarzało się rzadko. Polska mogła związać się sojuszem z jednym z tych krajów. Jednak to zawsze groziło absorpcją lub okupacją. Wreszcie mogliśmy szukać wsparcia trzeciej siły. Tego próbowaliśmy w dwudziestoleciu międzywojennym i ta strategia zakończyła się klęską. Francji i Wielka Brytania nie pomogły nam w 1939 roku.

Po obaleniu komunizmu i rozpadzie ZSRR Polska znalazła się w lepszej sytuacji, gdyż weszła do struktur NATO i Unii Europejskiej, który z jednej strony gwarantowały bezpieczeństwo, a z drugiej związywały nasz kraj na partnerskich zasadach z Niemcami - przypomina analityk Stratfora, zaznaczając, że z kolei Rosja pogrążyła się w tym czasie w kryzysie.

Najgorszy scenariusz

Uczestnictwo w ponadnarodowych strukturach stabilizacyjnych - politycznych, obronnych i gospodarczych - to według eksperta Stratforu nasze czwarte wyjście. Ale Friedman uważa, że Polska już nie może całkowicie opierać na nim swojej strategii. "Polska historia uczy, że sytuacja Rosji zmienia się bardzo szybko - od upadku do potęgi. Polska, jak każdy kraj, musi oprzeć swoją strategię na najgorszym scenariuszu" - pisze Friedman. Jak wygląda według niego najgorszy scenariusz?

Po pierwsze, przy agresywnych działaniach Rosji NATO może nam nie pomóc w wystarczającym stopniu. Unia zaś jest systemem gospodarczym, tworem opartym na współpracy gospodarczej, pozbawionym praktycznie efektywnej wspólnej polityki bezpieczeństwa i obrony. W dodatku UE znajduje się w kryzysie. W najgorszym przypadku Niemcy - najsilniejszy i najbardziej stabilny kraj Unii - może rozszerzyć swoje relacje z Rosją kosztem upadających struktur zachodnich. "Witalność NATO jest rzeczą dyskusyjną, a przyszłość Unii nie rysuje się w jasnych barwach. To jest główny problem Polski" - ostrzega Friedman.

Stratfor: niech Polska nie ogląda się na sojuszników

Jednocześnie wskazuje na kolejne trzy możliwe kierunki działania rządu. Możemy robić wszystko, co możliwe, by utrzymać w żywotności zachodnie struktury. Nie mamy jednak wystarczającej siły, by to zagwarantować. Drugie rozwiązanie to ułożenie przyjacielskich stosunków z Rosją i Niemcami, co jednak może być trudne i przynieść nietrwałe rezultaty. W końcu Polska znów może poszukać silnego partnera, gwarantującego jej niezależność.

Friedman wskazuje, że takim gwarantem mogą być, ale wcale nie muszą, Stany Zjednoczone. Według niego USA będą próbowały zachować równowagę sił w Europie. Upadek Polski spowodowany agresją Rosji zniszczy wpływy tego kraju w tej części Europy.

Z drugiej jednak strony USA muszą mieć czas na zorganizowanie sił i koalicji, by pomóc Polsce. Nasz kraj musi więc rozwinąć swoje wojsko, by kupić cenny czas, który pozwoli na zorganizowanie pomocy. "USA mogą zagwarantować Polsce bezpieczeństwo od zachodniej flanki".

Friedman dodaje, że choć sytuacja gospodarcza Polski w ostatnich latach znacząco się poprawiła, to zbudowanie efektywnej siły geopolitycznej wymaga czasu i pieniędzy. "Polska ma czas, bo rosyjskie zagrożenie jest obecnie bardziej teoretyczne niż praktyczne, a kondycja rosyjskiej gospodarki nie pozwala na wywołanie istotnego zagrożenia [dla Polski - przyp. red.]. Ale obrona potencjalnego zagrożenia ze wschodu zależy, przynajmniej na początku, wyłącznie od Polaków - konkluduje Friedman. 

Dlaczego Polka łatwiej niż Polak znajduje w Wielkiej Brytanii partnera?


Aleksandra Szyłło
2012-08-28, ostatnia aktualizacja 2012-08-28 20:02

Dlaczego kobiecie jest łatwiej znaleźć partnera?
Dlaczego kobiecie jest łatwiej znaleźć partnera?
 Fot. Shutterstock

- Gdyby taki Polak chociaż nauczył się sprawnie żartować w obcym języku, od razu podskoczyłyby jego akcje na rynku matrymonialnym - mówi prof. Bogusław Pawłowski, kierownik Katedry Biologii Człowieka na Uniwersytecie Wrocławskim

Prof. Bogusław Pawłowski
Fot. Krzysztof Gutkowski / Agencja Gazeta
Prof. Bogusław Pawłowski
Aleksandra Szyłło: Co czwarta Polka, która zachodzi w ciążę w Wielkiej Brytanii wybiera na ojca swego dziecka nie-Polaka. Ojcami są najczęściej obywatele Wielkiej Brytanii, następnie imigranci z Azji, Afryki i innych krajów Unii Europejskiej. Jednocześnie aż 95 proc. naszych mężczyzn na Wyspach, jeśli już tworzy związek z kobietą, to tylko z Polką. Dlaczego taka dysproporcja?

Prof. Pawłowski: Intuicyjnie już czujemy, że tak właśnie jest, wiele osób mówi "kobiecie jest łatwiej". Funkcjonują stereotypy "bo Polki są piękne". Oczywiście, że są, ale z tą urodą to tylko część prawdy. Przecież podobnie się dzieje gdy imigrantkami nie są nasze rodaczki i rodacy. Jedno z potencjalnych wyjaśnień tej zagadki możemy chyba już znaleźć w naszej ewolucji. Kobieta, podobnie jak szympansica, jest egzogamiczna: oznacza to, że to ona opuszcza rodzinę czy grupę, aby iść do mężczyzny. Ma to odzwierciedlenie nawet w języku : kobieta przecież "wychodzi" za mąż, a mężczyzna "bierze" żonę.

W historii ludzkości częściej mieliśmy też do czynienia z patrylokalnością - kobieta zamieszkuje u mężczyzny, w jego posiadłości czy w pobliżu jego krewnych. Matrylokalność, czyli sytuacja, gdy małżonkowie osiedlają się w rodzinnym stronach kobiety, jest znacznie rzadsza, choć oczywiście w nowoczesnym świecie, w wielkich miastach, wśród młodych ludzi te reguły przestają mieć takie znaczenie. Brytyjczykowi łatwiej więc "przygarnąć" imigrantkę, jego otoczenie nie uzna tego za coś tak zadziwiającego, jak gdyby sytuacja była odwrotna.

Z wielu badań, również prowadzonych przez biologów i psychologów ewolucyjnych wynika również, że kobieta i mężczyzna musi mieć zupełnie inne atuty, aby odnieść sukces na rynku matrymonialnym.

Jakie to są atuty?

U kobiety bardzo ważna jest atrakcyjność fizyczna świadcząca o płodności i jej wieku. Na dalszej pozycji, choć ważne zwłaszcza przy tworzeniu długotrwałych relacji, są komunikatywność czy inteligencja społeczna.

Uroda mężczyzny ma dużo mniejsze znaczenie. Aby był odbierany jako atrakcyjny, powinien mieć na przykład poczucie humoru, być inteligentny i mieć odpowiednią pozycję społeczną i wynikający z niej status materialny.

Widać więc jak na dłoni, że kobietom, jadącym na zmywak do Londynu, łatwiej zawieźć pożądane cechy ze sobą niż mężczyźnie. Ona, nawet jeśli sprząta i nie ma pieniędzy, ale jest młoda, ładna i ma zdolność komunikacji w języku tubylców- jest świetną partią. A Polak na budowie czy na zmywaku? Status społeczny: żaden. Gdyby chociaż umiał piękną angielszczyzną żartować, zabawiać opowieściami o obejrzanych filmach i przeczytanych książkach! Ale on często potrafi tylko powiedzieć "I don't speak English very well". Co innego gdy zaleca się do Polki - świetna znajomość języka pozwala mu rozwinąć skrzydła i może kobietę znacznie łatwiej oczarować

Kobiety mają też dodatkowe ułatwienie od natury: łatwiej niż mężczyźni opanowują języki obce, szybciej zaczynają mówić, są bardziej komunikatywne. W kontekście formowanie długotrwałych związków to umiejętności kluczowe.

Mam wrażenie, że kobiecie w ogóle łatwiej dostać się do nowego towarzystwa, w pubie czy na uczelni. Mam dobrą intuicję?

Kobiety, a to też wynika z biologii, są mniej agresywne i łagodzą obyczaje. W ciągle patriarchalnym społeczeństwie, w którym jesteśmy zarówno, my jak i Brytyjczycy, to często mężczyzna zaprasza do towarzystwa. Jedna kobieta więcej w grupie towarzyskiej to dla niego żaden kłopot, dodatkowy mężczyzna - a po co?

Na minus Polaków szukających partnerki na Wyspach działa więc też to, że nie mają społecznie ugruntowanej lokalnej sieci społecznej, trudniej im taką stworzyć czy dostać się do już istniejących.

Kobiety też oczywiście ze sobą rywalizują, ale to inaczej wygląda, to jest taka gra ukryta, podskórna, często nie zagrażająca istnieniu grupy.

Z powodu wszystkich tych cech, które wymieniliśmy, kobiecie łatwiej o hypergamię, czyli awans społeczny dzięki zamążpójściu. Mezalianse w tę stronę zdarzają się znacznie częściej.

Nie mam wielkiej pensji ani majątku, więc fakt, iż mężczyźni nie zwracają uwagi na te rzeczy powinien mnie cieszyć. Panie profesorze, ale dlaczego właściwie tak jest? Dlaczego mężczyzn nie obchodzi, ile zarabiam?

Mężczyźni są wzrokowcami! Tworząc poważną relację zarówno mężczyzna jak i kobieta inwestuje w nią bardzo dużo. Tylko że nie to samo. Nasza biologia determinuje to, że mamy co innego do dania. Kobieta wiele inwestuje w sensie biologicznym - to kwestia czasu, którego ma mniej na reprodukcję niż mężczyzna czy energii i czasu, które musi włożyć w kolejne ciąże i w karmienie piersią, że nie wspomnę o jej dużym zaangażowaniu w opiekowanie się dziećmi On do wspólnego domu wnosi poczucie bezpieczeństwa oraz zasoby zarówno niezbędne partnerce, której wymogi energetyczne są znacznie większe w ciąży i gdy karmi, ale też niezbędne dla rozwoju ich dziecka czy dzieci. Jego inteligencja, status społeczno-ekonomiczny i poczucie humoru zaświadczają, że sobie powinien poradzić. Kiedyś bardziej świadczyły o tym silne plecy i barki. Ale to się zmieniło. Proszę popatrzeć na kulturystę czy trenera z siłowni. Siła fizyczna nie świadczy już o wysokim statusie społecznym. 

Źródło: Gazeta Wyborcza


Więcej... http://wyborcza.pl/1,75248,12381168,Dlaczego_Polka_latwiej_niz_Polak_znajduje_w_Wielkiej.html#ixzz24uwuj0Mz

Tenis. Interes słodki jak usta Szarapowej


Jakub Ciastoń
 
28.08.2012 , aktualizacja: 28.08.2012 20:49
A A A Drukuj
Maria Szarapowa reklamuje swoje cukierki

Maria Szarapowa reklamuje swoje cukierki (Fot. materiały promocyjne)

Imperium Marii trzyma się mocno dzięki jej genialnemu agentowi. Rosjanka zarabia 28 mln dol., najwięcej ze wszystkich kobiet sportu, właśnie wypuściła na rynek własne słodycze o nazwie "Sugarpova".
US Open to dla Szarapowej najważniejszy turniej. Stany to dla jej sponsorów kluczowy rynek. Nike, Tiffany & Co., Canon, Tag Heuer, Head i kilka innych firm zazwyczaj właśnie na przełom sierpnia i września przygotowują w USA nowe reklamówki z udziałem gwiazdy, której rocznie płacą aż 22 mln dol. Tylko ok. 6 mln dol. Rosjanka zarabia z nagród w turniejach i pokazówkach. 

Za konstrukcją tego marketingowego imperium kryje się jeden człowiek - Max Eisenbud, 40-letni, łysiejący, zupełnie niepozorny mężczyzna. Zazwyczaj stoi tuż obok Rosjanki, ale na tyle daleko, że nie mieści się w kadrze kamery i aparatu, chowa się gdzieś w cieniu. Eisenbud, o którym duży artykuł napisał "New York Times", to od kilkunastu lat agent Rosjanki. Na uczelni grywał w tenisa, ale sukcesów nie odniósł, dlatego pod koniec lat 90. skorzystał z propozycji menedżerskiego giganta - firmy IMG - i został jej skautem na Florydzie. Tam, w akademii Nicka Bolletteriego, wypatrzył Marię, wówczas 11-latkę, która z ojcem Jurijem przyjechała z dalekiej Syberii szukać szczęścia w tenisie. 

- Od początku wiedziałem, że będzie gwiazdą. Myślę, że poczułem to samo, co ludzie oglądający sześcioletniego Tigera Woodsa machającego kijem golfowym - opowiadał Eisenbud. Pomógł Jurijemu załatwić wizę, zorganizował trenerów i pierwsze niewielkie kontrakty dla Marii, w zamian dostał zaufanie rodziny. I czekał. 

Milionerem został w 2004 r., gdy Szarapowa jako 17-letnia długonoga blond piękność sensacyjnie wygrała Wimbledon. IMG zrozumiała wtedy, że ich człowiek na Florydzie stał się ich najważniejszym pracownikiem. Eisenbud do końca 2005 r. pomógł Szarapowej podpisać umowy na 75 mln dol. IMG zarabiał na prowizjach od kontraktów, pensja Eisenbuda i jego pozycja w IMG też wystrzeliły w kosmos.

Dziś niemal wszyscy sportowi specjaliści od marketingu nazywają parę Szarapowa -Eisenbud najlepszym w historii tenisa duetem sportowiec - menedżer. Jak to możliwe, że wytrzymali razem tyle lat? - Wbrew pozorom nie widujemy się często, ale Max jest dla mnie jak rodzina, mamy stuprocentowe zaufanie - stwierdziła Szarapowa. - Wszystko, co mam, zawdzięczam jej - podkreśla Max. Jego synowie mówią o tenisistce "ciocia Maria". 

Przed US Open Eisenbud miał dużo pracy, bo Szarapowa zażyczyła sobie zmiany hotelu. Max wyszukał apartament, a potem osobiście sprawdzał, czy z hotelu da się wystarczająco szybko dostać na korty i do kluczowych dla klientki sklepów i restauracji. - Kiedyś delegowałem takie sprawy współpracownikom, ale z doświadczenia wiem, że jak nie chcesz, żeby coś było schrzanione, musisz zrobić to sam - mówił w "NYT".

Eisenbud stoi też na czele jako prezes nowego przedsięwzięcia Szarapowej - własnej marki słodyczy "Sugarpova". Gumowe słodkie usta, piłeczki tenisowe i inne cukierki w kształcie gadżetów kojarzonych z tenisem i Szarapową można kupić w sklepach w USA od 20 sierpnia. Podobno sprzedają się znakomicie. 

Ale akcje Eisenbuda idą w górę także z innego powodu. Jego drugą klientką jest Chinka Na Li, zwyciężczyni zeszłorocznego Rolanda Garrosa. As agentów z IMG przewidział kilka lat temu, że warto postawić na kogoś z marketingowym potencjałem na azjatyckim rynku. Po sukcesie Li w Paryżu Eisenbud podpisał umowy na 48 mln dol., tylko dwie naszywki na stroju tenisistki - Mercedesa i firmy ubezpieczeniowej Taikang - są warte po 2,5 mln dol. rocznie. 

Tuż przed US Open Li poprosiła Eisenbuda, by pomógł znaleźć jej trenera. Była sfrustrowana złymi wynikami i ciągłymi kłótniami z mężem Jing Shanem, który pełnił funkcję jej szkoleniowca. Max skontaktował się z Carlosem Rodriguezem, byłym wieloletnim trenerem Justine Henin. Argentyńczyk nie był na pewno tani, ale efekty przyszły natychmiast - Li doszła do finału w Montrealu, zwyciężyła w Cincinnati, a w US Open w poniedziałek po raz pierwszy od trzech lat przebrnęła przez I rundę. 

Kłopotów z awansem nie mieli też m.in. Roger Federer, Andy Murray oraz broniąca tytułu wśród kobiet Samantha Stosur. Największą niespodzianką była słaba postawa Niemek - odpadły dwie rozstawione - Sabine Lisicki, Julia Görges oraz wracająca po kontuzji Andrea Petković. 

niedziela, 26 sierpnia 2012

Nie żyje Neil Armstrong. Miał 82 lata


dzisiaj, 06:18

- Odszedł człowiek, ale czyn pozostał - powiedział w reakcji na śmierć Neila Armstronga, pierwszego człowieka na Księżycu, generał Mirosław Hermaszewski, pierwszy i dotychczas jedyny polski kosmonauta. - To straszna wiadomość, tak jakbym stracił kogoś bardzo bliskiego, bo faktycznie to był jeden z nas - dodał. - Trudno mi zabrać głos. (...) Jakoś ludzie przemijają, ale to, czego dokonali, a szczególnie on, pozostanie wieczne - podkreślił polski kosmonauta.

fot. PAP/EPA
fot. PAP/EPA

Amerykański astronauta Neil Armstrong, który jako pierwszy człowiek stanął na Księżycu, zmarł w wieku 82 lat - podała w sobotę agencja Reutera. Armstrong zmarł wskutek komplikacji wynikłych po operacji serca, jakiej poddał się na początku sierpnia. 82-latek przeszedł 5 sierpnia operację wszczepienia by-passów. Jego żona Carol mówiła wówczas, że rekonwalescencja przebiega pomyślnie.

Nie podano na razie, kiedy ani gdzie nastąpił zgon astronauty.

- To wielka strata dla nauki i dla całego świata - powiedział w rozmowie z TVN 24 polski kosmonauta gen. Mirosław Hermaszewski, komentując śmierć Neila Armstronga.

- To straszna wiadomość, tak jakbym stracił kogoś bardzo bliskiego, bo faktycznie to był jeden z nas. Miałem okazję raz poznać Armstronga, wielokrotnie spotykałem się z Buzzem Aldrinem i (Michaelem) Collinsem, a więc całą załogą (Apollo 11). To wiadomość o tyle nieoczekiwana, że śledziłem stan zdrowia Armstronga i była jakaś taka wielka nadzieja po tej operacji, że jednak rekonwalescencja idzie w dobrym kierunku - zauważył w rozmowie z PAP Hermaszewski.

- Trudno mi zabrać głos. (...) Jakoś ludzie przemijają, ale to, czego dokonali, a szczególnie on, pozostanie wieczne. Do ostatnich dni życia naszej planety będzie się mówić o (Juriju) Gagarinie, Armstrongu, bo przecież byli to pierwszy człowiek, który opuścił Ziemię tak na dobre i pierwszy, który wylądował na innym ciele niebieskim - podkreślił generał.

"Ogromny krok dla ludzkości"

20 lipca 1969 roku jako dowódca statku kosmicznego Apollo 11 Armstrong wraz z Edwinem "Buzzem" Aldrinem dokonał pierwszego lądowania na Księżycu przy użyciu lądownika Eagle i jako pierwszy człowiek w historii postawił stopę na porytej kraterami powierzchni Srebrnego Globu.

To wtedy wygłosił pamiętne zdanie: "To mały krok dla człowieka, ale wielki krok dla ludzkości". Blisko trzygodzinny spacer Armstronga i Aldrina po Księżycu, podczas którego zbierali fragmenty skał, robili zdjęcia i przeprowadzili eksperymenty, z zapartym tchem oglądało na ekranach telewizorów ok. 600 mln ludzi na całym świecie. Armstrong miał wtedy 38 lat.

Apollo 11 na Księżycu
2:17 min
Apollo 11 na Księżycu - Zobacz historyczne wideo z lądowania misji Apollo 11 na Księżycu w lipcu 1969 roku. (GK) Materiał w języku angielskim. - NASA

- To było wyjątkowe i niezapomniane przeżycie, ale trwało zaledwie chwilę, ponieważ mieliśmy dużo pracy do wykonania. Widoki były po prostu nadzwyczajne - opisywał później tamte chwile.

Jeden z kraterów na Księżycu nazwano jego imieniem. W latach 1969-72 na Księżycu stanęło w sumie 12 Amerykanów.

Wyprawa na Księżyc była największym osiągnięciem Armstronga i był to także jego ostatni lot w kosmos. Po powrocie na Ziemię przyjął stanowisko, które wiązało się z pracą za biurkiem. Po odejściu z NASA w latach 70. wykładał inżynierię na Uniwersytecie w Cincinnati, w stanie Ohio.

Neil Alden Armstrong urodził się 5 sierpnia 1930 roku w Wapakoneta w stanie Ohio. Licencję pilota zdobył szybciej niż prawo jazdy, w wieku 16 lat. W czasie wojny koreańskiej (1950-53) służył jako pilot w lotnictwie marynarki wojennej, a po wojnie pracował jako pilot-oblatywacz.

Pierwszy lot w kosmos odbył zaledwie trzy lata przed wyprawą na Księżyc, w 1966 roku, jako dowódca statku kosmicznego Gemini 9.

piątek, 24 sierpnia 2012

Jak Szymon B. majątek Amber Gold zabezpieczył



Krzysztof Katka
23.08.2012 , aktualizacja: 23.08.2012 21:34
A A A Drukuj
1600 klientów Amber Gold złożyło zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Żądają w sumie 106 mln

1600 klientów Amber Gold złożyło zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Żądają w sumie 106 mln (Fot. Daniel Staniszewski / Agencja Gazeta)

Gdański sąd o Amber Gold: "Zachodzi obawa, że dłużnik będzie bądź ukrywał swój majątek, bądź też w inny sposób działał na szkodę wierzycieli"
Odsunięcie Marcina P. od majątku Amber Gold to nie zasługa prokuratury czy wielkich kancelarii zachęcających do składania pozwów zbiorowych, lecz 32-letniego Szymona B., który w sądzie sprytnie upomniał się o pieniądze za dwie lokaty na ok. 46 tys. zł.

Pod koniec lipca Amber Gold przestał oddawać klientom powierzone spółce pieniądze na "lokaty w złoto". Od tego czasu pojawiło się wiele pomysłów, co powinni robić poszkodowani, aby odzyskać swoje środki. ABW oraz prokuratura zachęcały do składania zawiadomień o popełnieniu przestępstwa. Z tej drogi skorzystało ponad 1300 klientów, którzy łącznie żądają 87 mln zł.

Osoby te mogą mieć pewność, że zostaną przesłuchane przez śledczych w swojej lub pobliskiej miejscowości, a za jakiś czas zostaną wezwane na powtórne przesłuchanie do sądu (np. w Gdańsku), jeśli ten będzie zajmował się sprawą Amber Gold.

Spora grupa klientów zdecydowała się skorzystać z usług kancelarii prawnych namawiających do złożenia pozwu zbiorowego.

Kancelaria Prawna Chałas i Wspólnicy informuje, że 3 tys. osób pobrało formularze do pozwu zbiorowego, choć liczba uczestników pozwu będzie zapewne niższa.

Niezależnie od formy pozwu, skarżący muszą uiścić opłatę sądową w wysokości 2 procent roszczenia (np. jeśli domagamy się zwrotu 60 tys. zł, należy na konto sądu wpłacić 2 procent kwoty - w tym wypadku 1200 zł). Natomiast wynagrodzenie Chałas i Wspólnicy - płatne z góry - zależy od wysokości środków ulokowanych przez klienta w Amber Gold. Prawnicy żądają od klientów 984 zł (lokata poniżej 10 tys. zł) do 3 tys. zł (lokata powyżej 90 tys. zł), ale zobowiązują się, że apelacja będzie tańsza.

Kancelaria pobiera zatem od 3,3 do 9,8 procent kwoty roszczenia, może zatem liczyć na milionowe wynagrodzenie.

A co dla klientów poszkodowanych przez Amber Gold zrobił wymiar sprawiedliwości? 16 sierpnia ABW po przeszukaniu firmy zabezpieczyła dokumentację i wywiozła z sejfu 57 kg złota wartości ok. 10-12 mln zł. Następnego dnia prezes Marcin P. usłyszał sześć zarzutów prokuratorskich, ale cały czas mógł rozporządzać majątkiem firmy.

Platyna Plus i ukrywanie pieniędzy

Przełom w kwestiach majątkowych nastąpił 20 sierpnia, kiedy Sąd Rejonowy Gdańsk-Północ wyznaczył zarządcę przymusowego Amber Gold i zabronił Marcinowi P. oraz jego żonie dysponowania majątkiem spółki.

To efekt wniosku złożonego przez Szymona B. (prosił, by nie podawać jego nazwiska), 32-letniego inżyniera z Kalisza, z zamiłowania instruktora fitness.

B. przez wynajętego prawnika wystąpił o ogłoszenie upadłości Amber Gold z możliwością zawarcia układu likwidacyjnego oraz o zabezpieczenie majątku. Sąd przychylił się do drugiej części wniosku.

- We wniosku wskazałem dwie lokaty na ok. 46 tys. zł, których termin upłynął, a ja nie dostałem pieniędzy z powrotem - mówi "Gazecie" Szymon B.

Na początku lipca 13 tysięcy włożył na miesięczną "lokatę w platynę plus", oprocentowaną na 9 proc., a 33 tys. zł także na miesięczną "lokatę w złoto wyższy zysk", oprocentowaną na 13 proc. Przekonywał sąd, że wedle doniesień medialnych Amber Gold przestał płacić swoje zobowiązania, a zakładanie przez Marcina i Katarzynę P. kolejnych spółek może służyć ukrywaniu majątku.

Sąd się zgadza

Co odpowiedział sąd? Podkreślił, że Amber Gold dotąd nie złożył w Sądzie Rejestrowym sprawozdania finansowego ani za rok 2009, ani za 2010. Ponadto postanowieniem sądu z 16 sierpnia prezes Marcin P. został przymuszony do złożenia oświadczenia, czy był prawomocnie skazany za przestępstwa gospodarcze, ale nie odpowiedział na wezwanie (dzieje się to w ramach postępowania o wykreślenie P. z organów spółek).

Oto inne fragmenty uzasadnienia orzeczenia sądu, które poznała "Gazeta": "Nieprzedkładanie sądowi rejestrowemu dokumentów finansowych spółki (...) może świadczyć z dużym prawdopodobieństwem o zamiarze nieujawniania rzeczywistej sytuacji finansowej spółki. (...) Ponadto założenie kolejnego podmiotu gospodarczego Amber Gold SA - i dokonania dwóch przelewów na 50 mln zł przez Katarzynę i Marcina P. również uzasadnia wysoki stopień prawdopodobieństwa, iż tymi operacjami dłużnik Amber Gold sp z o.o. działał na szkodę swoich wierzycieli. (...) Zachodzi obawa, że dłużnik będzie ukrywał swój majątek lub w inny sposób działa na szkodę wierzycieli".

"Gazeta" ujawniała, że przelewy na 50 mln zł zostały - zdaniem bankowców - sfałszowane. Później Marcin P. w związku z tym usłyszał zarzut fałszerstwa i posłużenia się podrobionym dokumentem, niemniej sąd, orzekając w sprawie zabezpieczenia majątku, oparł się na dokumencie złożonym przez P. w aktach spółki.

Długie lata pracy

Zadaniem zarządcy przymusowego Amber Gold jest zebranie informacji na temat majątku i zobowiązań spółki, a także zabezpieczenie aktywów. Przygotowanie takiego raportu potrwa wiele tygodni. - Obecnie jest za wcześnie, by coś na ten temat powiedzieć - usłyszeliśmy od zarządcy.

W środę ABW ogłosiła informację o flocie ponad 100 samochodów Amber Gold i powiadomiła o tym zarządcę. Zatem ujawniony na dziś majątek spółki to 57 kg złota (warte 10-12 mln zł) oraz auta, które będzie można spieniężyć za 4 do 6 mln zł oraz (nieoficjalnie) - milion złotych w gotówce oraz kamienica w Gdańsku (od 5 do 7 mln zł).

We wtorek pytaliśmy w "Gazecie", czy będzie można sięgnąć do majątku osobistego Marcina i Katarzyny P., jeśli aktywa ich firmy okażą się za małe. Wedle nieoficjalnych danych małżeństwo zarobiło w Amber Gold ok. 20 mln, posiada apartamenty za 4 mln zł oraz zespół pałacowy (do remontu) pod Gdańskiem kupiony za 1,6 mln zł.

Mecenas Wojciech Chabasiewicz z krakowskiej kancelarii Chabasiewicz, Kowalska i Partnerzy tłumaczył, że najpierw należy przeprowadzić egzekucję majątku spółki, co potrwa kilka lat. Następne kilka lat zajmie próba ściągnięcia należności z majątku osobistego państwa P. Prawnik wskazywał też na możliwe trudności.

- Bywa, że wierzyciele dostają wyrok nakazujący zapłatę przez prezesa np. miliona złotych, a on w tym czasie oficjalnie nie ma już nic. Jeśli przekazał majątek komuś w darowiźnie lub w inny sposób uciekał przed wierzycielami, to można starać się o odwrócenie tego stanu rzeczy poprzez złożenie skargi pauliańskiej (rodzaj powództwa, który pozwala odwrócić decyzje niekorzystne dla wierzyciela), ale to trwa i nie zawsze skutkuje odzyskaniem pieniędzy. Dlatego tak naprawdę realnym zabezpieczeniem majątku powinna być decyzja prokuratury, która już teraz zajęłaby prywatne konta i nieruchomości członków zarządu Amber Gold - ocenił Wojciech Chabasiewicz.

Następnego dnia Prokurator Wojciech Szelągowski z Prokuratury Okręgowej w Gdańsku zapewnił, że śledczy ustalają także majątek Marcina P. - Prokuratura ma możliwości zabezpieczenia tego majątku. Decyzje w tym zakresie mogą zostać podjęte w najbliższych dniach - powiedział Szelągowski.

czwartek, 23 sierpnia 2012

Boeing kpt. Wrony sprzedany. Leci na Wyspy


Foto: Agencja SE/East News Ostatnie lądowanie Boeinga 767 "Papa Charlie" na Okęciu

To koniec ciągnącej się od wielu miesięcy historii kłopotów z LOT-owskim Boeingiem 767, którym kpt. Tadeusz Wrona lądował awaryjnie na Okęciu. Jak ustaliliśmy, władzom spółki udało się w końcu znaleźć nabywcę na swoją maszynę. Samolot zostaje sprzedany w całości. Nowy właściciel zapłaci za niego niewiele - kilka milionów dolarów.

Nie zlicytują boeinga Wrony. Nie ma chętnych

Nie ma chętnych,...
czytaj dalej »
Strony porozumiały się już co do najważniejszych punktów umowy, a formalnie do transakcji ma dojść w najbliższych dniach. W tej chwili Brytyjczycy analizują dokumentację maszyny. Od początku byli zainteresowani kupnem całego samolotu - z silnikami, elementami wyposażenia kadłuba i systemami elektronicznymi.

- Nabywcą maszyny jest firma specjalizująca się w handlu częściami lotniczymi. Samolot sprzedajemy w takim stanie, w jakim się obecnie znajduje. Wszystkie dalsze czynności podjemować będzie już jego nowy właściciel - potwierdza w rozmowie z tvn24.pl Tomasz Balcerzak, członek zarządu PLL LOT.

W częściach na Wyspy

Oznacza to, że nasz przewoźnik nie będzie odpowiedzialny za transport niesprawnego samolotu, a był to jeden z bardziej kłopotliwych punktów w rozmowach z potencjalnymi nabywcami. Brytyjczycy zabiorą maszynę "w częściach" - silników już nie ma w Warszawie. Nie wiadomo jednak jak długo potrwa rozbiórka całego samolotu.

Boeing kpt. Wrony pójdzie do wojska? GROM chce w nim odbijać zakładników

Dowództwo Wojsk...
czytaj dalej »

Jak nieoficjalnie ustaliliśmy, strony porozumiały się już co do jego ceny. Transakcja opiewa na kilka milionów dolarów i jest wyższa od ceny wywoławczej (dwa miliony dolarów), którą proponował LOT wystawiając maszynę - tyle że bez silników - na licytację. Ostatecznie nie doszło do niej ponieważ żadna z firm nie wpłaciła wadium.

Otworzyło to furtkę do bezpośrednich rozmów z potencjalnymi nabywcami. Przez jakiś czas wydawało się, że samolot - a właściciwe jago kadług - wciąż ma szansę trafić do wojska, gdzie będzie służył jako obiekt ćwiczeń dla żołnierzy GROM-u. Ostatecznie MON stwierdził jednak, że nie chce płacić a kadłub może co najwyżej nabyć "nieodpłatnie". PLL LOT powiedziały nie.

- Chcieliśmy wykonać pewien gest w kierunku MON-u. Byliśmy skłonni sprzedać maszynę okazyjnie. Ostatnio wysyłaliśmy nawet pismo, w którym poinformowaliśmy, że skoro ministerstwo rezygnuje, to jesteśmy zmuszeni przystąpić do rozmów z innymi kontrahentami. Chcieliśmy mieć pewność, że resort wie, co robi i nikt nie będzie miał do nas pretensji "po fakcie". Odpowiedź nie nadeszła - usłyszeliśmy w PLL LOT.

Na niebo, na żyletki, na poligon

LOT sprzedaje Boeinga Wrony. W całości lub "na części"

LOT-owski Boeing,...
czytaj dalej »

Przez ostatnie 10 miesięcy planów na temat przyszłości Boeinga 767, nazywanego pieszczotliwie od jego numeru rejestracyjnego (SP-LPC) "Papą Charlim", było wiele. Początkowo wydawało sie, że samolot ma szansę bardzo szybko wrócić na siatkę połączeń. Zapowiadał to prezes PLL LOT Marcin Piróg. Okazało się jednak, że koszty remontu maszyny - choć możliwego do wykonania - są jednak bardzo wysokie.

Negocjacje pomiędzy właścicielem maszyny - amerykańską firmą leasingową Air Castle a konsorcjum ubezpieczeniowym - przeciągały się miesiącami a rola LOT-u, jako leasingującego samolot, ograniczała się w nich do roli "doradczej". W końcu osiągnięto jednak porozumienie, które wiązało się z koniecznością odkupienia przez PLL LOT "Papy Charliego". Od tego czasu władze spółki zabiegały o jego sprzedaż.

Pisz, Staniek, Pisz. Tak Legia ograła Rosenborg



Zwycięstwo w dobrym stylu u siebie i kompromitująca porażka w Trondheim. Dwie potyczki z Rosenborgiem dostarczyły kibicom Legii skrajnych emocji. Po 17 latach od niezapomnianych meczów w Lidze Mistrzów legioniści znów zmierzą się z norweską drużyną.

Do meczu w grupowej fazie Ligi Mistrzów sezonu 1995/96 legioniści przystępowali po odprawieniu w eliminacjach IFK Göteborg. Do mistrza Norwegii podeszli z dużym respektem. - Dreszczyk emocji był – przyznaje Marek Jóźwiak, wówczas obrońca, dziś dyrektor sportowy Legii. – Wtedy Rosenborg nie był tak znaną firmą, jak teraz, ale mieliśmy dobre raporty, wiedzieliśmy jak grają i czego się spodziewać  – dodaje.

WIĘCEJ ZDJĘĆ NA LEGIA.COM

Kapitan dał zwycięstwo

Mimo dobrego rozpoznania, pierwsza połowa nie obfitowała w bramkowe sytuacje. Walka na dobre rozpoczęła się dopiero w 65. minucie, kiedy Mini Jacobsen ograł Jóźwiaka, wypuścił na czystą pozycję Karla Lokena. Atak skrzydłowego Jóźwiak powstrzymał faulem, ale na nic się to zdało, bo rzut karny na bramkę zmienił Jacobsen. Mózg norweskiej drużyny uczcił gola efektownym saltem.

Radość Norwegów nie trwała jednak długo. W tej samej minucie rezultat spotkania wyrównał strzałem z dystansu kapitan Leszek Pisz. Także z daleka uderzał kilka minut później Ryszard Staniek. Bramkarz Rosenborga Jørn Jamtfall lekko podbił piłkę, po czym odwrócił się i… wepchnął ją do bramki.

Legia złapała wiatr w  żagle. W 73. minucie do rzutu wolnego stanął ich etatowy wykonawca, Pisz. Rozgrywający mistrzów Polski nie pomylił się i precyzyjnym strzałem w lewy, dolny róg podwyższył wynik na 3:1, wywołując euforię 10 tysięcy kibiców.

CZYTAJ WIĘCEJ NA LEGIA.COM

Ostre lanie w Norwegii

Debiut w Lidze Mistrzów przy Łazienkowskiej był udany. Znacznie gorzej mistrz Polski wypadł dwa miesiące później na zaśnieżonym stadionie w Trondheim. Ofensywa Norwegów przyniosła rezultat już w 17. minucie. Roar Strand z dziecinną łatwością poradził sobie z Jackiem Zielińskim i pewnym uderzeniem pokonał Macieja Szczęsnego. Chwilę później boisko musiał opuścić kontuzjowany kapitan legionistów i bohater pierwszego spotkania Leszek Pisz. Zastąpił go Cezary Kucharski.

Drugą bramkę, po błędzie Grzegorza Lewandowskiego, wbił Harald Bratbakk. Legioniści reklamowali spalonego, ale sędzia nie podzielił ich wątpliwości. Warszawiacy schodzili do szatni z dwubramkową stratą. Trenerowi Pawłowi Janasowi nie udało się poprawić gry swojego zespołu.

W drugiej połowie obrona nadal popełniała katastrofalne błędy dopuszczając do strzelenia dwóch kolejnych goli. O postawie warszawskich defensorów najlepiej świadczy fakt, że trzecią bramkę zdobył głową najniższy na boisku (168 cm) Mini Jacobsen.

- Myśleliśmy, że pójdzie łatwo. Byliśmy nieco rozkojarzeni, pierwszy raz graliśmy na podgrzewanej murawie. Zanim się obudziliśmy, było po meczu – wspomina Jóźwiak.

W opinii prasy najlepszym zawodnikiem Legii był bramkarz Maciej Szczęsny. Choć cztery razy wyjmował piłkę z siatki, dwukrotnie bronił w sytuacjach sam na sam. - Zamiast po jeden punkt pojechaliśmy na zakupy. Żony były w hotelu obok i wydzwaniały co chwilę do mężów z informacjami, co już udało się kupić. Przy tak nieprofesjonalnym podejściu Rosenborg mógł wygrać znacznie wyżej – mówi bez ogródek Szczęsny, który do Norwegii partnerki nie zabrał.

Historyczny sukces

Mimo, że w dwumeczu bilans bramkowy 3:5 był korzystny dla Skandynawów, to Legia zajęła drugie miejsce w tabeli grupy B. Wraz ze Spartakiem Moskwa awansowała do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Do dziś żaden polski zespół nie doszedł do tego etapu rozgrywek.

bako/roody