środa, 31 października 2012

Ryszard Kaczorowski powinien spocząć na Wawelu


"Wczoraj wręczono mamusi właściwą obrączkę. Nie zapomnimy tego do końca życia"

Foto: TVN 24 | Video: tvn24 Córki byłego prezydenta poinformowały o pogrzebie ojca

- Otrzymujemy korespondencje wyrażającą opinię, że Ryszard Kaczorowski powinien spocząć na Wawelu. Za takie wyrazy uznania z całego serca dziękujemy - powiedziała podczas specjalnej konferencji córka byłego prezydenta RP na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego Jagoda Kaczorowska. Dodała jednak, że "rodzina podjęła decyzję" o pochówku w warszawskiej Świątyni Opatrzności Bożej. Pogrzeb odbędzie się 3 listopada.

Kaczorowska podreśliła, że takie listy "są dowodem jak bardzo ceniona i szanowana jest ta służba prezydentów II RP" na uchoźdztwie. - Rodzina jednak nie odchodzi od decyzji podjętej 2,5 roku temu, aby nasz mąż, tatuś i dziadziuś spoczął w Świątyni Opatrzności Bożej. Tutaj zakończy sie wreszcie tułaczka Ryszarda Kaczorowskiego - powiedziała córka byłego prezydenta.

Wystawią trumnę z ciałem prezydenta Kaczorowskiego

We wtorek...
czytaj dalej »
Jednocześnie dodała, że cała jej rodzina łączy się z drugą rodziną (osoby ekshumowanej - red.), która równie boleśnie przeżywa te chwile". - Jesteśmy w trakcie organizowania pogrzebu naszego taty - zaznaczyła Kaczorowska.

Jak to możliwe

A jej siostra Alicja Jankowska dodała, że rodzina nie może zrozumieć całego zamieszania z zamianą ciał. - Mówiono nam, że nasz tatuś został rozpoznany szybko, że jego ciało zostało dobrze zachowane. Rodzina była gotowa lecieć i pomóc w identyfikacji. Nie proszono nas o żadne informacje, nie pytano, w co był ubrany, czy miał znaki szczególne, nie proszono o próbki DNA. Proszono jedynie o szczotkę do włosów księdza, który nocował w mieszkaniu rodziców w Warszawie noc przed wylotem do Smoleńska i razem z tatusiem wyruszył w drogę - powiedziała Jankowska.

I wspominała: - Przylecieliśmy do Warszawy i mówiono nam, że tatuś był mało uszkodzony, że go od razu rozpoznano i że nie było żadnej wątpliwości, że to on. Dowiadujemy się teraz, że ta osoba, która podobno rozpoznała tatusia (ówczesny wiceszef MSZ Jacek Najder - red.), nie znała go osobiście. Ten pan tylko widział go na uroczystościach, w gazetach i w telewizji - powiedziała Jankowska. - Nie mogę zrozumieć, dlaczego pozwolono na to, aby ciężar identyfikacji i odpowiedzialność za tę czynność spadł na tę jedną osobę - dodała.

I dodała, że wszyscy wierzyli w to, co mówili przedstawiciele władz. - Trudno przyjąć nam, że w chwili, gdy taka tragedia się wydarzyła, nie było procedur, które by nie pozwoliły, by takie horrendalne błędy zostały popełnione - dodała Jankowska. Podkreśliła, że nie przyjmuje, że zła identyfikacja to wina jednej osoby. - Ważne, by zrozumieć, jak to się stało i dołożyć starań, by podobne błędy się już nie zdarzyły - powiedziała.

"Mówiono nam, że tatuś został rozpoznany szybko"
Wideo: tvn24 "Mówiono nam, że tatuś został rozpoznany szybko"

Nie ta obrączka

Alicja Jankowska podreśliła tez, że "nasuwa się pytanie jak pozwolono na to, by zwłoki tatusia włożono do innej trumny". - Rozumiemy, że nie było żadnej formalnej identyfikacji. Polegali tylko na procesie eliminacji. Pytamy, czy to jest właściwa procedura, czy polskiego władze były świadome tego, że w taki sposób identyfikowano ciała. Ufaliśmy im całkowicie - podkreśliła.

Córka Kaczorowskiego opowiedziała też wzruszającą historię z obrączką swojego ojca. - Parę dni przed pogrzebem przyniesiono do mieszkania obrączkę i oddano mamusi. Powiedziano nam, że zdjęto z ciała Ryszarda Kaczorowskiego. Otworzyłyśmy kopertę i mamusia od razu poznała, że to niewłaściwa obrączka i oddała ją. Dlaczego gdy oddano tę obrączkę władze, które wiedziały, z którego ciała ją zdjęto nie zareagowały. Wczoraj wręczono mamusi właściwą obrączkę. Była to chwila pełna emocji - stwierdziła Jankowska.

Rodzina twierdzi, że nie było żadnej formalnej identyfikacji
Wideo: tvn24 Rodzina twierdzi, że nie było żadnej formalnej identyfikacji

Pożegnanie

Jak poinformował Gniewomir Rokosz-Kuczyński, były współpracownik Kaczorowskiego i przyjaciel

Były wiceszef MSZ przeprasza za błędną identyfikację ciała

Ambasador RP przy...
czytaj dalej »
rodziny, uroczystości pogrzebowe rozpoczną się w piątek we Wrocławiu. O godz. 9. trumna z ciałem prezydenta zostanie powitana na Uniwersytecie Wrocławskim przez kard. Henryka Gulbinowicza, który poprowadzi nabożeństwo Słowa Bożego. Trumna będzie wystawiona na uniwersytecie co najmniej do godz. 22.

W nocy w asyście Żandarmerii Wojskowej trumna z ciałem Kaczorowskiego zostanie przewieziona do Warszawy. O godz. 10 w Świątyni Opatrzności Bożej odbędzie się powitanie połączone z nabożeństwem, które poprowadzi ordynariusz drohiczyński bp Antoni Dydycz.

Do godz. 13 będzie można oddawać hołd prezydentowi. Potem rozpocznie się msza św. pogrzebowa, którą poprowadzi metropolita warszawski kard. Kazimierz Nycz. Następnie trumna zostanie złożona w krypcie w Panteonie Wielkich Polaków.

Już wiedzą

Kolejne dwa ciała ofiar katastrofy błędnie zidentyfikowane. W tym Kaczorowskiego

Wojskowy Prokurator Okręgowy w Warszawie potwierdził we wtorek, że badania DNA wykazały, iż na skutek błędnej identyfikacji dwie ofiary katastrofy z 10 kwietnia 2010 r., w tym Ryszard Kaczorowski, zostały pochowane w niewłaściwych grobach - jedna w Świątyni Opatrzności Bożej, a druga na Starych Powązkach (na wniosek rodziny nie ujawniono, o kogo chodzi - podano jedynie, że rodziny zostały powiadomione o wynikach badań).

Ekspertyzy przygotowywały katedry medycyny sądowej we Wrocławiu i Bydgoszczy. - Analiza DNA w sposób nie budzący wątpliwości potwierdziła, że na skutek błędnej identyfikacji ciał zostały one pochowane w niewłaściwych grobach - poinformował płk Ireneusz Szeląg. Jak podkreślił, nie należy używać pojęcia "zamiana ciał", bo mogłoby ono wprowadzać mylny pogląd, że ktoś je intencjonalnie zamienił - tutaj zaś doszło do błędnej identyfikacji ciał dwóch osób, co doprowadziło do pochowania ich w niewłaściwych grobach.

Pod protokołem identyfikacji ciała prezydenta Kaczorowskiego podpisany był Jacek Najder, ówczesny wiceszef MSZ. Przeprosił on we wtorek rodzinę byłego prezydenta za błędną identyfikację jego zwłok po katastrofie smoleńskiej.

Funkcjonariusz Kasprzak uratował 7 osób, sam utonął


31 października 2012, 18:25


Foto: EPA Policjant zginął w zalanej piwnicy

Nowojorski policjant polskiego pochodzenia Artur Kasprzak stał się bohaterem amerykańskich mediów. Mężczyzna uratował siedmiu członków swojej rodziny z zalewanej przez wodę piwnicy, ale sam utonął.

Kasprzak jest jedną z 22 ofiar huraganu Sandy w Nowym Jorku. Policjant w momencie nadejścia żywiołu był po służbie i przebywał z rodziną w domu na Staten Island. Wraz z bliskimi schronił się w piwnicy, prawdopodobnie w celu uniknięcia niesionych wiatrem przedmiotów.

Szabrownicy na ulicach Nowego Jorku. Rośnie bilans ofiar

Nowojorska...
czytaj dalej »
Schronienie stało się pułapką

Zagrożeniem okazały się być jednak nie latające gałęzie czy znaki, ale spiętrzone wody Atlantyku i deszcz, które w środku nocy zaczęły zalewać okolicę domu Kasprzaka. Piwnica stała się śmiertelną pułapką.

Policjant zaczął działać i kazał swojej siedmioosobowej rodzinie jak najszybciej przejść na strych domu. Wszyscy zgromadzeni w piwnicy, w tym partnerka Kasprzaka i jego 15-miesięczny syn, wydostali się z zalewanego pomieszczenia.

Po umieszczeniu rodziny na strychu, Kasprzak oznajmił, że wróci się do piwnicy jeszcze raz sprawdzić, czy nikt tam nie został. Wtedy widziano go po raz ostatni żywego.

Powoli rusza metro, kolej i autobusy. Ameryka sprząta po Sandy

Stany Zjednoczone...
czytaj dalej »
Koniec służby

Zaniepokojona zniknięciem rodzina zadzwoniła po ratowników, ale ci z powodu wody i pozrywanych linii energetycznych nie mogli się przedostać do podtopionego domu. Udało im się to dopiero nad ranem, gdy poziom wody opadł. Strażacy znaleźli ciało policjanta w zalanej piwnicy.

Kasprzak miał 28 lat i był nowojorskim policjantem od sześciu. - To był świetny facet. Miły, profesjonalny i pracowity. Wiadomość o jego śmierci łamie serce - stwierdził dowódca Kasprzaka, inspektor Edward Winski.

"Na kolację odgrzałbym ci obiad od mamy, ale nie gołąbki, bo mama ich nie robi". Kulisy speed datingu [REPORTAŻ]


  • Pin It
Ola Długołęcka
 
30.10.2012 , aktualizacja: 29.10.2012 13:56
A A A Drukuj
Singielki wyruszają na poszukiwanie partnera. Czy speed dating to narzędzie, które im w tym pomoże?

Singielki wyruszają na poszukiwanie partnera. Czy speed dating to narzędzie, które im w tym pomoże? (Fot. Archiwum prywatne)

Trzy singielki: Filigranowa, Przebojowa i Blondynka, które chcą pomóc losowi w spotkaniu mężczyzny swojego życia wybrały się na speed dating, czyli szybką randkę. Czy serca im szybciej zabiły, a może była to strata czasu?
Pomysł na wybranie się na speed dating chodził każdej z nich po głowie - w końcu wszystkie są wolne - najdłużej Przebojowa - od trzech lat. Blondynka i Filigranowa chciały, ale się wstydziły i nie wiedziały jak się do sprawy zabrać. - Zapisanie się na randkę było banalnie proste - mówi Przebojowa - najbardziej z całej trójki przedsiębiorcza. Wrzuciłam z angielska brzmiące hasło w wyszukiwarkę, dodałam miejsce - Warszawę i weszłam w pierwszy link, który się wyświetlił. - Szybkie randki to impreza organizowana, w której uczestnictwo wiązało się z opłatą - czym jednak jest 30 złotych wpisowego przy perspektywie spotkania drugiej połówki? - mówi Filigranowa. Ze strony, z której korzystałyśmy wynikało, że jest jeszcze opcja bardziej prestiżowa - speed dating VIP - postanowiłyśmy jednak nie rzucać się od razu na głębokie wody, zwłaszcza, że taka możliwość cieszyła się zainteresowaniem głównie ze strony kobiet.

Dziewczyny do końca nie miały pewności, czy na wybrany przez nie termin uzbiera się wymagana liczba panów... Ostatecznie udało się i wszystkie trzy podekscytowane czekały na sobotę.




Fot. Archiwum prywatne

Pięć minut na mężczyznę

- Poszłyśmy trochę "zdygane" - wspomina Blondynka - byłyśmy jednak we trzy i to dodawało nam otuchy. - Pierwsze wrażenia? Dużo fajnych, atrakcyjnych kobiet - naprawdę ładnych i zadbanych. Z kolei panowie, ubrani jak z jednej foremki - wszyscy w dżinsach, T-shirtach i koszulach upchanych w spodnie - zgodnie orzekły wszystkie trzy. - Ja nie spodziewałam się mężczyzn po czterdziestce - zwłaszcza, że dolna granica wieku to było dla kobiet 27 lat - mówi Blondynka.

Na miejscu, w klubie, w centrum Warszawy panował półmrok, przy barze można było zamawiać napoje - byli tacy, którzy odwagi dodawali sobie sącząc alkohol. Krok pierwszy rejestracja - każdy dostaje swój numer i kartkę, na której może zaznaczać swoje typy. Przy ustawionych stolikach siadają panie, bo to panowie będą się zmieniać i krążyć. - Dosyć zabawne okazało się to, że speed dating jest szybki tylko z nazwy - w sumie spędziłyśmy w klubie ponad cztery godziny - wylicza Filigranowa - a można było i dłużej, bo po części oficjalnej było coś na kształt małej imprezki.




Fot. Archiwum prywatne

Panów i pań było osiemnaście, a każdej osobie można było poświęcić pięć minut. - Pojęcie czasu w tym przypadku jest jednak względne - z niektórymi mężczyznami czas płynie szybko, rozmowa jest wartka, z innymi nie ma o czym gadać i czas wlecze się okrutnie - opowiada Blondynka. - Po dziesiątym kandydacie miałam już dość - czułam się zmęczona, zaczęła mnie boleć głowa i gardło, jakoś jednak dotrwałam do osiemnastego pana, chociaż po jedenastym wszyscy zaczęli mi się zlewać w jedną masę - opowiada Filigranowa.

"Jestem konkretny, więc pozwól, że zadam ci trzy pytania"

- Miałam przygotowaną listę pytań, ale starałam się ich nie powielać - mówi Filigranowa o kwestiach, które ją u mężczyzn interesowały. - Wolę spontanicznie rozmawiać i dostosowywać pytania do konkretnych osób. - Co mnie zadziwiło? Fakt, że moi rozmówcy w ogóle nie czytają książek, nie chodzą do kina ani do teatru. Jeden "w kinie zasypia", drugiego "książki nie kręcą", trzeci ostatni raz miał w rękach "lekturę szkolną szesnaście lat temu". Blondynka była dla przepytywanych łaskawsza - wszyscy byli ogólnie sympatyczni, ale trochę nudnawi - żaden z nich mnie nie zauroczył, nie zaintrygował. Przebojowa wyznała, że spodziewała się jakiegoś flirtu, bajerki, i tego jej najbardziej brakowało. - Z późniejszych rozmów z dziewczynami wiem, że wielu zadawało nam wszystkim te same pytania, w tym jeden inżynier, który był wyjątkowo rozczulający, a rozmowę zaczynał od słów: "Jestem osobą spokojną, lubiącą czystość, porządek i ciszę. Mam wykształcenie inżynierskie. Prowadzę bardzo spokojne życie, codziennie chodzę na 30 minut na spacer do lasu. Jestem bardzo konkretny, więc pozwól, że zadam ci trzy pytania". Ciekawi jesteście jakie były? Pierwsze: czy palisz, drugie: czy chcesz mieć dzieci (on nie chciał), trzecie: czy jesteś życiowo zdecydowana? Przebojowa poległa na drugiej odpowiedzi i nie doszła do trzeciego pytania - powiedziała, że chce mieć dzieci, a inżynier z wąsem nie był potomstwem zainteresowany. - Ale był także chłopak, który spędził trochę czasu na stypendium w Singapurze i miał wiele ciekawych rzeczy do opowiedzenia.

- Szczerze mówiąc nie miałam poczucia, że panowie są mną jakoś szczególnie zainteresowani - wyznaje Filigranowa. - Na pytania, które były zaskakujące np. po minucie rozmowy, pytałam jaki mam kolor oczu" odpowiadali - "ale żeś pytanie wymyśliła". Dziewczyny są zgodne, że panowie byli głównie informatykami i bankowcami, którzy przeważnie przyjechali do pracy, do Warszawy. - Myślę że nie mają tutaj zbyt wielu znajomych, czują się samotni i jest to dla nich szansa na poznanie ludzi, spędzenia wolnego czasu. Oczywiście nie można wszystkich wrzucać do jednego worka, ze trzech się wyróżniło - dodaje Przebojowa. - Moim ulubionym tematem były kulinaria - opowiada Filigranowa. - Lubię jeść, dlatego dopytywałam, co by mi ugotowali, gdybyśmy spotkali się na kolacji. Odpowiedzi nie były zachęcające: "wodę na herbatę", "kotleta bym ci odsmażył, jakbyś go sama zrobiła", "obiad od mamy, ale nie gołąbki, bo mama ich nie robi", "ryż z sosem ze słoika". - Słabizna - wzdycha dziewczyna.

Jak nie kobieta, to kumpel

To co najbardziej zaskoczyło wszystkie dziewczyny to fakt, że dla speed datingowców takie spotkania to wyjście nie tylko do poznania kobiet, ale... kumpli. - Dowiedziałam się, że na speed dating wielu z nich chodzi regularnie, a z mitingów wynoszą znajomości z innymi mężczyznami - mówi Filigranowa. - Spotykają się latem na grillach i umawiają na piwo.

Filigranowa nie zaznaczyła żadnego kandydata, ale została wskazana przez czterech panów, Przebojowa zaznaczyła dwóch, ale wydaje jej się, że pomyliła rubryki i jej głos nie był ważny, ją wskazało trzech mężczyzn, z kolei Blondynka, która nie zaznaczyła nikogo, rozbiła bank - aż dziewięciu mężczyzn chętnie by się z nią umówiło.




Fot. Archiwum prywatne

Pierwsza przygoda ze speed datingiem wcale nie zniechęciła dziewczyn. Wszystkie trzy chętnie wybrałyby się na takie spotkanie ponownie, chociaż zazwyczaj swoich partnerów poznawały dotąd w bardziej naturalny sposób. Tylko Filigranowa zastrzega, że tym razem wybierze się na opcję VIP.

wtorek, 30 października 2012

Kaczyński: Czy Tusk chce mnie zamordować, czy też ograniczy się do banicji?


30 października 2012, 16:42


Foto: Tomasz Gzell/PAP / PAP/Tomasz Gzell | Video: tvn24 Kaczyński po spotkaniu z Seremetem

- Całkowicie podtrzymujemy swoje zdanie (na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej - red.) - powiedział Jarosław Kaczyński po spotkaniu z prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem. Odniósł się też do słów premiera, który powiedział, że z szefem PiS "nie można sobie ułożyć stosunków w jednym państwie". - Nie wiem, czy pan Tusk chce mnie zamordować, czy też ograniczy się do banicji? - pytał Kaczyński.

 

W tej chwili najważniejsze jest odniesienie się do tego, co powiedział Donald Tusk, że ze mną nie można ułożyć sobie stosunków w jednym państwie. Nie wiem, czy pan Tusk chce mnie zamordować, czy też ograniczyć do banicji?

Jarosław Kaczyński

Zdaniem prezesa PiS, słowa premiera, odnoszące się do jego osoby, "wykazują, jak bardzo się denerwuje, jak bardzo wie, że prawda i tak wyjdzie na jaw.

- Krótko mówiąc, jak bardzo przerażony jest Donald Tusk, jak bardzo wie, że ta prawda w końcu doprowadzi do tego, że to on znajdzie się w niesłychanie trudnej sytuacji - mówił Kaczyński.

Ocenił, że "sama sprawa smoleńska całkowicie wystarcza do tego, żeby ta władza odeszła". Poinformował, że PiS podtrzymuje swój zamiar złożenia wotum nieufności wobec rządu.

PiS chce informacji Seremeta w Sejmie

Tusk: wnioski Kaczyńskiego dewastują państwo polskie

Nie sposób ułożyć...
czytaj dalej »
Szef PiS powiedział, że jego rozmowa z Seremetem miała charakter prywatny. - Tam był także zastępca prokuratora generalnego i szef wojskowej prokuratury płk Ireneusz Szeląg - dodał.

Kaczyński nie chciał ujawniać szczegółów spotkania. Powiedział tylko, że "zostaną złożone pewne wnioski" przez jego pełnomocnika.

- Przedstawiłem przede wszystkim prok. Szelągowi, bardzo szczerze, co sądzę na temat jego działania w tej sprawie - powiedział.

Także przedstawiciel prokuratury nie chciał zdradzać szczegółów spotkania.

Kaczyński zapewnił, że podtrzymuje wniosek, by prokurator generalny stawił się na najbliższym posiedzeniu Sejmu z informacją na temat śledztwa smoleńskiego, przedstawioną w świetle nowych faktów.

Sprawa chor. Musia pod specjalnym nadzorem

Wyniki sekcji technika Jaka-40: "brak udziału osób trzecich"

Sekcja zwłok...
czytaj dalej »
Prezes PiS poinformował, że rozmowa w prokuraturze dotyczyła też śmierci chorążego Remigiusza Musia, technika pokładowego Jaka-40 w Smoleńsku. Kaczyński dowiedział się, że sprawa ta została przeniesiona do prokuratury okręgowej i jest pod nadzorem prokuratury apelacyjnej. - Czyli uczyniono to, co jest możliwe w obecnym stanie prawnym - skomentował szef PiS, przypominając, że prokurator generalny nie ma wpływu na prace prokuratury okręgowej.

- Będą tę sprawę wyjaśniać i prokurator generalny deklarował, że rozumie, iż ta sprawa może budzić daleko idące podejrzenia - dodał

Muś zeznał przed prokuraturą wojskową, że Rosjanie sprowadzali samoloty - Tu-154M i Jak-40 - do wysokości 50 metrów. W poniedziałek stołeczna prokuratura poinformowała, że sekcja zwłok technika pokładowego wykazała, że popełnił on samobójstwo. Według prokuratury, nie stwierdzono obrażeń, które wskazywałyby na udział osób trzecich. Zwłoki 42-letniego byłego podoficera znalazła żona w piwnicy w bloku w Piasecznie, w którym mieszkali.

Kaczyński: Mamy własne źródła informacji
Wideo: tvn24 Kaczyński: Mamy własne źródła informacji

"Mamy własne źródła informacji"

Pytany o przyznanie się "Rzeczpospolitej" do pomyłki (w kontekście informacji o trotylu na pokładzie Tu-154- red.), Kaczyński stwierdził, że to "dowodzi kondycji dzisiejszych mediów".

Wycofanie się przez redakcję gazety z definitywnych stwierdzeń o materiałach wybuchowych Kaczyński "przyjął ze smutkiem". - Ale jeszcze raz potwierdzam, to wszystko, co mówiliśmy my - dodał.

- "Rzeczpospolita" "Rzeczpospolitą", my mamy własne źródła informacji - zapewnił. - Oczywiście one nie mają charakteru bezpośredniego, muszą opierać się na opiniach innych, ale te były całkowicie jednoznaczne - wyjaśnił Kaczyński.

Dodał, że z całą pewnością na pokładzie prezydenckiego samolotu znajdowały się materiały wybuchowe. - Zostały stwierdzone przy pomocy urządzeń, które bardzo rzadko się mylą - powiedział.

Prezes PiS o tłumaczeniach prokuratury
Wideo: tvn24 Prezes PiS o tłumaczeniach prokuratury

"Wygląda to po prostu na wielkie oszustwo"

Wcześniej na specjalnej konferencji w Sejmie były premier mówił: - Zastanawialiśmy się jak władza będzie się broniła, znalazła się w sytuacji bardzo trudnej. Jest bardzo charakterystyczne, że najpierw prokurator Szeląg mówił, że nie było żadnego materiału wybuchowego i to wszystko nieprawda, a później zaczął wywód, że jednak coś tam było, że urządzenia nieprecyzyjne, że tak naprawdę to dopiero trzeba będzie zbadać próbki. Wygląda to po prostu na wielkie oszustwo i tak to traktujemy, bo mamy ku temu pewne dodatkowe podstawy - powiedział szef PiS.

Kaczyński dodał: - Zostało stwierdzone - i to prokuratorzy musieli przyznać - że w szczątkach samolotu wykryto elementy, z których składają się materiały wybuchowe. Jest to przesłanka bardzo potężna do tego, by twierdzić, że był zamach. My nasze twierdzenia całkowicie podtrzymujemy - podkreślił Kaczyński.

Specjalne zebranie

Jarosław Kaczyński powiedział też, że według jego wiedzy "grupa specjalistów zebrała się w kancelarii premiera, żeby opracować jakąś reakcję i wygląda na to, że jest to właśnie ta reakcja".

I dodał, że nadal domaga się dymisji rządu. - To, co powiedzieli panowie prokuratorzy, to taka typowa gra socjotechniczna. Widzimy, że ta władza jest gotowa bronić się na każdej zasadzie. Konsekwencje przyznania prawdy były by daleko idące i wykraczały by poza sferę polityczną - ocenił szef PiS.

Rząd do dymisji

Jeszcze przed konferencją prokuratury Jarosław Kaczyński mówił w Sejmie: - Żądamy dymisji rządu

Prokuratura dementuje: Nie stwierdzono trotylu na wraku, ostateczną odpowiedź dadzą badania laboratoryjne

- Biegli...
czytaj dalej »
Tuska. Nie może być tak, by rządzili ludzie, którzy w sprawie straszliwej zbrodni mataczyli przez przeszło 30 miesięcy - oświadczył Kaczyński, komentując doniesienia "Rzeczpospolitej". W kilka minut później prokuratorzy wojskowi zaprzeczyli doniesieniom "Rz".

- W żadnym kraju demokratycznym, pół- czy ćwierćdemokratycznym, w żadnym kraju, który nie jest taką brutalną dyktaturą i to dyktaturą w istocie zewnętrzną, taki rząd nie może trwać. Stracił wszelkie, najmniejsze nawet moralne podstawy do tego, by sprawować władzę, już nie mówiąc o tym, że w momencie, gdy on sprawuje władzę, dojście do prawdy, takiej prawdy procesowej, jest oczywiście radykalnie utrudnione - powiedział prezes PiS.

Kaczyński powiedział, że w obliczu informacji "Rz" powinno zostać w środę zwołane nadzwyczajne posiedzenie Sejmu, na którym Seremet przedstawi wszystkie informacje odnoszące się do publikacji "Rz" i innych okoliczności katastrofy.

Kaczyński: Żądamy dymisji rządu
Wideo: tvn24 Kaczyński: Żądamy dymisji rządu

Spotkanie z Seremetem

Tusk: nie sposób ułożyć sobie życie w jednym państwie z osobami jak Kaczyński

Prokuratura...
czytaj dalej »
Prezes PiS dodał, że jeszcze dziś o 15.30 spotyka się z Andrzejem Seremetem. To Kaczyński poprosił Prokuratora Generalnego o rozmowę.

- Nasze przeświadczenie, iż doszło do zbrodni, wynika nie tylko z tego ujawnionego dziś faktu (domniemanego znalezienia trotylu - red.). Najpierw było nieuzasadnione rozdzielenie wizyt, później było zdjęcie ochrony z prezydenta, później to co wiązało się z naprowadzaniem samolotu, katastrofa, akcja dezinformacyjna, która następowała tak szybko, że trudno sobie wyobrazić, że nie była przygotowana - wyjaśniał Kaczyński. Przypomniał, że minister Radosław Sikorski 10 kwietnia 2010 roku już po godzinie 9 "mówił, że to błąd pilotów". - Skąd to wiedział? - pytał.

Kaczyński: Nasze przeświadczenie, że doszło do zbrodni, nie wynika tylko z jednego faktu
Wideo: tvn24 Kaczyński: Nasze przeświadczenie, że doszło do zbrodni, nie wynika tylko z jednego faktu

"Lech Kaczyński był postacią nietuzinkową. To mogło powodować niechęć"

Według Kaczyńskiego, powinno powtórzyć się wszystkie badania ws. katastrofy. - Mamy opisane przeze mnie wydarzenia, mamy badania niezależnych naukowców, którzy wykluczają wersje wypadku. Ostatnio w te badania się zaangażowało wielu innych polskich naukowców. Ta ujawniona dzisiaj przesłanka jest ważna, ale nie jedyna, dlatego mówię o zabójstwie - mówił prezes PiS.

Biegli nie wiedzą, skąd pochodzą ślady znalezionych materiałów

Do dziś nie ma...
czytaj dalej »


Na pytanie o to, kto mógłby mieć interes w doprowadzeniu do śmierci 96 osób i prezydenta RP, odparł: - To pytanie muszą postawić sobie prokuratorzy.

- Lech Kaczyński był postacią nietuzinkową, różniącą się od tych, które dzisiaj rządzą Polską. To mogło powodować niechęć czy więcej niż niechęć - powiedział.

Jego zdaniem, nie ma sensu wznawiać prac komisji Miller, ponieważ całkowicie się ona skompromitowała.

Publikacja i konferencja

Dzisiejsza "Rzeczpospolita" napisała, że polscy pirotechnicy znaleźli ostatnio na wraku tupolewa w Smoleńsku ślady materiałów wybuchowych - trotylu i nitrogliceryny.

Prokuratura wojskowa zdementowała dzisiejsze doniesienia "Rzeczpospolitej" ws. znalezienia śladów trotylu na Tu-154M. Nie wykluczyła jednak całkowicie ich istnienia i zaleciła czekać na wyniki badań laboratoryjnych.

Lista śmierci świadków Smoleńska! Wszystkie zgony były...

29.10.2012, 22:45
aFp
Śp. Remigiusz Moś

Śmierć Remigiusza Musia, techniaka pokładowego Jaka-40, który lądował w Smoleńsku tuż przed katastrofą Tu-154m nie jest jedyną w ostatnim czasie. Okazuje się bowiem, że od dnia tragedii zginęło więcej naocznych świadków! Wszystkie zgony były wynikiem splotu tragicznych okoliczności. Żaden ze zmarłych nie odszedł śmiercią naturalną (tzn. śmierć nie była konsekwencją podeszłego wieku)





Chorąży Muś był jednym z najważniejszych świadków katastrofy Tupolewa z polską delegacją na pokładzie. To on bowiem na godzinę przed tragedią wylądował szczęśliwie w Smoleńsku przywożąc tam dziennikarzy, a na kilka minut przed katastrofą ostrzegał załogę Tu-154m o gęstej mgle. To Muś miał także zeznać, że kontroler z wieży rosyjskiego lotniska zezwolił załodze polskiego samolotu na lądowanie.

Prokuratura dość szybko orzekła, że chorąży popełnił samobójstwo i wstępnie wyklucza udział osób trzecich. Wedle informacji śledczych technik pokładowy Jaka-40 miał powiesić się na linie żeglarskiej. 

Co ciekawe nie jest to jedyna śmierć świadka wydarzeń z kwietnia 2010 roku. Poseł PiS Marcin Mastalerek pisze na portalu "wPolityce.pl" o czterech kolejnych podejrzanych zgonach. 

6 czerwca 2010 w wypadku samochodowym w trakcie oczekiwania na wyjazd do Smoleńska zginął profesor Marek Dulinicz, szef grupy archeologicznej - pisze poseł. 

2 czerwca 2010 roku w Moskwie na sepsę zmarł Krzysztof Knyż - operator, który pracował z Wiktorem Baterem. To Bater pierwszego dnia miał podać właściwą godzinę katastrofy. 

- Dariusza Szpinetę zawodowego pilota i instruktora pilotażu znaleziono martwego w łazience ośrodka wczasowego w Indiach. Szpineta podważał twierdzenia Rosjan co do statusu lotu, wskazując, że lot TU-154M był lotem wojskowym - informuje Mastalerek. 

Śmiercią związaną według posła z tragedią smoleńską jest również śmierć twórcy GROM generała Sławomira Petelickiego, który krytykował ustalenia komisji Millera, oraz samego Donalda Tuska za niezwrócenie się do NATO o pomoc przy badaniu katastrofy. 

Kolejnym zgonem, który wiąże się ze sprawą Smoleńska było samobójstwo Grzegorza Michniewicza, dyrektora generalnego Kancelarii Premiera. Znajomi Michniewicza zwracają uwagę na dziwne okoliczności samobójstwa i budzące wątpliwości działania prokuratury. Sprawa tej śmierci została poruszona w książce Leszka Misiaka i Grzegorza Wierzchołowskiego "Smoleńsk. Kulisy katastrofy". 

Polski duchowny luterański bp. Mieczysław Cieślar także zginął niedługo po katastrofie smoleńskiej, a jego śmierć wiązana jest bezpośrednio z tragedią. Biskup zmarł w wypadku samochodowym. Według prawicowych portali internetowych Cieślar tuż po rozbiciu samolotu miał odebrać wiadomość tekstową od ks. Adama Pilcha (zginął w Smoleńsku), że przeżyli katastrofę.

"Rzeczpospolita" oświadcza: Pomyliliśmy się pisząc o trotylu



Foto: rp.pl "Rz" składa wyjaśnienia w związku ze swoim artykułem

"Pomyliliśmy się pisząc dziś o trotylu i nitroglicerynie. To mogły być te składniki, ale nie musiały" - napisała w specjalnym oświadczeniu redakcja "Rzeczpospolitej" w odpowiedzi na konferencję wojskowej prokuratury. Oskarżyciele stwierdzili, że na wraku tupolewa nie znaleziono materiałów wybuchowych.

Wtorkowa "Rzeczpospolita" napisała, że prokuratorzy, którzy wraz z biegłymi pirotechnikami z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego oraz Centralnego Biura Śledczego, pojechali do Smoleńska, zbadali wrak samolotu Tu-154M i odkryli na nim ślady materiałów wybuchowych w tym trotylu.

Prokuratura wojskowa zdementowała te doniesienia. Nie wykluczyła jednak całkowicie ich istnienia i zaleciła czekać na wyniki badań laboratoryjnych.

"Rz": Na wraku Tu-154 znaleziono trotyl. Dziś stanowisko wojskowych prokuratorów

"To mogły być te składniki, ale nie musiały"

"Prokuratura wojskowa zapewnia, że nie wykryła na wraku rządowego Tupolewa w Smoleńsku śladów trotylu i nitrogliceryny. Nie może jednak wykluczyć obecności materiałów wybuchowych na pokładzie z uwagi na obecność wysokoenergetycznych zjonizowanych składników. Analogiczne do tych, które występują w materiałach wysokoenergetycznych, w tym materiałach wybuchowych - pisze na początku swojego oświadczenia "Rz".

Redakcja gazety następnie pisze wprost, że pomyliła się pisząc o trotylu i nitroglicerynie. "To mogły być te składniki, ale nie musiały. Aby ostatecznie przekonać się, czy to materiały wybuchowe, okazuje się, że potrzeba  aż pół roku badań laboratoryjnych. Dopiero wtedy, czyli ponad trzy lata po katastrofie, mamy dowiedzieć się, czy doszło do eksplozji, czy nie" - przekonuje.

"Rz" pyta

Ale dalej redakcja stawia szereg pytań: "Skoro to tylko cząstki zjonizowane, dlaczego od tygodnia prokuratura i rząd, choć o nich wiedzą, nie powiadomili opinii publicznej? Co w tej informacji było tak tajemniczego? Dlaczego wreszcie prokuratura nie dodała, że z Moskwy przywieziono jedynie odczyty a nie próbki tych materiałów. Czy badania będą polegały na  sprawdzaniu odczytów, czy znowu na czekaniu na wyniki badań prowadzonych w Moskwie?

"Rz" zastanawia się też, dlaczego prokuratura czekała z podaniem informacji "do 13.30, w pocie czoła wypracowując staranie swoje stanowisko". "Dlaczego dopiero teraz zbadano samolot nowoczesnym sprzętem pirotechnicznym, Rosjanie nie pozwalali, nie było ku temu woli politycznej? Dlaczego wcześniejsze  badania ekspertów uznano za nie wystarczające?

Prokuratura dementuje: Nie stwierdzono trotylu na wraku, ostateczną odpowiedź dadzą badania laboratoryjne

- Biegli...
czytaj dalej »
Na to pytanie prokurator również nie miał jednoznacznej odpowiedzi" - podkreśla.

"Bezsadane teorie o prawdopodobnym wybuchu"

Gazeta przypomina, że wiadomo jest, iż na wraku "odkryto coś, co może być śladem materiałów wybuchowych".

"To jest pewne. Niestety, nie dowiemy się szybko czy tak było. Co naszym zdaniem powinno być w obecnej sytuacji priorytetem zarówno komisji, prokuratury, jak i samego rządu" - dodaje.

Na koniec "Rz" po raz kolejny podkreśla, że "bezzasadne pozostają teorie o prawdopodobnym wybuchu na pokładzie, ale też w kontekście mnożących się teorii spiskowych, niezrozumiała jest zwłoka i chomikowanie tak ważnych informacji. Które bez naszej publikacji pewnie przez wiele jeszcze miesięcy nie zostałyby ujawnione".

"Rzeczpospolita" przyznaje: Pomyliliśmy się, pisząc dziś o trotylu i nitroglicerynie


mil
30.10.2012 , aktualizacja: 30.10.2012 19:00
A A A Drukuj
Oświadczenie na stronie rp.pl

Oświadczenie na stronie rp.pl (Fot. rp.pl)

- Faktycznie, może za szybko, przedwcześnie, nie mając tych informacji, napisaliśmy, że to mógł być trotyl albo nitrogliceryna. To mogły być one, ale nie musiały - powiedział w radiowej "Jedynce" Tomasz Wróblewski, redaktor naczelny "Rzeczpospolitej". Dziennik poinformował dzisiaj, że w prezydenckim samolocie, który rozbił się w Smoleńsku, znaleziono ślady materiałów wybuchowych.
- To chyba jest bardzo dobra wiadomość, że do tej pory nie stwierdzono obecności materiałów wybuchowych. Natomiast stwierdzono obecność wysokoenergetycznych zjonizowanych, jak się wyraził prokurator, składników. To sa analogiczne składniki do tych, które pojawiają się w tych materiałach wybuchowych. Faktycznie, może za szybko, przedwcześnie, nie mając tych informacji, napisaliśmy, że to mógł być trotyl albo nitrogliceryna. To mogły być one, ale nie musiały - przyznał w radiu Wróblewski.

Niespełna trzy godziny wcześniej, przed konferencją prokuratury, jego dziennikarz Cezary Gmyz, autor artykułu w dzisiejszej "Rz" o trotylu i nitroglicerynie znalezionych w prezydenckim samolocie, wielokrotnie zapewniał w mediach, że swoje informacje potwierdził w czterech różnych źródłach.

"Dlaczego prokuratura i rząd nie powiadomili opinii publicznej?"

Po konferencji prokuratury "Rz" zamieściła na swojej stronie oficjalne oświadczenie. Dominują w nim pytania i wątpliwości odnośnie działań śledczych i rządu:

"Skoro to tylko cząstki zjonizowane, dlaczego od tygodnia prokuratura i rząd, choć o nich wiedzą, nie powiadomili opinii publicznej? Co w tej informacji było tak tajemniczego? Dlaczego wreszcie prokuratura nie dodała, że z Moskwy przywieziono jedynie odczyty a nie próbki tych materiałów. Czy badania będą polegały na sprawdzaniu odczytów, czy znowu na czekaniu na wyniki badań prowadzonych w Moskwie? Dlaczego wreszcie prokuratura czekała z podaniem tych informacji do 13.30, w pocie czoła wypracowując staranie swoje stanowisko. Dlaczego dopiero teraz zbadano samolot nowoczesnym sprzętem pirotechnicznym, Rosjanie nie pozwalali, nie było ku temu woli politycznej? Dlaczego wcześniejsze badania ekspertów uznano za nie wystarczające? Na to pytanie prokurator również nie miał jednoznacznej odpowiedzi." - pyta redakcja dziennika.

"Pomyliliśmy się"

Gazeta zaznacza jednocześnie, że pomyliła się w swoich doniesieniach: "Pomyliliśmy się, pisząc dziś o trotylu i nitroglicerynie. To mogły być te składniki, ale nie musiały. Aby ostatecznie przekonać się, czy to materiały wybuchowe, okazuje się, że potrzeba aż pół roku badań laboratoryjnych." - czytamy na stronie rp.pl.

"(...)Wiemy natomiast, że na wraku odkryto coś, co może być śladem materiałów wybuchowych. To jest pewne. Niestety, nie dowiemy się szybko, czy tak było. Co naszym zdaniem powinno być w obecnej sytuacji priorytetem zarówno komisji, prokuratury, jak i samego rządu. Pisząc to jeszcze raz, podkreślamy, że bezzasadne pozostają teorie o prawdopodobnym wybuchu na pokładzie, ale też w kontekście mnożących się teorii spiskowych, niezrozumiała jest zwłoka i chomikowanie tak ważnych informacji. Które bez naszej publikacji pewnie przez wiele jeszcze miesięcy nie zostałyby ujawnione"...

"Rzeczpospolita": We wraku Tu-154M znaleziono ślady materiałów wybuchowych


prot, dpiw, PAP
30.10.2012 , aktualizacja: 30.10.2012 18:08
A A A Drukuj
Wrak Tu-154M w Smoleńsku

Wrak Tu-154M w Smoleńsku (Fot. Filip Klimaszewski / Agencja Gazeta)

Polscy prokuratorzy i biegli, którzy badali wrak samolotu, odkryli na nim ślady materiałów wybuchowych, trotylu i nitrogliceryny - twierdzi "Rzeczpospolita". Ślady mogą pochodzić od niewybuchów z czasów II wojny światowej, których dużo znajduje się w rejonie katastrofy. Jeszcze we wtorek oficjalne stanowisko w tej sprawie przyjmie Naczelna Prokuratura Wojskowa.
"Polscy prokuratorzy mieli wątpliwości co do rosyjskiej ekspertyzy pirotechnicznej" - pisze "Rz". Dlatego razem z biegłymi pirotechnikami z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego pojechali do Smoleńska. Byli tam miesiąc, wrócili dwa tygodnie temu. Z informacji dziennika wynika, że ślady materiałów wybuchowych znaleziono na fotelach. Jak powiedział autor tekstu Cezary Gmyz, takie ślady znalazły się też na ciałach niektórych ofiar katastrofy.

- Jest to informacja sprawdzona bardzo, bardzo rzetelnie. W czterech niezależnych od siebie źródłach - mówi portalowi Gazeta.pl Cezary Gmyz. - Nie mogę podać źródła, bo to mogłoby zagrozić bezpieczeństwu moich informatorów - dodaje. Zdaniem Gmyza, ślady materiałów wybuchowych znaleziono jeszcze podczas sekcji zwłok "na pewno na zwłokach dwóch osób, Przemysława Gosiewskiego i Janusza Kurtyki". - Co do trzeciej osoby nie ma pewności - mówi Gmyz. Chodzi o ciało Zbigniewa Wassermanna.

Jak to możliwe, że dopiero teraz wychodzą na jaw te fakty? Tego nie wiadomo. Cały czas staramy się potwierdzić doniesienia dziennika, a także sprawdzić, czy to możliwe, że również na ciałach ofiar znaleziono ślady materiałów wybuchowych. Warto podkreślić, że informacje "Rz" o niczym nie przesądzają.

Według "Rzeczpospolitej" eksperci znaleźli substancje wybuchowe również na śródpłacie samolotu, w miejscu łączenia kadłuba ze skrzydłem. Prokurator generalny Andrzej Seremet miał potwierdzić gazecie, że otrzymał wyniki ekspertyzy, ale nie mówił nic o jej treści.

Prokurator płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prokuratury wojskowej, powiedział w rozmowie z TOK FM, że nic nie wie, żeby jakiekolwiek ekspertyzy z ostatniej wizyty w Smoleńsku dotarły do prokuratorów prowadzących śledztwo.

Jarosław Kaczyński, na wspólnej konferencji prasowej z Antonim Macierewiczem, zażądał nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu i informacji od prokuratora generalnego.

Kaczyński zaznaczył, że dotychczas wszystko wskazywało na to, że jedyną "kontrteorią" do oficjalnych ustaleń w sprawie przyczyn katastrofy smoleńskiej był wybuch. - I dzisiaj mamy ślady tego wybuchu - powiedział prezes PiS.

Komisja Millera: Na pokładzie były pironaboje

Eksperci biorą pod uwagę hipotezę, że to osad na ciałach i części samolotu może pochodzić z materiałów wybuchowych po niewybuchach z czasów II wojny światowej. Wtedy toczyły się w tamtym rejonie ciężkie walki.

Ponadto, jak informowała komisja Millera w swoim raporcie, na pokładzie samolotu znajdowały się pironaboje typu PP-3.

Jerzy Miller, przewodniczący komisji badającej przyczyny katastrofy, nie chce jednak komentować doniesień prasowych. Stwierdza, że nie zna dokumentów, na których bazuje "Rzeczpospolita".

Natomiast zdaniem prof. Marka Żylicza, byłego członka komisji Millera, komisja powinna wznowić swoją pracę. - Moje przekonanie jest takie, że powinna być wznowiona komisja albo powołana nowa komisja państwowa - mówi. Zaznacza, że badaniem katastrof lotniczych nie powinna zajmować się prokuratura.

W swoim raporcie komisja informowała o tym, że na pokładzie znajdowały się m.in. pironaboje typu PP-3.

BOR: Wszystko sprawdziliśmy. Żadnych substancji nie znaleźliśmy

Według Dariusza Aleksandrowicza, rzecznika BOR, prezydencki samolot został przed wylotem dokładnie sprawdzony i nie natrafiano na żadne substancje. - Samolot był bardzo dokładnie sprawdzony przez grupę funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. Podczas sprawdzania użyto także psa. Nie zostały wykryte żadne niebezpieczne substancje - mówi Aleksandrowicz.

A jednak nie można wykluczyć materiałów wybuchowych

Redakcja "Rzeczpospolitej" 30-10-2012, ostatnia aktualizacja 30-10-2012 18:05

źródło: Rzeczpospolita

Rzecznik Prokuratury Generalnej Mateusz Martyniuk mówi "Rz", że próbki, które wskazali biegli, nadal są w Rosji

- Zostały one wytypowane przez polskich biegłych na podstawie wskazań urządzeń, które wykazały obecność cząstek wysokoenergetycznych, których źródła pochodzenia mogą być przeróżne - mówi Martyniuk. Dodaje, że "próbki te zostaną dopiero do Polski sprowadzone w ramach pomocy prawnej".

Prokuratura wojskowa zapewnia, że nie wykryła na wraku rządowego tupolewa w Smoleńsku śladów trotylu i nitrogliceryny.  Nie może jednak wykluczyć obecności materiałów wybuchowych na pokładzie z uwagi na obecność zjonizowanych  składników.  Analogicznych do tych, które występują w materiałach wysokoenergetycznych, w tym materiałach wybuchowych. Nie można jednoznacznie stwierdzić obecności trotylu i nitrogliceryny. To mogły być te składniki, ale nie musiały. Okazuje się, że aby ostatecznie przekonać się, czy obecne były tam materiały wybuchowe, potrzeba  aż pół roku badań laboratoryjnych. Dopiero wtedy, czyli ponad trzy lata po katastrofie, mamy dowiedzieć się, czy doszło do eksplozji, czy nie.

Dość emocjonalna konferencja prokuratorów wojskowych zostawia nas z szeregiem nowych pytań.

Skoro to tylko cząstki zjonizowane, dlaczego od tygodnia prokuratura i rząd, choć o nich wiedzą, nie powiadomili opinii publicznej? Co w tej informacji było tak tajemniczego? Dlaczego prokuratura nie dodała, że z Moskwy przywieziono jedynie odczyty, a nie próbki tych materiałów.

Czy badania będą polegały na  sprawdzaniu odczytów? Jeżeli tak, to dlaczego potrzeba na to aż pół roku? A może badania prowadzone będą  w Moskwie i stąd trudny do przewidzenia czas oczekiwania?   Dlaczego dopiero teraz zbadano samolot nowoczesnym sprzętem pirotechnicznym? Rosjanie nie pozwalali, nie było ku temu woli politycznej? Dlaczego wcześniejsze  badania ekspertów uznano za niewystarczające? Na to pytanie prokurator nie miał jednoznacznej odpowiedzi.

To, czego na pewno dowiedzieliśmy się z dzisiejszej konferencji to, że na wraku odkryto coś, co może być śladem materiałów wybuchowych. I to powinno być największym powodem do niepokoju. Szybkie rozwianie wątpliwości powinno być  priorytetem zarówno komisji i prokuratury, jak i samego rządu. Pisząc to jeszcze raz podkreślamy,  że bezzasadne pozostają teorie o prawdopodobnym wybuchu na pokładzie, ale też w kontekście mnożących się teorii spiskowych, niezrozumiała jest zwłoka i chomikowanie tak ważnych informacji przez prokuratorów.

Komentarz redaktora naczelnego "Rz" Tomasza Wróblewskiego

This browser does not support the iframe element.

Rzeczpospolita

poniedziałek, 29 października 2012

Informacja ws. Boeinga kpt. Wrony w środę. "Bez ocen, bez podważania raportu wstępnego"



Foto: TVN 24 Boeing 767 "Papa Cherlie" lądował na brzuchu 1 listopada 2011 r.

W środę przed południem Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych opublikuje "oświadczenie tymczasowe" z badania awaryjnego lądowania Boeinga 767 z listopada ubiegłego roku. Dokument będzie liczył kilkanaście stron. – Wbrew doniesieniom nie będzie w nim żadnych ocen oraz podważania faktów zawartych w raporcie wstępnym – mówi tvn24.pl przewodniczący Komisji Maciej Lasek.

Nasze "oświadczenie pośrednie" nie będzie stało w sprzeczności z faktami opisanymi w raporcie wstępnym. Będzie natomiast pogłębiało kierunki badań zawarte w tamtym dokumencie.

Maciej Lasek, przewodniczący PKBWL

Tymczasowe oświadczenie zostanie opublikowane w przeddzień rocznicy awaryjnego lądowania kpt. Tadeusza Wrony. Dokument będzie miał podobną formułę do raportu wstępnego, który ukazał się miesiąc po tamtym wypadku.

–  Nasze "oświadczenie pośrednie" nie będzie stało w sprzeczności z faktami opisanymi w raporcie wstępnym. Będzie natomiast pogłębiało kierunki badań zawarte w tamtym dokumencie. W oświadczeniu nie znajdą informacje podważające, czy zaprzeczające faktom wskazanym w raporcie wstępnym – wyjaśnia przewodniczący PKBWL Maciej Lasek.

„Czapki z głów przed załogą”

Komisja jest już pewna, że w dokumencie kończącym badanie, który ukaże się najwcześniej za kilka miesięcy, znajdą się takie zalecenia, które pozwolą uniknąć podobnych sytuacji w przyszłości. – To było nasze główne zadanie i je wypełnimy – zaznacza Lasek.

Wstępny raport ws. lądowania Boeinga: Piloci bez winy

W czwartek...
czytaj dalej »
Jak dodaje przewodniczący, oświadczenie, które w środę zostanie przekazane opinii publicznej, "nie będzie zawierało ocen i wskazywało na czyjąkolwiek winę". – Nie będzie w nim także wszystkich badań i analiz zlecanych przez Komisję, bo nie wszystkie zostały zakończone. Pewne jest, że lądowanie było mistrzowskie i czapki z głów jeśli chodzi o działanie załogi w tym przypadku – przyznaje Lasek.

Winny bezpiecznik

"To pokaz kunsztu pilota" Krzyż Oficerski dla kpt. Wrony

- To jest...
czytaj dalej »

1 listopada 2011 r. Boeing 767 PLL LOT lecący z Nowego Jorku siadał "na brzuchu" po tym, jak nie zadziałały systemu wysuwania podwozia – hydrauliczny i elektryczny (awaryjny). W raporcie wstępnym PKBWL stwierdziła między innymi, że maszyna w chwili startu była sprawna oraz, że po wejściu do samolotu – już po lądowaniu – eksperci Komisji zastali „wyłączony” bezpiecznik, który był odpowiedzialny między innymi za system awaryjnego wysuwania podwozia. "Pozycja >>wyłączono<< bezpiecznika nie jest rejestrowana ani sygnalizowana przez systemy samolotu" – stwierdziła Komisja.

Gdy samolot podniesiono z płyty lotniska, podłączono zewnętrzne zasilanie oraz wciśnięto bezpiecznik, podwozie się wysunęło. W raporcie wskazano jednak, że załoga, podchodząc do lądowania, zgłosiła "sprawdzenie bezpiecznika". – W świetle informacji, które mamy do chwili obecnej, działanie załogi było właściwe – mówił wówczas kierujący badaniem ekspert PKBWL Waldemar Targalski.

niedziela, 28 października 2012

Nie żyje technik Jaka-40


28 października 2012, 17:06
Foto: TVN 24 | Video: tvn24 Jak-40 lądował przed planowanym lądowaniem prezydenckiego Tu-154

Nie żyje Remigiusz M., technik pokładowy Jaka-40, który 10 kwietnia 2010 roku lądował na lotnisku w Smoleńsku.

Ciało technika znalazła jego żona wczoraj ok. godz. 22.30 w piwnicy ich domu w Piasecznie. Jak powiedział tvn24.pl Dariusz Ślepokura z Prokuratury Okręgowej w Warszawie, wiele wskazuje na samobójstwo.

- Zwłoki były umieszczone na linie żeglarskiej. Po oględzinach nie znaleziono na ciele mężczyzny żadnych obrażeń, poza bruzdą wisielczą- powiedział rzecznik.

"Dostaliśmy zgodę na 50 metrów. Tu-154 i Ił też"

Czy kontroler z...
czytaj dalej »
Jak dodał, ciało zostało już przewiezione do Zakładu Medycyny Sądowej w Warszawie. Jutro zostanie zarządzona sekcja zwłok, która wyjaśni przyczynę zgonu.

- Śledztwo w sprawie śmierci Remigusza M. poprowadzi prokuratura w Piasecznie - dodał rzecznik.

Kim był?

Remigiusz M., technik pokładowy z załogi Jaka-40, który 10 kwietnia wylądował w Smoleńsku przed katastrofą polskiego tupolewa, mówił w wywiadzie dla tvn24.pl, że kontroler z wieży w Smoleńsku zezwolił załodze prezydenckiego samolotu na zejście do wysokości 50 m - podczas gdy z opublikowanego stenogramu wynika, że kontroler miał zezwolić na zejście do stu metrów.

"Zabrakło umiejętności mówienia: spadaj"

- Jeśli wieża...
czytaj dalej »
Technik w wywiadzie twierdził, że już po wylądowaniu Jaka-40, pozostając w kabinie, słyszał przez radio rozmowę między załogą Tu-154 i kontrolerem i słyszał wyraźnie, że kontroler miał zezwolić na zejście do "wysokości decyzji" 50 m, na której załoga miała zdecydować, czy wyląduje. Według niego, również załoga Jaka dostała zgodę na zejście do 50 m, podobnie jak załoga rosyjskiego Iła z funkcjonariuszami ochrony, który po nieudanej próbie lądowania odleciał na inne lotnisko.

W wywiadzie technik potwierdzał, że polskie załogi wiedziały, iż na lotnisku w Smoleńsku obowiązuje 100 m jako wysokość decyzji. Określona jest ona w tzw. "karcie podejściowej".

"Dostaliśmy zgodę na 50 metrów. Tu-154 i Ił też"


06 lipca 2010, 9:35

Czy kontroler z wieży w Smoleńsku zezwolił załodze prezydenckiego Tupolewa zejść do wysokości 50 m w czasie tragicznego lotu 10 kwietnia? Remigiusz Muś, technik pokładowy Jaka 40, który wylądował tego dnia w Smoleńsku utrzymuje, że tak właśnie było. W ekskluzywnym wywiadzie z tvn24.pl Muś twierdzi, że słyszał rozmowę (komunikację) między Tu-154 i kontrolerem siedząc w kabinie Jaka, już na lotnisku.

W wywiadzie Muś potwierdza, że polskie załogi wiedziały, iż na lotnisku w Smoleńsku obowiązuje 100 m jako minimalna wysokość do podjęcia decyzji o lądowaniu (tzw. wysokość decyzji). Piloci nie mieli prawa zejść niżej i na takiej wysokości decyzję o lądowaniu podjęła właśnie załoga Jaka. Dlaczego Tupolew, wbrew obowiązującym przepisom zszedł poniżej 100 m i czy miała na to wpływ rozmowa z wieżą, która według naszego rozmówcy miała miejsce na kilka minut przed katastrofą – będzie musiało wyjaśnić śledztwo.

Pierwsze podejście Iła było jakieś 15 minut po naszym lądowaniu. Wyszli niemal idealnie nad pas, ale nie centralnie. To jest duży samolot więc musi dokładnie wycentrować. (...) Ił „doginał" – moim zdaniem – dosyć brawurowo. Skrzydła nad trawą były na wysokości około 3 metrów i to z dużymi przechyleniami. W końcu zrezygnował i odszedł. To pierwsze podejścia wyglądało dosyć dramatycznie.

CAŁA ROZMOWA

tvn24.pl: Godzina 08:37:01. Ostatnie zdanie, które członek załogi JAKa-40 wypowiada przez radio do dowódcy TU-154: „Arek, teraz widać 200 (metrów – red.)". To pańskie zdanie?

Remigiusz Muś (technik pokładowy JAKa-40): Tak, to jest ostatnie, co w ogóle przez nasze radio do nich wyszło. Nawet nie przechodziłem już na częstotliwość 123,45, która jest taką umowną częstotliwością do pogaduch, zwykle nieokupowaną przez jakiś radar, czy kogoś, kto prowadzi.

Porucznika Artura Wosztyla (pierwszego pilota, który rozmawiał wcześniej z dowódcą Tu-154 – red,) nie było już wtedy w samolocie?

Nie. Ja też wyszedłem na około dwie minuty, na tę ostatnią fazę lądowania, żeby nasłuchiwać jak lądują. Porucznik Wosztyl rozejrzał się i powiedział: „Nie, teraz to już w ogóle nic nie widać. W tych warunkach to się chyba nie da wylądować. Może lepiej żeby nie lądowali?". Mgła wchodziła na lotnisko takimi pasami. Wtedy to był moment, że nie było widać już drzew, które stały obok nas. Ja na to: „Dobra, to wrócę". Wróciłem i powiedziałem o tych 200 metrach. Odpowiedzieli: „Dzięki".

Wcześniej siedział pan w kabinie pilotów? Z kim?

Tak, ale ja słyszałem „50". Tak mówiłem kolegom tuż po katastrofie i nadal tak twierdzę. Pamiętam też, że Ił również dostał od kontrolera komendę „50 metrów i być gotowym do odejścia". Podczas pierwszego i drugiego podejścia. (...) Teraz: czy nasze słowa są bardziej wiarygodne, czy stenogram? 

Od pewnego momentu już tylko sam. Artur i Rafał Kowaleczko (drugi pilot – red.) byli na początku, później siedzieli w saloniku. Ja w kabinie nasłuchiwałem przez radio, co się dzieje.

A czy któryś z was widział, jak próbował lądować rosyjski Ił?

Tak, przy pierwszym nieudanym podejściu Iła tylko ja byłem na zewnątrz. Chłopaki obserwowali to przez okienka w samolocie. Powiedziałem: „Chodźcie, może jeszcze raz podejdzie. I podszedł".

Jak te podejścia wyglądały?

Pierwsze było jakieś 15 minut po naszym lądowaniu. Wyszli niemal idealnie nad pas, ale nie centralnie. To jest duży samolot, więc musi dokładnie wycentrować. Pas miał szerokość 50 metrów. Nam było łatwiej. Nasz JAK ma rozpiętość skrzydeł 25 m. Dlatego my mogliśmy lądować nawet na połówce pasa, a niekoniecznie na centralnej linii.

A Tu-154?

Podobnie jak Ił. Tu-154 ma rozpiętość skrzydeł 37,5 m. (Jeśli nie wyjdzie dokładnie na pas) też musi „dogiąć" żeby być idealnie nad linią centralną. Ił „doginał" – moim zdaniem – dosyć brawurowo. Skrzydła nad trawą były na wysokości około 3 metrów i to z dużymi przechyleniami. W końcu zrezygnował i odszedł. To pierwsze podejścia wyglądało dosyć dramatycznie.

Odczekaliśmy 10 minut i usłyszeliśmy, że podchodzi drugi raz. Wyszliśmy wszyscy, razem z naszą stewardessą. Tym razem jednak Rosjanie zupełnie nie trafili w pas.

W przypadku tego lotniska, zgodnie z procedurą, można zniżyć się do wysokości 100 metrów. Dalej lot poziomy i ani metra niżej. My zrobiliśmy dokładnie tak – jakiś czas lecieliśmy poziomo na wysokości 100 metrów. Do momentu, kiedy zobaczyliśmy bramkę z APM-ów.

My staliśmy na drodze kołowania oddalonej od niego o ok. 70 metrów. Ił wyszedł niemal dokładnie nad nami. Wiedział, że nie jest nad pasem, więc przed przelotem nad naszym JAK-iem już miał obroty startowe i nie kombinował tylko odlatywał. Ta cała sytuacja z Iłem zaniepokoiła nas bo pomyśleliśmy tak: to jest samolot z tego lotniska, swojacy. A mimo to nie wylądowali. Co będzie z Tupolewem?

W stenogramach, między trzecim a czwartym zakrętem Tu-154 jest siedem kolejnych niezrozumiałych wypowiedzi niezidentyfikowanych osób/osoby. Wtedy był Pan w kabinie JAK-a, czy już na zewnątrz?

Tuż przed tym momentem wyszedłem z kabiny i wszyscy – jak mówiłem na początku – stanęliśmy przed naszym samolotem. Po chwili wróciłem donieść o tej 200-metrowej widoczności i znów wyszedłem.

A słyszał Pan jeszcze komunikat wieży tuż po trzecim zakręcie TU-154: „Polski 101, i od 100 metrów być gotowym do odejścia na drugi krąg"?

Tak, ale ja słyszałem „50". Tak mówiłem kolegom tuż po katastrofie i nadal tak twierdzę. Pamiętam też, że Ił również dostał od kontrolera komendę „50 metrów i być gotowym do odejścia". Podczas pierwszego i drugiego podejścia.

Przysłuchiwał się Pan rozmowom wieży z dowódcą Iła?

Tak, ale to byli dwaj Rosjanie i często mówili niezrozumiale dla mnie. Ciężko było słuchać tej korespondencji. Tamtej komendy jestem jednak pewien.

Zresztą to jest do sprawdzenia, bo na naszym (JAK-a) magnetofonie, który miałem okazję raz później przesłuchać w obecności żandarmów, nagrana jest cała korespondencja Iła z wieżą. Po tym jak Rosjanie odeszli na inne lotnisko magnetofon, tak jak wiele innych odbiorników, wyłączyliśmy. Byliśmy tam bez akumulatorów a nie wiedzieliśmy, czy dojedzie zasilanie lotniskowe. Później włączyliśmy już tylko naszą radiostację, bez magnetofonu. Szkoda.

Według stenogramów z czarnych skrzynek, kontroler wydaje po raz pierwszy komendę „101 horyzont" dokładnie w tej samej sekundzie, w której nawigator podaje wysokoś�

Tabela minimów dla lotniska w Smoleńsku/tvn24.pl � 50 metrów.

I ja właśnie słyszałem jak mówił wcześniej, że najniżej mogą zejść na 50 metrów i być gotowi odlecieć, jeśli nie zobaczą pasa. Nie na 100. Teraz: czy nasze słowa są bardziej wiarygodne, czy stenogram?

Dwóch różnych komend kontrolera, który by raz mówił „bądźcie gotowi do odejścia przy 100 metrach", a w innym momencie „bądźcie gotowi przy 50 metrach" Pan nie słyszał?

Nie, nie słyszałem. Była jedna komenda.

I jedyną osobą, poza kontrolerem i dowódcą TU-154, który ją słyszał był właśnie Pan?

Tak. Artur i Robert mogli tylko potwierdzić moją wersję. Jeśli kontroler wszystkich traktował równo, to logiczne, że im też wydał komendę z wysokością 50 metrów.

A jak było z wami, tzn. z lądowaniem Jaka-40?

Czy wy uzyskaliście zgodę na lądowanie?
Tak. Kiedy wyszliśmy z czwartego zakrętu i zameldowaliśmy, że jesteśmy na prostej.

Nam również kontroler powiedział, że mamy zejść do wysokości 50 metrów.

Zeszliście?

W przypadku tego lotniska, zgodnie z procedurą, można zniżyć się do wysokości 100 metrów. Dalej lot poziomy i ani metra niżej. My zrobiliśmy dokładnie tak – jakiś czas lecieliśmy poziomo na wysokości 100 metrów. Do momentu, kiedy zobaczyliśmy bramkę z APM-ów (wielkie reflektory na ciężarówkach rozstawione po prawej i lewej stronie pasa, przed nim; świecą w stronę nadlatującego samolotu – red.). Ich światło było widoczne z dosyć dużej odległości. Pomogły nam znakomicie. Spokojnie skorygowaliśmy lot w prawo, żeby znaleźć się między nimi.

Tyle tylko, że JAK-40 dopuszczał przy 2,5 km długości pasa smoleńskiego lotniska możliwość, żebyśmy nad jego progiem mieli sporą wysokość a i tak wylądowali. Gdyby Tupolew był 80 metrów nad początkiem pasa, to prawdopodobnie na tych 2,5 km załoga by nie przyziemiła. Musieli być niżej.

Czy Pan, albo któryś z członków załogi JAK-a, został już przesłuchany przez rosyjskich prokuratorów?

Ja i Rafał nie. Ale w Moskwie przed rosyjskimi prokuratorami zeznania składał Artur Wosztyl. Niczego tam jednak nie podpisywał.

Czy wy uzyskaliście zgodę na lądowanie?

Tak. Kiedy wyszliśmy z czwartego zakrętu i zameldowaliśmy, że jesteśmy na prostej.

Kontrolerzy ze Smoleńska mieli zeznać, że nie wydali waszemu JAK-owi zgody na lądowanie. Uzyskaliście ją, czy nie?

Ostatnio usłyszałem sugestię, że nasze karty podejścia nie są najaktualniejsze, że istnieją nowsze. Jeśli nawet tak jest, to nie otrzymaliśmy ich i lądowaliśmy – tak jak Tupolew – według kart, które mieliśmy w Pułku. Opatrzone są one datą „2006 r.".
Przed kwietniowymi lotami pytaliśmy stronę rosyjską – przez nasze MSZ – czy są uaktualnienia. Otrzymaliśmy odpowiedź, że nic się nie zmieniło.
Dlaczego zatem GPS wszystkich wyprowadzał na lewo? Przecież TU-154 też schodziło na lewą stronę. Ił dwukrotnie tak samo.

Tak. Kiedy wyszliśmy z czwartego zakrętu i zameldowaliśmy, że jesteśmy na prostej.

Porównując to do sytuacji Tu-154: to był mniej więcej ten moment, kiedy w stenogramach występuje po sobie tych siedem niezrozumiałych wypowiedzi?

No tak. Im został jeszcze czwarty zakręt, ale po pierwsze w przypadku Tu-154 trzeci i czwarty to był praktycznie jeden element – nie robi się między nimi wyrównania. Poza tym to jest większa i szybsza maszyna. Mogli się wcześniej dogadać, lub nie dogadać, na lądowanie. Tych komend w stenogramach brakuje najbardziej. Zaznaczam, że nie wiem, co zostało wypowiedziane w tych siedmiu niezrozumiałych komendach. Wiem, co powinno paść: zgoda, albo niezgoda na lądowanie. Wiadomo tylko, że kontroler sprowadzał ich nadal.

Jak wyglądała wasza korespondencja z wieżą w Smoleńsku? Nie było problemów ze zrozumieniem komunikatów?

Na początku, jak byliśmy jeszcze daleko, kontroler mówił trochę niezrozumiale. Ale jak kilka razy Artur powiedział mu, żeby powtórzył, zaczął mówić wyraźnie. Później wszystko wyglądało już normalnie. Byliśmy też dosyć dobrze przygotowani.

Może, w porównaniu z lądowaniem na innych rosyjskich lotniskach, tutaj rzeczywiście było trochę gorzej, ale do zniesienia. W przypadku naszego podejścia nie było żadnych niejasności. Tyle tylko, że my sami wybraliśmy lot poziomy od 100 metrów aż do momentu zobaczenia br

Pierwsza strona karty amki i wejścia w nią.
A to, że kontroler powiedział 50 metrów... Dobrze, my mieliśmy kartę podejścia, na której były minima tego lotniska. Zgodnie z nią nie mogliśmy zejść niżej niż 100 metrów. I tak po prostu zrobiliśmy. A jeśli chodzi o Tupolewa, to naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego oni zniżali się poniżej 100 metrów. I dalej - poniżej 50.

Dlaczego kontroler – skoro karta wyraźnie określała minima lotniska w tych warunkach – miał pozwolić wam, Iłowi i TU-154, na zejście o 50 metrów niżej, niż było to zapisane na karcie?

No właśnie. Przedruki karty otrzymaliśmy z ambasady. Byliśmy przygotowani, mieliśmy współrzędne środka lotniska, które dodatkowo można było wprowadzić do GPS-a. Stąd dysponowaliśmy dosyć dokładną odległością. Ale GPS wyprowadzał nas w lewo, a radiolatarnie w prawo. No więc lecieliśmy wypadkową. Gdy zobaczyliśmy światła APM-ów, tak jak mówiłem, trzeba było

Major Michał Fischer
Major Michał Fischer„dogiąć" w prawo.

Ostatnio usłyszałem sugestię, że nasze karty podejścia nie są najaktualniejsze, że istnieją nowsze. Jeśli nawet tak jest, to nie otrzymaliśmy ich i lądowaliśmy – tak jak Tupolew – według kart, które mieliśmy w Pułku. Opatrzone są one datą „2006 r.".

Przed kwietniowymi lotami pytaliśmy stronę rosyjską – przez nasze MSZ – czy są uaktualnienia. Otrzymaliśmy odpowiedź, że nic się nie zmieniło (potwierdził to w rozmowie z tvn24.pl rzecznik MSZ Piotr Paszkowski).

Dlaczego zatem GPS wszystkich wyprowadzał na lewo? Przecież Tu-154 też schodziło na lewą stronę. Ił dwukrotnie tak samo.

Kto odpowiada za to, żeby karty były w kabinie podczas lotu?

Karty podejścia załatwia drugi lotnik. U nas był to Rafał. Przed kwietniem wykorzystywaliśmy je ostatni raz w 2009 roku. Na pewno ani razu nie było tam liczby „50". Dlatego pomimo uwag kontrolera my zrobiliśmy po swojemu, czyli bezpieczniej.

Może współrzędne GPS-a w tych nowszych kartach są inne? Może jednak mieliśmy niewłaściwe?

Rozmawiał Łukasz Orłowski

ZOBACZ Z JAKĄ KARTĄ LĄDOWALI 10 KWIETNIA

Od redakcji:

Piloci Jaka-40 oraz Tu-154 dysponowali 10 kwietnia kartą podejścia lotniska Smoleńsk-Siewiernyj o bardzo zbliżonej jakości do tej, którą przedstawiamy w formacie PDF.

Karta podejścia określa – mówiąc najprościej – jak powinna wyglądać droga lądowania. Karty takie muszą być i są aktualizowane. Ich aktualność jest o tyle ważna, że lotniska zmieniają częstotliwość łączności radiowej, dochodzą nowe urządzenia nawigacyjne bądź po prostu zmienia się nazwa lotniska.

Karty podejścia zawierają także współrzędne GPS najważniejszych punktów nawigacyjnych. Załoga wprowadza te dane do urządzeń pokładowych przed rozpoczęciem podejścia.

Na czwartej stronie karty, którą dysponowali 10 kwietnia piloci Tu-154 i Jaka-40, znajduje się tabela pokazująca minimalne warunki atmosferyczne, przy jakich można lądować w Smoleńsku. Dane te są zawsze przypisane do konkretnego lotniska i zależą między innymi od jego wyposażenia. Na karcie podejścia lotniska Smoleńsk-Siewiernyj minimalne warunki określono jako 100/1000 - czyli 100 metrów widoczności pionowej i 1000 metrów widoczności poziomej. Dla helikopterów i niżej wyszkolonych pilotów wskazano 100/1500. Według Musia, polskich pilotów Jaka i Tu-154 obowiązywały takie właśnie minima: 100 metrów widoczności pionowej i 1500 poziomej. W chwili katastrofy widoczność pionowa wynosiła 0 – 30 metrów, zaś pozioma, według wieży 400, a zdaniem Musia – 200 metrów.

Komentarz pułkownika Tomasza Pietrzaka, byłego dowódcy (w latach 2007-2008) 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego:
- Karta podejścia jest dokumentem niezbędnym dla pilota do przygotowania się do lądowania. Zawiera ona graficznie przedstawione procedury podejścia, opisane wartościami liczbowymi takimi jak: prędkość, wysokość podejścia, minimalne wysokości zniżania i decyzji, itp. Ostatecznie pilot sam ocenia zawarte w nich dane, dobierając je do kategorii swojego samolotu i wówczas podejmuje decyzję dotyczącą lądowania.

ŁOS//mat/k