W czwartek w wieku 85 lat zmarł Jerzy Kawalerowicz, autor nieprzemijających filmów: "Pociągu", "Matki Joanny od Aniołów", "Faraona", był jednym z tych, dzięki którym powojenne kino polskie zyskało rangę sztuki i stało się znane na świecie.
ZOBACZ WIDEO
Andrzej Wajda
Zaraz po powstaniu Zespołu Filmowego "Kadr" znaleźliśmy się - Jerzy Kawalerowicz, Andrzej Munk, Tadeusz Konwicki i ja - na jednym kocu na plaży w Sopocie. Była też z nami Joanna, żona Munka, która - ukształtowana przez żoliborskiego ducha spółdzielczości - powtarzała: Zżywajcie się, zżywajcie.
Wtedy każdy z nas nosił w tornistrze oprócz marszałkowskiej buławy pomysł filmu, który miał już przed oczami. Munk - "Człowieka na torze", Konwicki - "Ostatni dzień lata", ja - "Kanał", a Kawalerowicz - szereg projektów jak zawsze.
Naszym zamiarem było zrobić filmy tak jak inni. A inni w tym czasie to byli - Fellini, Bergman, Orson Welles ze swoim "Obywatelem Kane", Rosselini, później Kurosawa.
Nie chodziło o to, jaki film zrobić, ale jak go zrobić, żeby mógł zaistnieć za berlińskim murem. Tu naszym mentorem i nauczycielem był Jerzy Kawalerowicz, który ze swoim talentem i z wielką inteligencją przeniknął wszystkie trudności naszego zawodu. A będąc sam entuzjastą i nas zapalał do takich rozważań.
Jego głos wiele też ważył w politycznych trudnościach, na jakie napotykały nasze filmy. Dzięki niemu mogłem zrealizować takie filmy jak "Kanał" czy "Popiół i diament".
Spotkanie z Jerzym Kawalerowiczem było dla mnie prawdziwą wyższą szkołą filmową.
Odszedł człowiek, który wprowadził na ekran nas wszystkich - ludzi polskiej szkoły filmowej. Wielki reżyser,wielki przyjaciel, wielki nauczyciel.
Tadeusz Sobolewski
W 1961 r. w Cannes dwa filmy konkurowały do Złotej Palmy: "Viridiana" Bunuela i "Matka Joanna" Kawalerowicza, nagrodzona Grand Prix Jury. Obok Wajdy, Hasa, Munka był czołowym reżyserem szkoły polskiej. W jego zespole Kadr powstały takie dzieła, jak "Popiół i diament" Wajdy, "Eroica" Munka; debiutowali Tadeusz Konwicki, Kazimierz Kutz.
Należał do PZPR, był posłem, notablem partyjnym. Pomagał w ten sposób nie tyle sobie, ile kinematografii. W 1968 r. odebrano mu na kilka lat kierowanie zespołem, uniemożliwiono realizację "Austerii". Jego późniejszą odpowiedzią na Marzec '68 był film o mordzie na Narutowiczu - "Śmierć prezydenta" (1977).
Ukazywał ludzi w labiryncie namiętności, polityki, losu. W "Matce Joannie" zakonnica mistyczka (wielka rola Lucyny Winnickiej) popada w szaleństwo, nie umie pogodzić miłości ziemskiej i niebiańskiej. Jej opętanie staje się maską miłości.
Najlepiej próbę czasu przetrwał "Pociąg" (1959). Byłem świadkiem, jak wspaniale odbierali go studenci w USA. Film ma lekkość ballady jazzowej, ale i wagę przypowieści o daremnym poszukiwaniu i nieoczekiwanym odnalezieniu. Fabuła zawiązuje się z chwilą wejścia pasażerów do pociągu, kończy - gdy dojeżdża nad morze. Ludzie odchodzą, zostaje pusty wehikuł - scena komedii omyłek, niespełnionych pragnień ("Nikt nie chce kochać, wszyscy chcą być kochani" - mówi pasażerka Lucyna Winnicka). W tej pustce kryje się współczucie. Tak mówił o "Pociągu" amerykański student pochodzący z Korei, któremu film skojarzył się z buddyzmem, o czym reżyser pewno nigdy nie pomyślał. Ale czy nie na tym polega drugie życie kina?
Zaraz po powstaniu Zespołu Filmowego "Kadr" znaleźliśmy się - Jerzy Kawalerowicz, Andrzej Munk, Tadeusz Konwicki i ja - na jednym kocu na plaży w Sopocie. Była też z nami Joanna, żona Munka, która - ukształtowana przez żoliborskiego ducha spółdzielczości - powtarzała: Zżywajcie się, zżywajcie.
Wtedy każdy z nas nosił w tornistrze oprócz marszałkowskiej buławy pomysł filmu, który miał już przed oczami. Munk - "Człowieka na torze", Konwicki - "Ostatni dzień lata", ja - "Kanał", a Kawalerowicz - szereg projektów jak zawsze.
Naszym zamiarem było zrobić filmy tak jak inni. A inni w tym czasie to byli - Fellini, Bergman, Orson Welles ze swoim "Obywatelem Kane", Rosselini, później Kurosawa.
Nie chodziło o to, jaki film zrobić, ale jak go zrobić, żeby mógł zaistnieć za berlińskim murem. Tu naszym mentorem i nauczycielem był Jerzy Kawalerowicz, który ze swoim talentem i z wielką inteligencją przeniknął wszystkie trudności naszego zawodu. A będąc sam entuzjastą i nas zapalał do takich rozważań.
Jego głos wiele też ważył w politycznych trudnościach, na jakie napotykały nasze filmy. Dzięki niemu mogłem zrealizować takie filmy jak "Kanał" czy "Popiół i diament".
Spotkanie z Jerzym Kawalerowiczem było dla mnie prawdziwą wyższą szkołą filmową.
Odszedł człowiek, który wprowadził na ekran nas wszystkich - ludzi polskiej szkoły filmowej. Wielki reżyser,wielki przyjaciel, wielki nauczyciel.
Tadeusz Sobolewski
W 1961 r. w Cannes dwa filmy konkurowały do Złotej Palmy: "Viridiana" Bunuela i "Matka Joanna" Kawalerowicza, nagrodzona Grand Prix Jury. Obok Wajdy, Hasa, Munka był czołowym reżyserem szkoły polskiej. W jego zespole Kadr powstały takie dzieła, jak "Popiół i diament" Wajdy, "Eroica" Munka; debiutowali Tadeusz Konwicki, Kazimierz Kutz.
Należał do PZPR, był posłem, notablem partyjnym. Pomagał w ten sposób nie tyle sobie, ile kinematografii. W 1968 r. odebrano mu na kilka lat kierowanie zespołem, uniemożliwiono realizację "Austerii". Jego późniejszą odpowiedzią na Marzec '68 był film o mordzie na Narutowiczu - "Śmierć prezydenta" (1977).
Ukazywał ludzi w labiryncie namiętności, polityki, losu. W "Matce Joannie" zakonnica mistyczka (wielka rola Lucyny Winnickiej) popada w szaleństwo, nie umie pogodzić miłości ziemskiej i niebiańskiej. Jej opętanie staje się maską miłości.
Najlepiej próbę czasu przetrwał "Pociąg" (1959). Byłem świadkiem, jak wspaniale odbierali go studenci w USA. Film ma lekkość ballady jazzowej, ale i wagę przypowieści o daremnym poszukiwaniu i nieoczekiwanym odnalezieniu. Fabuła zawiązuje się z chwilą wejścia pasażerów do pociągu, kończy - gdy dojeżdża nad morze. Ludzie odchodzą, zostaje pusty wehikuł - scena komedii omyłek, niespełnionych pragnień ("Nikt nie chce kochać, wszyscy chcą być kochani" - mówi pasażerka Lucyna Winnicka). W tej pustce kryje się współczucie. Tak mówił o "Pociągu" amerykański student pochodzący z Korei, któremu film skojarzył się z buddyzmem, o czym reżyser pewno nigdy nie pomyślał. Ale czy nie na tym polega drugie życie kina?
Źródło: Gazeta Wyborcza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz