Jacek Kowalski
2007-10-30, ostatnia aktualizacja 2007-10-30 12:45
Pytasz o najgorzej opłacany zawód w Polsce? Nie ma chyba gorzej wynagradzanego niż ratownik medyczny. Na początek nie zarobisz więcej jak 850 zł na rękę.
ZOBACZ TAKŻE
- Zarobić na cmentarzu (30-10-07, 12:52)
- Stres nasz powszedni (30-10-07, 11:05)
- Najlepiej zarabiające nieżyjące osobistości (30-10-07, 00:00)
- Lublin potrzebuje kucharzy (29-10-07, 22:11)
- Ile kosztują cyberprzestępcy do wynajęcia? (29-10-07, 20:20)
- Czym firmy kuszą pracowników? (29-10-07, 11:04)
- Doświadczeni maklerzy są na wagę złota (29-10-07, 10:46)
- Wracajcie do Łodzi (28-10-07, 19:21)
- Handlowiec na wagę złota (28-10-07, 16:44)
SONDAŻ
Pojechałem na nockę z ratownikami medycznymi. Chciałem opisać, jak wygląda ich praca. Ale nie działo się podczas tej nocki nic nadzwyczajnego. - Sorry, Marcin, ale musze jechać jeszcze raz - zakomunikowałem redaktorowi. I pojechałem po raz drugi. Znowu nic. - A spodziewałeś się katastrofy kolejowej? Ciesz się, że miałeś coś więcej ponad zawroty głowy - śmiali się ze mnie ratownicy. Wtedy odebrałem pierwszą lekcję ratownictwa medycznego: w większości interwencji domowych chodzi o naprawdę drobne sprawy.
Czuwanie
Ratownik - gdy już przyjdzie na nocny dyżur - nie ma czasu na układanie pasjansów w necie. - Wcale nie chodzi o to, że nie ma na to chwili. Chodzi o pewien stan ciała i umysłu, jaki trzeba w sobie wytworzyć i utrzymywać. Rozumiesz: stan pewnego napięcia. W każdej chwili musisz być gotowy do wyjazdu. I lepiej, żebyś wtedy nie miał głowy zajętej pierdołami - wyjaśnia Waldek, który jeździ w karetce już czwarty rok.
Więc siedzimy i czekamy: lekarz, ratownik, pielęgniarka i kierowca. Tak zwany zespół wypadkowy. Czyli taki, który jeździ na wezwania do wypadków, ale i na wizyty domowe. - To właśnie większość naszych wyjazdów, szczególnie w nocy - mówi Dominik Maj, ratownik z 20-letnim stażem.
No i siedzę z nimi jeszcze ja. Właściwie nie siedzę - leżę. Jest druga nad ranem, a ja słaniam się na nogach. Połykam dwie kapsułki z guaraną, popijam tigerem. - Da kopa, ale na krótko. Lepiej się zdrzemnąć - radzi mi kierowca. I zamyka oczy, nie wstając z twardego krzesła. Momentalnie odjeżdża. - Co będzie, jak zadzwoni telefon i trzeba będzie wyjeżdżać? - pytam lekarza. - Nic. Otworzy oczy, wstanie z krzesła i pojedzie. Trzeźwy, jakby nawet nie zmrużył powieki.
Okazuje się, że to kwestia wprawy. Wiedzą o tym dobrze np. kierowcy tirów i żeglarze samotnie opływający glob. Kiedy łapie cię senność, lepiej zjechać na pobocze (położyć się wygodnie na dnie łodzi) i zapaść w króciutki sen. Kilkuminutowy i płytki. Po kilku tygodniach ćwiczeń dojdziecie do takiej perfekcji, że zamiast kilku godzin nieprzerwanego spania na dobę wystarczy wam kilkadziesiąt minut, i to podzielonych na krótkie odstępy. Co więcej: wybudzeni z takiego zwierzęcego snu (tak sypiają np. delfiny) od razu jesteście rześcy i odświeżeni.
- Ja bym tak nie potrafił - marudzę, przyglądając się z zazdrością panu Jurkowi, który nawet nie chrapnie, ale oddech ma głęboki i równy. Nagle dzwoni telefon ratownika. Pierwszy tej nocy. Jedziemy na drugi koniec miasta. Wezwanie do domu.
Pan Jurek otwiera oczy, reszta załogi wstaje i wychodzimy do karetki.
Pierwszy raz, czyli niech pan otworzy okno
Pomiędzy chwilą, gdy zadzwonił telefon, a wyjściem, minęło czterdzieści pięć sekund. Szybko? - Normalnie - wzrusza ramionami Dominik. - Nie ma co się dziwić. Na wyjście mamy równo minutę. Dlatego nikt z załogi nie położy się na nocce i nie zaśnie snem sprawiedliwego. Minuta to wszystko, co mamy. Nie mogę siedzieć w karetce. Jadę więc za ratownikami swoim autem. Jadą dość szybko, ale bez sygnału. Gdy po piętnastu minutach zatrzymujemy się pod willą w dobrej dzielnicy miasta, pytam o powody nie włączenia syreny. Okazuje się, że zgłaszająca - młoda kobieta - określiła stan chorego jako "dobry, nie zagrażający życiu". Dlatego lekarz zdecydował, że nie ma potrzeby budzić ludzi po nocy.
- A ty dokąd? - śmieje się kierowca, kiedy ładuję się za zespołem do domu. - Nie wolno. Nie jesteś lekarzem, pielęgniarką ani ratownikiem.
Czekam więc niespokojnie pod domem. W końcu wychodzą. Sami. - To nie było nic poważnego - mruczy niewyraźnie lekarz, najwidoczniej niezadowolony. Okazało się, że starszy mężczyzna miał zawroty głowy. Zresztą - chroniczne, trwające od kilku lat. A że tej nocy nie mógł zasnąć, poprosił córkę, żeby zadzwoniła po pogotowie. - Co pan zalecił? - pytam, niezrażony złym humorem zespołu. - Żeby otworzył okno i zrobił kilka głębokich wdechów - odpala bez namysłu lekarz.
Drugi raz, czyli oto pański cholinex
Ruszamy spod domu pierwszego pacjenta. Ale po chwili - zamiast w kierunku stacji pogotowia - skręcamy w boczną ulicę. Dzwonię do karetki: - Co się dzieje - pytam, lekko zdezorientowany. - Nic. Mamy drugie zgłoszenie.
Podjeżdżamy pod blok. Na szczęście było blisko. I znów to samo: interwencja w mieszkaniu wzywającego, ja czekam pod blokiem. Panowie wychodzą w jeszcze gorszych humorach. - Tym razem pacjent skarżył się na silny ból gardła. Ponieważ apteki są pozamykane, zadzwonił po pogotowie. Bo - jak mówił - ból był tak silny, że nie mógł zasnąć - opowiada ratownik.
Co prawda ten pacjent miał tyle wstydu, że próbował ściemniać: - Na początku mówił, że jadł rybę i chyba mu ość utkwiła w gardle. Ale jak zapytałem: "panie, o trzeciej nad ranem ryby się panu zachciało?" to przyznał, że ma silne bóle gardła niepochodzące od ości. A z przeziębienia, najprawdopodobniej. Ten pacjent dostał od pielęgniarza jego prywatny cholinex i reprymendę, by nie traktował karetki jak taksówki pierwszej pomocy na trasie apteka - dom.
Trzeci wyjazd, czyli nareszcie mamy wyrostek!
Wracamy na bazę. Dochodzi piąta. - I widzi pan, tak się pracuje na pogotowiu. Lwia część naszych wyjazdów to bóle brzucha, gardło, duszności. Pomagamy im w pięć minut, a dojazdu jest nieraz i godzina - mówi Dominik.
Żeby wyjeżdżać do bólów głowy i gardła ratownik najpierw musi dwa lata uczyć się w studium. Potem może robić licencjat i magisterkę. Pracuje dwanaście godzin, dwadzieścia cztery wypoczywa. I zarabia grosze. - No niech pan zgadnie, ile ja do domu przynoszę? Po dwudziestu latach pracy - zaznacza Dominik Maj, podnosząc palec do góry. - No nie wiem. Tysiąc osiemset? - strzelam. - Dobrze by było! Podstawy mam 1170 złotych brutto. Do tego dochodzi wysługa lat i dyżury nadobowiązkowe, którymi łatam budżet. Jak tysiąc sześćset z tym wszystkim przyniosę, to jest dobrze.
Liczę szybko sam. 1170 zł brutto daje około 850 zł na rękę. Każdy dyżur - 80 złotych. Nieważne, czy pracujesz w dzień, czy w nocy. Ile możesz wziąć tych dodatkowych dyżurów? Dziesięć? Umarłbyś z bezsenności i przepracowania. powiedzmy: pięć. Razy osiemdziesiąt złotych daje cztery stówki. I wysługa lat. rzeczywiście - niewiele tego wszystkiego.
Czuwanie
Ratownik - gdy już przyjdzie na nocny dyżur - nie ma czasu na układanie pasjansów w necie. - Wcale nie chodzi o to, że nie ma na to chwili. Chodzi o pewien stan ciała i umysłu, jaki trzeba w sobie wytworzyć i utrzymywać. Rozumiesz: stan pewnego napięcia. W każdej chwili musisz być gotowy do wyjazdu. I lepiej, żebyś wtedy nie miał głowy zajętej pierdołami - wyjaśnia Waldek, który jeździ w karetce już czwarty rok.
Więc siedzimy i czekamy: lekarz, ratownik, pielęgniarka i kierowca. Tak zwany zespół wypadkowy. Czyli taki, który jeździ na wezwania do wypadków, ale i na wizyty domowe. - To właśnie większość naszych wyjazdów, szczególnie w nocy - mówi Dominik Maj, ratownik z 20-letnim stażem.
No i siedzę z nimi jeszcze ja. Właściwie nie siedzę - leżę. Jest druga nad ranem, a ja słaniam się na nogach. Połykam dwie kapsułki z guaraną, popijam tigerem. - Da kopa, ale na krótko. Lepiej się zdrzemnąć - radzi mi kierowca. I zamyka oczy, nie wstając z twardego krzesła. Momentalnie odjeżdża. - Co będzie, jak zadzwoni telefon i trzeba będzie wyjeżdżać? - pytam lekarza. - Nic. Otworzy oczy, wstanie z krzesła i pojedzie. Trzeźwy, jakby nawet nie zmrużył powieki.
Okazuje się, że to kwestia wprawy. Wiedzą o tym dobrze np. kierowcy tirów i żeglarze samotnie opływający glob. Kiedy łapie cię senność, lepiej zjechać na pobocze (położyć się wygodnie na dnie łodzi) i zapaść w króciutki sen. Kilkuminutowy i płytki. Po kilku tygodniach ćwiczeń dojdziecie do takiej perfekcji, że zamiast kilku godzin nieprzerwanego spania na dobę wystarczy wam kilkadziesiąt minut, i to podzielonych na krótkie odstępy. Co więcej: wybudzeni z takiego zwierzęcego snu (tak sypiają np. delfiny) od razu jesteście rześcy i odświeżeni.
- Ja bym tak nie potrafił - marudzę, przyglądając się z zazdrością panu Jurkowi, który nawet nie chrapnie, ale oddech ma głęboki i równy. Nagle dzwoni telefon ratownika. Pierwszy tej nocy. Jedziemy na drugi koniec miasta. Wezwanie do domu.
Pan Jurek otwiera oczy, reszta załogi wstaje i wychodzimy do karetki.
Pierwszy raz, czyli niech pan otworzy okno
Pomiędzy chwilą, gdy zadzwonił telefon, a wyjściem, minęło czterdzieści pięć sekund. Szybko? - Normalnie - wzrusza ramionami Dominik. - Nie ma co się dziwić. Na wyjście mamy równo minutę. Dlatego nikt z załogi nie położy się na nocce i nie zaśnie snem sprawiedliwego. Minuta to wszystko, co mamy. Nie mogę siedzieć w karetce. Jadę więc za ratownikami swoim autem. Jadą dość szybko, ale bez sygnału. Gdy po piętnastu minutach zatrzymujemy się pod willą w dobrej dzielnicy miasta, pytam o powody nie włączenia syreny. Okazuje się, że zgłaszająca - młoda kobieta - określiła stan chorego jako "dobry, nie zagrażający życiu". Dlatego lekarz zdecydował, że nie ma potrzeby budzić ludzi po nocy.
- A ty dokąd? - śmieje się kierowca, kiedy ładuję się za zespołem do domu. - Nie wolno. Nie jesteś lekarzem, pielęgniarką ani ratownikiem.
Czekam więc niespokojnie pod domem. W końcu wychodzą. Sami. - To nie było nic poważnego - mruczy niewyraźnie lekarz, najwidoczniej niezadowolony. Okazało się, że starszy mężczyzna miał zawroty głowy. Zresztą - chroniczne, trwające od kilku lat. A że tej nocy nie mógł zasnąć, poprosił córkę, żeby zadzwoniła po pogotowie. - Co pan zalecił? - pytam, niezrażony złym humorem zespołu. - Żeby otworzył okno i zrobił kilka głębokich wdechów - odpala bez namysłu lekarz.
Drugi raz, czyli oto pański cholinex
Ruszamy spod domu pierwszego pacjenta. Ale po chwili - zamiast w kierunku stacji pogotowia - skręcamy w boczną ulicę. Dzwonię do karetki: - Co się dzieje - pytam, lekko zdezorientowany. - Nic. Mamy drugie zgłoszenie.
Podjeżdżamy pod blok. Na szczęście było blisko. I znów to samo: interwencja w mieszkaniu wzywającego, ja czekam pod blokiem. Panowie wychodzą w jeszcze gorszych humorach. - Tym razem pacjent skarżył się na silny ból gardła. Ponieważ apteki są pozamykane, zadzwonił po pogotowie. Bo - jak mówił - ból był tak silny, że nie mógł zasnąć - opowiada ratownik.
Co prawda ten pacjent miał tyle wstydu, że próbował ściemniać: - Na początku mówił, że jadł rybę i chyba mu ość utkwiła w gardle. Ale jak zapytałem: "panie, o trzeciej nad ranem ryby się panu zachciało?" to przyznał, że ma silne bóle gardła niepochodzące od ości. A z przeziębienia, najprawdopodobniej. Ten pacjent dostał od pielęgniarza jego prywatny cholinex i reprymendę, by nie traktował karetki jak taksówki pierwszej pomocy na trasie apteka - dom.
Trzeci wyjazd, czyli nareszcie mamy wyrostek!
Wracamy na bazę. Dochodzi piąta. - I widzi pan, tak się pracuje na pogotowiu. Lwia część naszych wyjazdów to bóle brzucha, gardło, duszności. Pomagamy im w pięć minut, a dojazdu jest nieraz i godzina - mówi Dominik.
Żeby wyjeżdżać do bólów głowy i gardła ratownik najpierw musi dwa lata uczyć się w studium. Potem może robić licencjat i magisterkę. Pracuje dwanaście godzin, dwadzieścia cztery wypoczywa. I zarabia grosze. - No niech pan zgadnie, ile ja do domu przynoszę? Po dwudziestu latach pracy - zaznacza Dominik Maj, podnosząc palec do góry. - No nie wiem. Tysiąc osiemset? - strzelam. - Dobrze by było! Podstawy mam 1170 złotych brutto. Do tego dochodzi wysługa lat i dyżury nadobowiązkowe, którymi łatam budżet. Jak tysiąc sześćset z tym wszystkim przyniosę, to jest dobrze.
Liczę szybko sam. 1170 zł brutto daje około 850 zł na rękę. Każdy dyżur - 80 złotych. Nieważne, czy pracujesz w dzień, czy w nocy. Ile możesz wziąć tych dodatkowych dyżurów? Dziesięć? Umarłbyś z bezsenności i przepracowania. powiedzmy: pięć. Razy osiemdziesiąt złotych daje cztery stówki. I wysługa lat. rzeczywiście - niewiele tego wszystkiego.
Rozmowę przerywa telefon. Trzeci tej nocy. Tym razem to wyjazd na sygnale: objawy podane przez zgłaszającego świadczą, że może to być wyrostek. Chłopaki z karetki jadą na miejsce, ale ja już odpadam. Zasypiam na tylnym siedzeniu mojego zaparkowanego przed pogotowiem forda.
Po godzinie budzę się i idę pożegnać się z ratownikami. Okazuje się, że ich nie ma: pojechali do wypadku. Niegroźnego, ale wymagającego interwencji ratowników. na szczęście jest z nimi lekarz: udzieli pierwszej pomocy, doradzi, co zrobić. Są jednak karetki, w których wyjeżdża na akcję tylko pielęgniarz lub pielęgniarka i ratownik medyczny. Wtedy dowodzenie akcją przejmuje pielęgniarz. Ratownik wykonuje polecenia. Dopiero gdy zabraknie lekarza, pielęgniarki i pielęgniarza, do akcji może wkroczyć ratownik. Wie, jak udzielić pierwszej pomocy, zna podstawy ratowania życia. Zrobi, ile może na miejscu i - ewentualnie - zaordynuje przewiezienie do szpitala. Ewentualnie, bo znowu może okazać się na miejscu, że karetka pojechała do bólu głowy. W takim przypadku wystarczy otworzyć okno i połknąć aspirynę; obejdzie się bez szpitala. A żeby to zaordynować wcale nie trzeba lekarza pogotowia ratunkowego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz