środa, 6 lutego 2008

Duży Format: "Coś ty, dziołcha, zrobiła?"

Lidia Ostałowska, współpraca Marcin Pietraszewski
2008-02-05, ostatnia aktualizacja 2008-02-01 17:44

Tu gestapo nie weszło po dziadka, UB po ojca nie wlazło, w demokratycznym państwie to się stało

Zobacz powiekszenie
Fot. Maciej Jarzębiński
Barbara Blida z mężem Zygmuntem, córką Bożeną, synem Jackiem i wnuczką w domu w Siemianowicach, 20 grudnia 2004 r.
Zobacz powiekszenie
Zdjęcie z archiwum rodzinnego
Antonina i Józef Szwajnochowie z córkami Basiąi Kasią
Zobacz powiekszenie
Zdjęcie z archiwum rodzinnego
Barbara i Henryk Blidowie, czerwiec 1969 r.
Zobacz powiekszenie
Fot. Adam Kozak
Otwarcie pola golfowego w Siemianowicach. 7 czerwca 1997 r.
Zobacz powiekszenie
Fot. Anna Lewańska
Bal charytatywny na rzecz Biblioteki Śląskiej, Katowice, 27 stycznia 2001 r.
Zobacz powiekszenie
Fot. Jerzy Gumowski
Barbara Blida i Leszek Miller, 26 października 1993 r.
Zobacz powiekszenie
Fot. Piotr Wójcik
Henryk Blida i Katarzyna Kurzekwa przed rodzinnym domem
Zobacz powiekszenie
Rys. Hanna Pyrzyńska-Piłat
Dziewczynki urodziły się na tym samym żelaznym łóżku pomalowanym na biało. Najpierw Kasia, a po ośmiu latach do drzwi znów zapukała położna. Był 3 grudnia, późny wieczór. Rozwiązanie nastąpiło przed północą. Piotr Szwajnoch, dziadek Kasi, powiedział z żalem: - Za pół godziny Barbórka.

Oczywiście nazwali ją Basią.

Był rok 1949, Siemianowice Śląskie, ulica Oświęcimska 8. Ten sam czerwony familok gdzie zastrzeliła się Barbara Blida.

- Coś ty, dziołcha, zrobiła? Czemuś to zrobiła? - starsza siostra codziennie wypytuje młodszą. Raz na cmentarzu przyłapała ją na tym sąsiadka i poprosiła: - Kasia, dejcie Basi odejść.

A Kasia na to: - To się nie da.

Dziadek buduje dom, a tata zmartwychwstaje

Katarzyna Korzekwa ze Szwajnochów uważa, że póty człowiek żyje, póki ktoś o nim pamięta. Pamięć o ludziach jest pamięcią domu. A kiedy powstał dom? Chyba w 1912. Na pewno wcześniej, niż nastała Polska i miasto Siemianowitz stało się Siemianowicami. Zbudował go Jan Gdowik.

Dzielnica Michałkowice tuż przy granicy z Bytkowem. Okolica niezbyt przyjazna: ulica z ciężarówkami, tory kolejki zwanej tutaj baną. Budynek ani mały, ani wielki, prosty, bez zbędnych ozdób, z brązowej klinkierowej cegły. Trzy kondygnacje, od frontu pięć smukłych okien. Takie domy budowali robotnicy, gdy rodził się śląski przemysł.

Na parterze przy okrągłym stole Kasia przywołuje rodzinną założycielską legendę: - Dziadek Jan pochodził z Zagłębia, ale na Śląsku znalazł pracę na kopalni Michał. Przyjął obywatelstwo Prus, odsłużył wojsko. Zahaczył się w Michałkowicach i ożenił z babcią Katarzyną. Plac babcia wniosła w wianie, no a dziadek pieniądze.

Gdowikom urodziło się w tym domu dwóch synów i siedem córek. Jan od ulicy zasadził czerwone piwonie, z tyłu były ogródki, ubikacje, szopy. Woda tylko na dole. Pod pompą stała szafka. Kasia: - Na tym konewka, każdy wodę nabierał i do wiadra. Lokatorzy myli się u siebie. Bo dziadek wynajmował, do życia dokładał z czynszu. Owdowiał, jak miał 42 lata.

Jedna z córek Jana zachorowała na suchoty, nie uratował jej, nie miał na odmę. Druga pracowała w Niemczech i pani zazdrosna o męża zabiła ją pogrzebaczem. Niemieckie gazety pisały wtedy o tej zbrodni.

Resztę Jan wychował. Dziewczyny wychodziły za mąż, chłopcy się żenili, każdemu dawał kąt. Wszyscy razem, zawsze na kupie.

Tuż przed wojną Antonina Gdowikówna spotkała Józefa Szwajnocha, który budował w Katowicach wodociągi. Kasia o swoich rodzicach: - Ojciec jak się żenił, to z sieni do góry poprowadził wodę. A mamie taką umywalkę malutką zawiesił. Już nie musiała szarpać się z konewką.

W 1940 roku, dwa tygodnie po weselu, Józef trafił do Africa Corps. Kasia była już w drodze. Synowie Jana Gdowika znaleźli się na polskiej liście narodowościowej. Kładli tory na przymusowych robotach.

Kasia: - Dziadek Jan we wojnę miał pech. Był w Bytkowie komendant, reichsdeutsch, taki wielki Niemiec. Nazywał się Wojtyczka, on gnębił Polaków. Dziadkowi powiedział po polsku: Gdowik, wyśla cię do Auschwitz. Dziadka uratowało, że był w pruskim wojsku. Hołubił mnie, jak taty nie było.

Przy Oświęcimskiej zachowały się pamiątki z tego czasu: - Wtedy jak ktoś zginął, przychodził żołnierz z pismem czarnym. Zaszedł i do nas. Pamiętam, jaki wrzask się zrobił. Później szykowaliśmy się do pogrzebu. Wszędzie chodziłam z mamą, z koszem dużym do ogrodnictwa po palmy i do kościoła św. Michała dać na mszę. Ksiądz wstawił do nawy pustą czarną trumnę, na niej kładło się szarfy. Obok leżała górka nadsypanej ziemi. Wdowy wtykały w nią trumienny krzyżyk: imię, nazwisko, urodzony, kiedy zginął. Pismo, szarfy i krzyżyk mamy doma.

Ale stał się cud. Kasia: - Z Neapolu przyszedł list od taty. Zerwali mu markę, myśleli, że nie żyje, a był ranny. Zdezerterował z Wehrmachtu i zgłosił się do armii Andersa. Stacjonował w Szkocji jeszcze dwa lata po wojnie. Jak rozpuszczali wojsko, ciągnął mamę do Argentyny. Odpisała: zostaję w Michałkowicach. Wrócił w 1948 roku, zgłosił się w Chorzowie na UB, zdał broń. Długo szukał pracy, znalazł w chorzowskich Azotach. Co awaria, to andersowcy winni. Raz w tygodniu musiał się meldować.

Ojciec to miał charakterek: - Przed wojną uczył się na instalatora u Niemca. Raz nie zabezpieczyli wodociągu i jakiś chłop tam wpadł. Niemiec do ojca - bić. Wtedy ojciec w błoto go rzucił, spawarką po nim przejechał. A co się stało, jak nastał nasz papież i chciał się spotkać z żołnierzami, co walczyli o Bolonię? Przysłał tacie imienne zaproszenie. A tato, że mu Rzym niedziwny. "Co jo tam byda robił?". Nie pojechał.

Dziecko drobniutkie, ale twarde

Charakterek Basia odziedziczyła po ojcu.

Kasia zawsze jej trochę matkowała: - Dziecko drobniutkie, ale twarde. Urodziła się w najcięższych czasach, chleb z cebulą pieczony na blasze i wodzionka. Bała się kominiarza. Jak miała roczek, na buzi zrobił jej się liszaj, jedna rana. Lekarz poradził: nie dawajcie temu dziecku krowiego mleka. To mama mówi: kupmy kozę.

Mieli na podwórku chlew. Dziadek Gdowik wydzielił boksy dla sąsiadów. Stały tam kozy, świnie, gęsi, kaczki.

Dziewczynki karmiły zwierzęta, sprzątały, pucowały okna. Przy domu była kapliczka, wysoka, z zamykanymi drzwiczkami za szkłem. Co sobota siostry wdrapywały się na drabinę, myły kapliczkę, stroiły kwiatami, a potem wokół bawiły się w berka.

Z kapliczką związana jest Kasi młodość. Zatrzymała się przy niej, kiedy w 1961 roku szła do ślubu. Droga była z kocich łbów. Jak ją remontowano, kapliczka znikła, kilka lat później dźwig wyciągnął z ziemi fundamenty: - Czułam się, jakby mi rwali zdrowy ząb. Po wojnie robili, co chcieli.

Mieszkali tu wtedy synowie i córki Gdowików z rodzinami, do tego lokatorzy. Kasia: - Góreccy byli typowi Polacy. Ani słowa po niemiecku. W czasie wojny ta pani została sama z dziećmi. Uczyła synka niemieckiego. Kiedyś zaczepił dziadka: gospodarzu, my już nie mamy pieca. Dziadek się zdenerwował. Jak to? A ten chłopiec: nie mamy pieca, tylko ofen.

Pani Kudelkowa z góry miała męża wojskowego: - Do dziś krążą o niej legendy, bo dusza człowiek, ale co zrobiła, to spieprzyła. W niedzielę schodzą Kudelki na spacer, a Kudelko spodnie ma na szwach zaprasowane, nogi rozstawia. Jak położyła spodnie, tak kanty zaprasowała.

To byli nowi lokatorzy, których dokwaterował urząd miejski. Ale panowała w domu zgoda.

Kasia: - Zimno, jedzenie słabe. Tata mówił: biedak może mieć jeden łach, ale porządny. Bo jak tyś to obnosił, to po tobie drugi może nosić. Przenicuje się, przesunie guziki, da trochę pary żelazkiem i jak nowe.

Kasia po szkole odzieżowej dostała skierowanie do spółdzielni krawieckiej Sempołowska w Chorzowie i tam poznała męża. Edward Korzekwa już prawie 40 lat szyje w prywatnym zakładzie górnicze mundury, marynarki i jesionki. Kasia na emeryturze mu pomaga.

Po ślubie dostali od rodziców kajutkę na górze. Basia chodziła wtedy do szkoły: - Strasznie głośno się śmiała. Mama wraca z wywiadówki: nie chichraj się, pani mówi, żeś ty nienormalna. Ale od piątej klasy uczyła się bardzo dobrze, szczególnie matematyki i chemii. Ćwiczyła gimnastykę w klubie Sokół.

Lubiła stawiać na swoim: - Raz nie chciałam jej czegoś uszyć, to złapała igłę do cerowania i wbiła mi w plecy. Taka zadziorna zawsze. Jako mały dzieciak wszystkich gryzła, najlepszej swojej koleżance zostawiła ślad na policzku. Pokłóciła się z ojcem, tydzień nie rozmawiali. Wreszcie mówi: tato, przepraszam za to, co się stało, ale ja mam rację.

Umiała o siebie zadbać: - U nas na święta tradycyjnie trzeba mieć nowy zimowy płaszcz. I Basia odstawia szopki, że nie pójdzie jutro do kościoła, bo ze starego wyrosła. Mamie przykro, na nowy jej nie stać. Edek mówi: wiesz, ktoś dał mi stare palto z fajnego flauszu, ciemny granat. Sprułam to palto, mąż przykroił, wieczorem usiedliśmy do Wigilii, a w nocy zabraliśmy się za szycie. I moja siostra w Boże Narodzenie elegancko wystrojona szła na sumę.

Basia marzyła o studiach, uczyła się w technikum chemicznym. Kilka lat wcześniej Kasia też miała nadzieję, że osiągnie coś więcej. Ale ojciec zabronił: trzeba spłacić dom, idź do roboty.

Pod koniec lat 50. Jan Gdowik zmarł, jego dzieci dostały służbowe mieszkania. Ktoś musiał wziąć na siebie malowanie kuchni na Wielkanoc, naprawę dachu, kitowanie okien. Zrobiła to Antonina Szwajnoch. Józef zaciągnął pożyczkę w Azotach, żeby rozliczyć się z rodziną.

Kasia: - Nasz dom to taka świętość, ołtarz.

Po maturze Basia zdawała na Wydział Chemii Politechniki Gliwickiej, bez sukcesu. I ją Azoty przyjęły do pracy. Była dorosła, a nie chodziła z chłopakami. Antonina zastanawiała się, kogo córka do domu sprowadzi.

Meblościanka z Dobrodzienia i inżynier z Fabudu

Przedstawiła im Henryka Blidę. Przystojny, wyprostowany, syn górnika z Bytkowa, absolwent zawodówki przy siemianowickiej hucie Jedność. Zaczepił się w Wojskowych Zakładach Mechanicznych, stamtąd wzięli go do armii. Przyjechał na przepustkę. W parku przy Zameczku, gdzie kopalnia Michał urządziła dom kultury z klubokawiarnią, dziewczyny oglądały się za marynarskim mundurem. Koncerty bigbitowe, wino Istria. Heniek zdobył je dla Basi.

W kościele św. Michała stanęli przed ołtarzem 29 czerwca 1969 roku. Barbara - 19 lat, Henryk - 24. Syn Jacek spieszył się na świat.

W prezencie ślubnym Kasia uszyła Basi suknię: - Dopasowaną, z rozcięciem ozdobionym różą. Rękawy poszerzane, dekolt w łezkę. Edek zrobił Heńkowi garnitur.

Wesele mieli skromne, bo i u Szwajnochów, i u Blidów pracowali tylko ojcowie. Młodzi zarabiali grosze. Ona biegała po dachach i mierzyła zapylenie dla Azotów, on po wojsku wrócił do zakładów mechanicznych.

Józef Szwajnoch wydzielił zięciowi i córce kajutkę. Miał plany związane z domem. Henryk: - Teść chciał, żeby wnuki nie latały wieczorem do brudnych toalet z drewna, gdzie się robaki trzymią.

Dzieci pojawiały się partiami. U Blidów Jacek, u Korzekwów Ewa. Po ośmiu latach Ania Korzekwówna, tuż za nią Bożenka Blida. Obie mamy razem leżały na porodówce. Umówiły się? Rodzina tak podejrzewa.

W soboty Basia Blidowa wcześniej kończyła pomiary, karmiła Jacka piersią i do Gliwic. Na politechnice studiowała zaocznie inżynierię sanitarną. Henryk: - Ja tam orłem nie byłem, a ona przeczytała i wiedziała. Każdy egzamin i semestr zaliczała na bardzo dobry. Nie miałem pretensji o studia, nie trzeba mi podawać śniadania. Ale kiedyś musiałem się wyspać. Zostałem w hucie brygadzistą, robiłem na przemian osiem i szesnaście godzin, na trzy zmiany. Dobrze, że się teściowa zajmowała małym.

Jacek Blida pamięta jak przez mgłę: - Tu, gdzie teraz przedpokój, stała kuchnia kaflowa. Wieczorami mama rozkładała tam rysunki techniczne. Najlepsze miejsce w tej ciasnocie.

Kasia: - Azoty dawały premię za wyniki na studiach, a ona liczyła się z groszem. Zima, śnieg, ciężko dojechać do Gliwic. Ile razy o świcie budziła Edka: Szwagier, śpisz? Autobus mi uciekł! Podwoził ją do rynku, stamtąd lżej coś złapać. Aż wreszcie państwo Blidowie kupili sobie dużego czerwonego fiata.

Henryk: - I meblościankę na wysoki połysk z Dobrodzienia! Każdy wtedy chciał taką mieć, iść z postępem.

Katowicki sekretarz partii Edward Gierek awansował i rządził teraz całym krajem. Wielu go popierało. W Siemianowicach, jak wszędzie na Śląsku, lała się stal, węgiel wyjeżdżał na powierzchnię, a za oknami rosła "druga Polska".

Henryk: - Osiedla Chemik, Młodych, Jaworzno, to za kościołem...

Wszystko to dzieło Fabudu. Zakład budowy górniczych osiedli powstał w 1973 roku. Wznosił sklepy, stadiony i szkoły tak wielkie, że w wolnej Polsce stały się kłopotem. Oddawał rocznie 10 tysięcy mieszkań z wielkiej płyty, zatrudniał 11 tysięcy budowlańców. W Fabudzie inżynier Blida zajmowała się kanalizacją. To Józef Szwajnoch namówił ją na inżynierię sanitarną. Henryk: - Teść znał w Azotach wszystkie rury i kanały. Jak pracował na rano, a na drugiej zmianie zdarzyła się jakaś awaria, to go wołali. Żona to ta sama krew. Lubiała łazić po budowie, w glinie, w gumiakach. Do ludzi miała podejście. Bo wychowała się na naszym podwórku, rozumiała, jak to jest robić w kanale. Grudzień, woda się leje, pompa nie nadąża. Dzwoni Basia: Heniek, przywieźże nam butlę rumu. Piła z robotnikami herbatę z prądem. Ale nie gwizdali za nią, nie pozwalała. Jak jej dyrektor powiedział, że ma ładną spódniczkę, to go opierdoliła raz a dobrze.

Heniek po ciężkiej dniówce chciałby odsapnąć. Nie przy teściu: - Przyjechały dwie tony wongla na zima. I żona mówi: dziadek, Heniek tylko zje obiad i zaraz się do tego weźmie. Zjadłem obiad, zapaliłem papierosa. Dziadkowi to za długo, on już bierze łopata i zrzuca.

Razem dbali o dom: - W szkole sprzedawali stare kaloryfery po cenie złomu, zwiozłem je samochodem. Rury kupiliśmy z huty, teść pospawał. Musieliśmy wykopać kotłownię, bo dom podpiwniczony był tylko od frontu, a z tyłu leżał gruz. Wynosiliśmy go łopatą przez kuchnię.

Antonina Szwajnoch przepisała parter na młodszą córkę, reszta rodziny wzięła piętro. Józef podłączył centralne. Ciepłem zajmował się wyłącznie on. W łazience, o której tak marzył, postawił miedziany piec.

Kasia: - Sobota to kąpanie. Święto. Bo kto miał wtedy łazienkę? Dopiero się te bloki budowały.

Henryk: - Żeby spuścić gorącą wodę, trzeba było szybko do kąpieli i następny. Dziadek poganiał.

Kasia śpiewnie: - Jeroonie, Bliidy, kąpać się!

Szwajnochowie nie strajkują, bo praca to skarb

Blidowie umieli się cieszyć. Co rok na wczasach zakładowych - raz z huty Jedność, raz z Fabudu. Na plaży w Rowach grajdoł, "Lato z radiem". Zimą na narty, z książeczką górniczą nie stało się w kolejce do wyciągu.

Wstąpili do PZPR. Henryk: - Co mógł taki szary członek? Samochodu nie dali, pralki nie dali, czasem tam jakiś talon. "Dziś jest zebranie". "Ale jo dziś robia po połedniu". Wolałem iść do pracy, bo z tego były pieniądze.

Basi, córki andersowca, nie przyjęli do ZMS-u. Za to przydała się partii, choć się nie udzielała i co niedziela szła na mszę. Legitymacja ułatwiła jej karierę. Awansowała na szefa działu od wykańczania mieszkań, nadzorowała półtora tysiąca robotników.

Walerian Witas, ówczesny szef Fabudu, trochę jej współczuł: - Blok miał dziesięć pięter, dziesięć klatek, wszędzie musiała wejść i sprawdzić. Windy jeszcze nie działały.

W drugiej połowie lat 70. do Fabudu przyjechali naukowcy badać kwalifikacje załogi. Zaadaptowali do polskich warunków angielskie testy, oceniali wiedzę, zaangażowanie, cechy przywódcze, zdolność rozwiązywania problemów. Dyrektor Witas wytypował do testów sto osób: - Basia znalazła się w pierwszej piątce. W jej kwestionariuszu napisali: "Chłop w spódnicy". Nie dawała sobie dmuchać w kaszę, bez skrupułów rzucała kurwami. Jako naczelny inżynier urządzała narady w sali 217. Szybko nazwali ją katownią, Blidowa opierdalała ich tam z góry na dół.

W 1980 roku "druga Polska" Edwarda Gierka zbankrutowała, a kraj pogrążył się w kryzysie gospodarczym. O prawa robotników upomniała się "Solidarność". Wybuchały kolejne strajki.

Kasia: - Tata tego nie popierał. W Azotach strajkowali, a on i tak pracował w utrzymaniu ruchu.

Bo dla Szwajnochów praca była skarbem. Piotr, ojciec Józefa, zaczął robić na kopalni Michał, jak miał 14 lat. Fedrował z Janem Mitręgą, młodym komunistą. W 1945 roku czuwali nad tym, by Niemcy nie zniszczyli zakładu przy ewakuacji. Jan został w PRL wicepremierem i ministrem. Kiedyś wręczał odznaczenia górnikom. Rozpoznał dawnego kolegę: "Pieter, to wy jeszcze robicie?". Piotr Szwajnoch przepracował na dole równo 55 lat.

Przed wojną babcia Marta Szwajnochowa podzielała chrześcijańskie i narodowe poglądy Wojciecha Korfantego. Nie lubiła demonstracji pierwszomajowych, na które mąż jeździł do Katowic. Wracał pobity, zakrwawiony, bo socjaliści tłukli się z komunistami.

Kasia: - Ale w powstaniu śląskim dziadkowi się nie podobało. Wolny strzelec, wytrzymał tylko dwa dni. Wrócił, a karabin i te kulki przyniósł do dom. Tata bawił się tym z bratem, aż babka zrobiła larmo.

Kuzyni Piotra walczyli w powstaniach, działali przy plebiscycie. Każdy Szwajnoch buntował się po swojemu. Stefan w Chorzowie został polskim prałatem, w 1945 roku zginął w Bergen-Belsen.

Andersowiec Józef Szwajnoch niewiele mówił o tym dzieciom. Skupił się na instalatorstwie. Henryk Blida: - Teść miał taką ambicję, że zawsze brał dyżur w Nowy Rok, jak inni byli na zabawach. I we Wigilię przychodził wieczorem.

Był dumny z córki, nigdy nie osądzał jej wyborów. Ale kiedy w Fabudzie ogłoszono strajk okupacyjny, powiedział twardo: - Nie wiesz, co to wojna. Jak się tam zamkniesz, to przyprowadzę ci dzieci pod bramę.

Cała wierchuszka w Fabudzie uznała, że lepiej się nie angażować. Byłoby to dwuznaczne, może i szkodliwe. Barbara Blida nie wstąpiła do nowego związku. W domu nie pamiętają, co mówiła po śmierci górników z Wujka.

Kasia: - Jak internowali Wałęsę, to płakała.

Wiosną 1985 roku Waleriana Witasa wezwano do KW PZPR: - Towarzyszu, idą wybory. Może byście dali nam posła? Tylko, wiecie, to musi być kobieta, przed czterdziestką. Wskazałem Basię. Po kilku dniach znów mnie wzywają. Kogoście nam dali? Trzeba ją skreślić z listy, ona jest za "Solidarnością"!

Zamiast do Sejmu trafiła do Rady Społeczno-Gospodarczej przy Sejmie. Ciało doradcze powołane na fali przemian liczyło 150 osób. Działacze katoliccy, prywatni przedsiębiorcy, rolnicy, związkowcy, naukowcy recenzowali rządowe ustawy. Mieli sporą niezależność, jednak ich opinii, często krytycznych, Sejm nie musiał brać pod uwagę. Radzie przewodniczył w tym czasie Mieczysław Rakowski - były wicepremier i redaktor naczelny "Polityki", znienawidzony przez partyjny beton pezetpeerowski reformator.

Jacek Blida: - Posiedzenia w Warszawie nie odbywały się za często. Mama wciąż była mamą. Stała w kolejkach i wałkowała makaron.

Tata: Patrz, z czego żyjesz

Henryk o roku 1989: - Dla mnie było po wszystkim, ale Basia myślała inaczej: "Jak wstąpiłam do organizacji, to w niej zostanę do końca".

Do Sejmu kontraktowego dostała się z listy PZPR. W ponadpartyjnym zespole Leszka Balcerowicza pracowała nad reformą finansów publicznych. W grudniu Balcerowicz ogłosił: "Trzeba skończyć z fałszywą grą, w której ludzie udają, że pracują, a państwo udaje, że płaci" - i ujawnił swój słynny plan. Lewica go poparła.

W styczniu 1990 roku odbył się ostatni zjazd. Mieczysław Rakowski powiedział: "Nie lubimy tej Partii, już tej byłej Partii. Otóż chciałoby się jednak chodzić z podniesioną głową".

Tylko jak?

Licznym, ale podzielonym klubem parlamentarnym lewicy kierował Włodzimierz Cimoszewicz, na razie bezpartyjny. Blida go szanowała. Trzymała się szefa klubu i wahała tak samo jak on.

W tym czasie organizowała się SdRP. Tworzyli ją reformatorzy, którzy po wyborach czerwcowych pogrzebali PZPR. W Katowicach działał Zbyszek Zaborowski, dziś wicemarszałek województwa: - Kiedy Basia dołączyła po kilku miesiącach, ucieszyliśmy się. Żywiołowa, emocjonalna, nie przejmowała się konwenansami klubowymi, nie ulegała wodzom. Już wtedy ciężko pracowała dla Śląska. Myślę, że był jej bliższy niż etos lewicy.

W "Komuchowie" - katowickiej siedzibie SdRP - nikt nie liczył na szybką odbudowę reputacji. Może za dziesięć lat? Na razie ludzie w ciemno popierali "Solidarność", którą fascynował kapitalizm. Transformacja okazała się jednak tak bolesna, że program socjaldemokracji pomału zaczął się przebijać. W czerwcu 1993 roku Wałęsa po kłótni na prawicy rozwiązał Sejm. Zaborowski stanął na czele sztabu wyborczego w Katowicach i ogłosił: wygramy. Wygrali - ku jego zdziwieniu. Blida była wówczas na Śląsku przewodniczącą, z szefem partii i klubu Kwaśniewskim rozmawiała o tworzeniu rządu. Dogadali się z PSL-em. Premierem został Pawlak, wybrał Blidę na ministra budownictwa i gospodarki przestrzennej.

Jacek Blida pamięta, że telefon z wiadomością o nominacji odebrała na Oświęcimskiej. - Od razu podzieliła się tym z dziadkiem Józefem. A dziadek: "Patrz, z czego żyjesz. Żebyś mi wstydu nie przyniosła!".

W budownictwie panował zastój. Z wielkiej płyty przechodziło się na inne rozwiązania. Prywatnym firmom brakowało jeszcze siły, by stawiać całe osiedla. Ludzie nie mieli na mieszkania, tracili pracę. Procenty od kredytów rosły. Nakładały się na to socjalistyczne stosunki własności.

Blida próbowała to prostować. W 1994 roku przedstawiła Sejmowi ustawę o czynszach, zakładała eksmisję na bruk. Minister tłumaczyła: "Ta ustawa jest wzorowana na polskich tradycjach. Dobrych tradycjach, bo umożliwiających postęp, a nie ściągających nas na dno kryzysu. Eksmisja sądowa to element prawa mieszkaniowego każdego cywilizowanego kraju. Nie można zrezygnować z tej przykrej sankcji, bo oznaczałoby to, że najemca może bezkarnie uchylać się od obowiązku płacenia za eksploatację mieszkania, nawet jeśli go na to stać".

Dla tych, którzy cokolwiek płacą, choć ich nie stać, ustawa przewidywała zasiłki.

Opinia publiczna wrzała. Organizowano protesty i blokady, a Blidę uznano za niegodziwą. Do czasu, aż weszła w spór z Leszkiem Millerem.

Zbyszek Zaborowski: - On był ministrem pracy i walczył o pieniądze na zasiłki socjalne. A Basia chciała, żeby poszły na dodatki mieszkaniowe dla biednych. Rozpłakała się na klubie, potem w Sejmie.

Ponoć wpadła na spotkanie: Oleksy, Kwaśniewski, Miller. Wrzeszczała: "Leszek, ty chuju, czemu mi to robisz?". Oleksy miał zareagować: "Baśka to jedyny facet między nami".

Wywalczyła dodatki, a ustawa ograniczyła plagę niepłaconych czynszów i pomogła w kształtowaniu wolnego rynku mieszkań w Polsce. Tygodnik "Nie" prorokował, że Blida nie uniknie kłopotów. Miller jej to zapamięta.

Wkrótce zaczęła krzewić wzorowaną na rozwiązaniu francuskim ideę Towarzystw Budownictwa Społecznego. Państwo tworzy fundusz, który przeznacza na budowę mieszkań na wynajem dla osób o średnich dochodach. Zajmują się tym TBS-y. Ustawa o formach popierania budownictwa weszła w życie w 1995 roku. Blida pomagała wielu miastom zakładać Towarzystwa, walczyć o subwencje. Pomysł rozwija się do dziś.

W 1996 roku premierem został Włodzimierz Cimoszewicz. Mianował Blidę prezesem Urzędu Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast, kierowała nim cztery lata. Pierwszym wyzwaniem była wielka powódź, setki ludzi straciły wtedy dach nad głową. Blida robiła, co mogła. W ciągu kilku miesięcy ponad 1500 rodzin wprowadziło się do nowych domów.

„Większość z nich nigdy nie mieszkała w takich warunkach. Ale po wyborach 1997 było zapotrzebowanie na zniesławienie poprzedników. Znaleziono jakiś dom, w którym właściciele zakleili kratki wentylacyjne i doprowadzili do zawilgocenia mieszkania. Rozpętano kampanię kłamstw. Mówiono o »Blida-domach «. Wiem, jak ją to bolało. Rozmawialiśmy o tym kilkakrotnie” - gorzko pisze na blogu Cimoszewicz.

Podobno osobiście sprawdzała każdą fakturę. Zapewniała: "Wzięłam odpowiedzialność przed Bogiem, NIK-iem i Sejmem".

Powodzianie opowiadali reporterom, że szanowała pracę kobiet. Kiedy ich odwiedzała w nowych domach, to ściągała trzewiki za progiem.

Po Sejmie w galowym mundurze

Kasia: - Wszystkie generały ze spółek węglowych mają moje spodnie z lampasami, ale Basi munduru nie szyłam. Dwa wiszą w szafie. I szable dwie, długa i krótka. Dostała z Fabudu, była dyrektorem górniczym, zawsze wkładała mundur na Barbórkę.

W galowym paradowała po Sejmie. Wywoływała konsternację, szepty, uśmieszki posłanek. Nawet śląscy parlamentarzyści dziwili się, że ma odwagę na tę demonstrację. A wiedzieli, co to za święto: od rana dźwięki orkiestr na ulicach, powiewające pióropusze, pachnące kołocze w domach.

W Warszawie kojarzono to z gierkowską farsą. Co innego w Siemianowicach, tam czwarty był najważniejszym dniem grudnia.

Henryk: - Barbórka to sam kłopot. W domu drzwi się nie zamykały, kwiaty stały we wszystkich wazonach, nie mówiąc o kubłach i wannie. Z biura poselskiego zwoziłem bukiety do domu, a potem dzwoniłem do księdza, żeby podesłał jakąś zakonnicę do kościoła. Stawałem pod zakrystią, trzy razy rozładowywałem poloneza trucka. Na szczęście w Warszawie żona mieszkała obok klasztoru.

Pokazywała się na śląskich salonach - elegancka, pachnąca perfumami Paloma Picasso, z nienagannym makijażem. Prezesowała Izbie Budownictwa, była w Regionalnej Izbie Gospodarczej, wspierała inicjatywy lokalne, np. budowę siemianowickiego Centrum Leczenia Oparzeń i fundację prof. Religi.

Henryk: - Czasem jednego dnia zapraszali nas na cztery karczmy piwne. To wpadło się na godzinkę, do samochodu i na następną kopalnię. Żona nie grymasiła, każdego chciała uszanować. Jakby nie przyszła, toby powiedzieli: urosła, zadziera nosa.

Ale bywało niełatwo. W połowie lat 90. najbardziej prestiżową imprezą w regionie był bal "Dziennika Zachodniego". Marek Kempski poznał tam minister Blidę. Gniewny szef śląsko-dąbrowskiej "Solidarności" organizował wielotysięczne demonstracje górników o podwyżki. A ona reprezentowała rząd, który nie wiedział, co zrobić z przemysłem węglowym.

Kempski: - Nie byłem miły, nawet żona zwróciła mi uwagę. Drażnił mnie sam fakt, że Blida jest z SLD.

Opozycyjne elity z ironią patrzyły, jak mąż nosi za nią torebkę.

Warszawskich balów i koktajli Henryk nie cierpiał najbardziej: - Koszmar! Tam każdy to minister albo prezes. Ale żona tak stawiała sprawę: "Albo idę z tobą, albo wcale. Nie jestem przecież rozwódką".

Z czasem nauczył się z nimi rozmawiać. Jechał 300 kilometrów z Siemianowic, w Warszawie pił lampkę wina i z powrotem. Chciał czy nie, należał do establishmentu. Kiedyś na Barbórkę do myśliwskiego zameczku w Promnicach zaproszono Pawlaka: - Wszyscy jedzą, piją, a ten biedak w górniczym mundurze sam stoi przy kominku. Młody jeszcze, nie wiedział, co to brać górnicza. Basia mówiła, że mądry jest, konkretny, ludzki. Więc podszedłem do niego, staliśmy we dwóch.

Najwytworniejsze przyjęcia odbywały się u prezydenta: - Musiałem jakoś wyglądać. Na Krakowskim Przedmieściu żona kupiła mi smoking, krawiec poprawił coś na poczekaniu. Założyłem lakierki i poszliśmy do pałacu.

Henryk widywał żonę co weekend: - W sobotę sama przyjeżdżała, żeby nie ciągać kierowcy. Kończy chłop tydzień i ma zasuwać na Śląsk? Odwoziłem ją w poniedziałek rano, po drodze pracowała. Na Centralnym wsiadałem w pociąg, na 11.30 byłem w Katowicach. Jak ona nie mogła do mnie, to ja do niej. Z własnej kieszeni płaciliśmy za benzynę, żeby nie było gadania: za pieniądze podatników wozi dupę.

Kasia też pokazała się w stolicy: - W Sejmie Basia każdemu mnie przedstawiała, w ministerstwie powiedziała sekretarce: "Proszę mojej kochanej siostrzyczce zrobić kawę".

Z początku Jacek Blida nie domyślał się, do czego doprowadzi praca matki. Dorastał, miał grono wypróbowanych przyjaciół, uczyli się, bawili, nie zwracali uwagi na funkcje. Ale z czasem i on zmienił sposób życia: - Wszyscy staliśmy się niewolnikami. Przed każdymi świętami i przed 1 września mama dzwoniła, żeby szkoły wytypowały najbiedniejsze dzieci z Siemianowic. Prywatnie załatwiała dla nich kosze wędlin, a przez biuro zeszyty, tornistry i kredki. Cały pokój był zawalony, kilka dni ojciec te paczki rozwoził. Ja pisałem jej na komputerze.

Czas na rozmowę z dziećmi znajdowała przed północą. Krzykiem reagowała na niedogodności. Upierała się jak Kargule. Jacka zaczęło to wkurzać: - Aż dotarło do mnie, jak mama w pracy jest szarpana. I wolałem przemilczeć, oszczędzić jej stresu. W ważnych sprawach nie zawodziła. Umiała motywować, cieszyć się z osiągnięć, tłumaczyła, co wolno. Nie potępiała, nie wcinała się w moje życie.

Zaprzyjaźniona z Blidami posłanka przed wyjazdem na obrady gotowała swojej rodzinie sagan kapusty i dwa gary zupy. A na Oświęcimskiej nikt nie cierpiał głodu. Henryk: - Czasem w Wigilię żona wracała wieczorem, mnie to nie przeszkadzało. Miała naszykowane, piekła tylko ostatni kawałek karpia.

Kasia: - Nasłuchiwałam. U Blidów już śpiewają kolędy! Zaraz drzwi się otworzą i posiedzimy przy kieliszku. Albo zejdziemy do nich i Basia powie: "Heniek, nalej, co kto chce. Ale ty nie pij, bo jedziemy na pasterkę".

Mówią o nas hanysy

Józef Skrzek z legendarnego SBB, multiinstrumentalista, mistyk, grywa czasem w kościele św. Michała na organach. Mieszka w Siemianowicach, kilkaset metrów w dół od bany, na ojcowiźnie. Basię zna od podstawówki, była klasę niżej. Później widywali się w Zameczku na fajfach i na imprezach z bigbitem. Wreszcie ruszyli podbić świat, ale wracali: - Michałkowice, Basia pruje, ja pruję, cześć--cześć, pach-pach, wskakuję do volvo i na sesję. Częściej oglądałem ją w telewizji. Na Dzień Górnika występowała w stroju Ślązaczki, przygrywała jej orkiestra dęta. Nasza współczesna Barbórka. Umiała poddać się temu uniesieniu, a ludziom to potrzebne, wiem z doświadczenia.

Kiedyś Józef Skrzek zagrał dzieciom w szkole im. Józefa Skrzeka. To jego stryj - nauczyciel, harcmistrz i żołnierz powieszony na drzewie w 1941 roku obok Pawła Wójcika, kolegi z organizacji Młoda Polska: - Uczniowie patrzyli na mnie z otwartymi oczami. A ja stałem, żywe świadectwo.

Przy egzekucji był dziadek Jan Gdowik - ten, co w wojnę miał pecha. Hitlerowcy wywlekli go z familoka, żeby oglądał tę śmierć, ku przestrodze. Zginęli 3 grudnia. Tego dnia Barbara Blida obchodziła urodziny, szła do rodziców na grób. Spotykała na cmentarzu Józefa Skrzeka, wymieniali opinie: - Mówią o nas hanysy i myślą, że wszyscy mamy obywatelstwo niemieckie. Cha, cha, cha! A co te chłopce w powstaniu robili?

Albo: - Być mądrym po śląsku i po hindusku to metoda na życie.

Albo: - Być Ślązakiem i być wśród innych to dopiero sztuka.

Zwykle kilkanaście dni po rocznicy arcybiskup Damian Zimoń zapraszał na opłatek. Skrzek: - Patrzę, Basia. I zaś tak ładnie przyjmowana, lubiana, ubrana skromnie.

Podobno arcybiskup ją zagadnął: - Barbara, tyś tako dobro dziołcha, czemu z tej partii startujesz? Odpowiedziała: - Nie chodzi się w marynarce raz wełną, a raz podszewką do góry.

Etykietki partyjne aż tak się zresztą nie liczyły. Ile razy kościół w Siemianowicach miał kłopot z dziurawym dachem lub dzwonnicą, to zwracał się do SLD.

Józef Skrzek widywał przyjaciółkę pełną wigoru: - Jak błyskawica, zawsze w locie. Ale w połowie kariery coś się zmieniło. Stwierdziła: "Ślązaki zostały odsunięte, ino klamki będziemy wycierać".

Przestańcie mi tu nudle wieszać!

Grupa posłów ze Śląska próbowała jednoczyć siły bez względu na ugrupowanie. Co rok wyszarpywali coś z budżetu. Na lotnisko w Pyrzowicach, które dziś fantastycznie się rozwija, na nowy piękny gmach Biblioteki Śląskiej, na szpital w Maciejowie, na drogi i autostradę A4. Na chorzowski Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku.

Zbyszek Zaborowski: - Chorzów sam nie mógł go utrzymać. To nie tylko morze zieleni, ale i planetarium, wesołe miasteczko, Stadion Śląski, skansen, ogród zoologiczny. W kraju nie pojmowali, czemu przy każdym budżecie bijemy się o małpy w zoo.

Blida pilnowała tych spraw w resorcie i w Sejmie. Lobbowała, żeby Wojskowe Zakłady Mechaniczne wygrały przetarg na produkcję transportera opancerzonego Rosomak. Cieszyła się, gdy zamówienia od armii popłynęły do jej Siemianowic.

Bo działo się tam źle, podobnie jak w innych śląskich miastach. Zlikwidowano kopalnie, hutę Jedność przekształcono w spółkę skarbu państwa, a jej bankructwo poprzedziły potężne manifestacje pracownicze. Zamknięto fabrykę czekolady Hanka. Restrukturyzacji innych państwowych zakładów towarzyszyły oskarżenia o korupcję. Doszło do masowych grabieży na terenach przemysłowych, Siemianowice utraciły wtedy wiele zabytków, na przykład wyposażenie dawnych szybów Ficinus i Richter. Najstarsze miejskie kino wyburzono po pożarze. Bezrobocie przekroczyło 40 procent. Ci, którzy przybyli tu jak do eldorado, wracali na wieś. Ale uciekali także ludzie młodzi, wykształceni. W mieście pojawiły się pustostany i sklepy Biedronki.

Początek tej zapaści przypada na rządy lewicy. Śląsk chciał szacunku, a jego skarb - górnictwo - traktowano jak kulę u nogi, z pogardą. Wiesław Karczmarek, minister przekształceń własnościowych, najchętniej wszystko by tu pozamykał. Blida szukała człowieka z głową, żeby pomógł jej ratować co się da.

Postawiła na Jerzego Markowskiego. Inżynier górnik, przez kilkanaście lat czynny ratownik górniczy. Wszędzie likwidowano kopalnie, a on wybudował nową. Poznali się w Barbórkę 1994 roku, kiedy z premierem Pawlakiem przyjechała do Budryka.

Markowski przydał się gabinetowi Oleksego: - Zostałem sekretarzem stanu, mimo że nie należałem do SdRP. Tę robotę wzięła na siebie Basia, pewno użyła argumentu: skuteczność zawodowa. A w sytuacji konfliktów społecznych też sprawdzali się ludzie stąd. Urzędowanie zacząłem od gaszenia groźnego strajku. Przyjechałem o siódmej rano, wyrzuciłem prezesa Nadwiślańskiej Spółki Węglowej, o dziewiątej ludzie wrócili do pracy. Wtedy Basia: "A nie mówiłam".

Na posiedzeniach KERM Markowski obserwował warsztat polityczny Blidy: - Znała swoje niedostatki. Krzyknąć, zakląć, popłakać, trzasnąć drzwiami - to był jej arsenał. Rozumiała politykę jako wodę, w której znalazła się przez przypadek. W partii uchodziła za nieprzewidywalną. Działała impulsywnie, ostro jechała gwarą: "Przestańcie mi tu nudle wieszać! A ty, Markowski, im to przetłumacz". Tłumaczyłem: "Nie gadajcie bzdur". Innym razem objaśniała, co to ciąg górniczy. "To ci, co się tąkają w tym marasie". Nie zrozumieli, więc uzupełniła: "No ci, co się cioplają w cioplicie". Czyli taplają się w błocie.

W wyborach 1997 roku obowiązywała lista krajowa. Popularnych na Śląsku działaczy SLD zesłano na szary koniec, Blidę też.

Jerzy Markowski startował wtedy do Senatu: - Dla SLD Basia była barometrem od wyczuwania śląskich nastrojów i czasem strażakiem. Ale zarzucano jej, że wyolbrzymia ten problem. Nie tylko ona słyszała pretensje: "Wy macie odbite na tym punkcie! Najpierw Polska, a potem Śląsk, nigdy nie będzie inaczej". Ślązacy w myśleniu centrali to ci, których należy użyć i którym nie należy wierzyć. Basia miała potencjał, żeby zostać reżyserem, a wyznaczono jej rolę narzędzia.

Na kształt list wyborczych wpływał Leszek Miller. Źle znosił opozycję, a Blida mu się stawiała. Do Sejmu weszła w cuglach, wcześniej ostentacyjnie wypisała się z listy krajowej.

Propozycje od prawicy

Po śmierci ojca w 1994 roku Barbara zapowiedziała: - Wiesz co, Kasia? Ja będę dźwigać ten dom.

Wzięła na swój koszt wymianę dachu i okien. Podniosła strych, udało się tam wygospodarować przyjemne mieszkanko dla córki Bożeny. Powstały nowe instalacje gazowe, znikły tandetne meble z Dobrodzienia, wnętrza nabrały solidności i klasy. Na ścianach obrazy zaprzyjaźnionego artysty Jerzego Dudy-Gracza, w gablotkach chińska laka, kryształowe figurki Swarovskiego.

Remont potrwał dwa lata, wkrótce przed odnowionym domem Blidów zaczęły przystawać samochody szefów firm, polityków, nawet premiera - odwiedził ich Cimoszewicz.

Pod koniec 1994 roku Krystian Rogala, prezes Ruchu Chorzów, szukał honorowego prezydenta klubu. Razem z Gerardem Cieślikiem uderzył w tej sprawie do Blidy. Cieślik, wierny drużynie "niebieskich", w 1957 roku na Stadionie Śląskim strzelił dwa gole reprezentacji Związku Radzieckiego i stał się idolem. Obaj wiedzieli, że jak ktoś liźnie sportu, to zachowa do niego sentyment. A nastoletnia Blida w Sokole uprawiała gimnastykę.

Przyjęła funkcję, bo tu nikt Cieślikowi nie odmawia.

Rogala zaczął bywać u Baśki na urodzinach: - Za pierwszym razem strasznie mnie zaskoczyła. Na imprezie ludzie z całego kraju, a ona ogłasza śpiewanie śląskich piosenek. Dla tych, co nie umieli, miała śpiewniki, każdy się starał. Superzabawa, dawno na takiej nie byłem, i to jeszcze u ministra. Zawsze te śpiewy u niej Baśka nie zapomniała, skąd wyszła.

Towarzyską stołeczną śmietankę traktowała bez złudzeń: "Jak mnie panowie prosili do tańca, to z góry wiedziałam, po co. Będą mówić o polityce albo budownictwie". W Siemianowicach bawiła się na swoich zasadach.

Była obsesyjnie lojalna wobec Śląska. Zbyszek Zaborowski: - W 1998 wchodziła reforma administracyjna kraju. Klub lansował ideę 17 województw, a posłom stąd chodziło o duży Śląsk, z Opolszczyzną. Wierzyliśmy, że

12 silnych województw to przyszłość, bo rodzi się Europa regionów. Ale Warszawka lekceważy naszą tożsamość, bo się jej obawia. Basia próbowała temu zaradzić. Szukała sojuszników, rozmawiała z Kwaśniewskim i Cimoszewiczem, bo z innymi się nie dało. Ostatecznie złamaliśmy dyscyplinę klubową w głosowaniu nad reformą. To był zgrzyt.

Rządziła już AWS. Związkowiec Marek Kempski traperki i dżinsową kurtkę zmienił na lakierki i garnitur. Został wojewodą śląskim, organizował spotkania lokalnych parlamentarzystów. Omawiali sprawy ważne dla regionu i możliwość przeforsowania ich w Sejmie. Wtedy zmienił opinię o Blidzie: - Byłaby świetnym marszałkiem województwa. Imponowało mi, że dobro Śląska przedkłada nad pozycję w partii. Szczerze mówiąc, zazdrościliśmy jej SLD.

Facetów zawstydzała mocnym uściskiem ręki. Kobiety pielgrzymowały do jej biura poselskiego, pomagała im pisać pozwy o alimenty i podania do elektrowni o rozłożenie rachunków na raty. Kibice Ruchu w klubowych szalikach przychodzili do niej z kłopotami. Też miała taki szalik, powiewała nim z trybuny honorowej.

Krystian Rogala: - Na stadionie Polonii Warszawa zdobyliśmy Puchar Polski. Baśka weszła do szatni z gratulacjami, a tam piłkarze całkiem goli. Nie zasłoniła oczu. Wyściskali ją, oblali szampanem.

Rosła z wyborów na wybory. Każdy mądry polityk chciałby ją mieć w swojej drużynie, dawała gwarancję niemal stu tysięcy głosów. Propozycje od prawicowych formacji dostawała po każdym konflikcie z SLD.

W 2001 roku wyborcy zdecydowanie poparli lewicę, ale Leszek Miller śląskich działaczy nie zaprosił do swojego rządu. W proteście Blida zrezygnowała z udziału we władzach partii: "Mogę dopuścić, że mnie się lekceważy, ale nie ten region. Potraktowano nas jak Murzyna, który zrobił swoje, a teraz może odejść".

Odsunięto ją na boczny tor. Jerzy Markowski: - Wyliczyła mi kiedyś ustawy dotyczące budownictwa, których nie pozwolono jej prowadzić i przedstawiać. To było świństwo! Izolować jedynego budowlańca w klubie!

Spór o górnictwo trwał. W 2003 roku wicepremier Jerzy Hausner postanowił, że za pieniądze Banku Światowego zamknie cztery kopalnie: Bolesław Śmiały, Szombierki, Rozbark, Nowy Wirek. Zbyszek Zaborowski: - Wtedy ze związkami zawodowymi powiedzieliśmy - nie. Była debata wewnątrz klubu, była i na ulicach Warszawy. Opozycja też chciała to powstrzymać, głosowaliśmy razem z nią. Miller opieprzał nas, straszył, że nie znajdziemy się na listach. Tak się na nas obraził, że na Barbórkę poleciał na Dolny Śląsk, a w drodze powrotnej przeżył wypadek śmigłowca. Niedługo zaczęła się niesamowita koniunktura na węgiel, rząd po cichu wycofał się z pomysłu, a kopalnie do dziś fedrują.

Wiosną 2005, tuż przed kolejnymi wyborami, odbyło się wyjazdowe spotkanie posłów SLD. Któryś ostro przywalił Hausnerowi w sprawie limitów zatrudnienia górników w spółce jastrzębskiej. Zaborowski: - A Hausner, że ci ze Śląska bzdury wygadują. Walnął w godność regionu, wywołał do tablicy mnie i Basię. Zaczęła się pyskówka. Już nie pamiętam, czy Basia była prowodyrem, czy Markowski, w każdym razie we troje opuściliśmy zgromadzenie. Ale tylko Basia złożyła nazajutrz rezygnację z członkostwa w klubie, a marszałek Oleksy natychmiast to uruchomił.

Gdy Blida biła się o Śląsk, Rywin przyszedł do Michnika, wyszła na jaw afera starachowicka, odkryto, że Andrzej Pęczak, łódzki poseł SLD, jeździ mercedesem z firankami; prezent-łapówka. Lewica się skompromitowała. Żeby uratować twarz, dokonała przedwyborczej rzezi. Leszka Millera odesłała w niebyt, a niepokorną Blidę na listę kandydatów do Senatu.

Jerzy Markowski: - Śląska Marilyn Monroe straciła pozycję.

Zabrakło trzech tysięcy głosów. Tyle co nic. Niechęć do "komuchów" wzięła górę nad jej etosem. Zła była nawet na proboszczów, którzy obiecali poparcie w kampanii.

Alexis, co robiła tynki dla Fabudu

Nowa ekipa zamówiła model komputerowy "układu" i nić po nici rozplątywała "szarą sieć" związków polityki i biznesu. Znalazła w niej "śląską Alexis" - zbiła fortunę na węglu.

Henryk Blida: - Kiedyś żona mówi: "Słuchaj, taka Barbara Kmiecik jest na liście najbogatszych, to chyba ta sama, co robiła tynki dla Fabudu. Była niezłym podwykonawcą". Poznaliśmy się chyba na przełomie 1994 i 1995 roku, jak miała już kłopoty finansowe.

Mieszkała po sąsiedzku, wyremontowała w Siemianowicach dom po reichsdeutschu Wojtyczce - tym, co gnębił dziadka Jana Gdowika. Wpadała wieczorami do Blidowej na herbatę, bywała na urodzinach. Jacek Blida: - Dziś nikt tego nie pamięta, ale Kmiecikowa dostawała Oscary Serca od pana Religi za hojność dla jego fundacji.

W jednym z wywiadów mówiła: "Ojciec zginął w kopalni, gdy miałam trzy lata. Mama samotnie nas wychowywała. Kiełbasa polska surowa była prezentem na gwiazdkę. Zawsze miałam mniej niż rówieśnicy, a dzieci są okrutne. Byłam ambitna. Codziennie prałam fartuszek, prasowałam kołnierzyk, chciałam jak najwięcej przeczytać. Pokazać, że ja, dziecko wdowy, mogę być najlepsza!".

Dbała o taki image. Przyjechał do niej fotoreporter "Gazety". Jedną z najbogatszych Polek chciał pokazać na hałdzie węgla, w długim futrze. Stanowczo odmówiła: - Sfotografuje mnie pan na tle familoków.

Jerzy Markowski zetknął się z Barbarą Kmiecik w 1994 roku. - Budowaliśmy kopalnię, błoto, ludzie brudni, ja też spocony. Zajeżdża czarny jaguar, wysiada dama: płaszcz do ziemi, kapelusz metrowej średnicy. "Ja tu chciałam węgiel kupić". Pogoniłem ją z dwóch powodów. Po pierwsze, mnie wkurwiła, po drugie, nie miałem węgla.

Rodził się wolny rynek. Górnicy fedrowali, a kopalnie nowym prywatnym firmom sprzedawały urobek. Miały nadwyżki, więc zaczęły ze sobą konkurować. Obniżały ceny, byle starczyło na wypłaty. Oszuści szybko zwietrzyli interes. Zakładali firmy-krzaki, przekupywali prezesów, żeby dobre gatunki oddali za cenę gorszych, fingowali eksport, bo to też się opłacało. Później zabrali się do handlu długami kopalń. Żądali wierzytelności w naturze i sprzedawali drożej przedsiębiorstwom energetycznym.

Jerzy Markowski: - Kupa cwaniaków wokół tego węgla się kręciła. Afera goniła aferę, minister spraw wewnętrznych Milczanowski i szef UOP Czempiński pokazywali mi kolejne kwity. Prawie 3,5 tysiąca spółek pośredniczyło w handlu, cena gubiła się w tym łańcuszku. Byłem wiceministrem, zdecydowałem: węgiel do energetyki i do koksowni ma iść prosto z kopalni. W 1995 roku jedną decyzją popsułem Kmiecik interes.

Poszła na skargę do Blidowej: - A Basia zachowała się tak, jak powinna, powiedziała: "Niech on ci to sam wytłumaczy". Zaprosiła mnie na oficjalne spotkanie. W jej gabinecie Kmiecikowa nie mówiła, że chce kupić i zarobić, tylko że uruchamia popyt, przez co górnik ma pracę i nie głodują biedne śląskie dzieci. W konkursie na poezję by wygrała. Basia uznała moje racje. Zakończyła wulgaryzmem: "Ty za to odpowiadasz. Rób, jak chcesz, i odpierdolcie się ode mnie".

Jak cię ktoś tak głaska, to uważaj

Spotkał je jeszcze raz na imprezie na Jasnej Górze: - Obie eleganckie, z prostych górniczych domów, agresywne. Niby podobne, ale coś mi nie pasowało. Aż zrozumiałem, że Basia nie ma filtra na skurwysyństwo. Jej naiwność w zestawieniu z cynizmem Kmiecikowej była szokująca.

Kasia też nie dała się nabrać: - Fałszywa. Ostrzegłam siostrę: "Jak cię ktoś tak głaska, to uważaj, bo niedługo kopnie cię w rzyć".

Ale nie posłuchała. Blidowie z Kmiecikową i jej partnerem Mariuszem wyjechali do Włoch na narty. Henryk: - Do mnie należało kupowanie skipasów, tam trzeba się łokciami przepychać, a ja nie mówię po angielsku. Podają przy kolacji kartę, żeby zamówić obiad na drugi dzień. Jak się nie dogadam, to nie pojem. Mariusz znał języki.

Chodziły plotki, że Blida jeździ samochodem Kmiecikowej. Nieprawda, zawsze miała swój. W 2001 roku wróciła do zawodu. Prezesowała firmie budowlanej J.W. Construction, zarabiała 500 tysięcy rocznie, miała służbową terenową toyotę. Któregoś dnia pod Warszawą bandyci ostrzelali wóz, kula trafiła w lusterko. Gdy się zatrzymała, zabrali jej auto. Została na drodze z komórką i w kapciach. Karty kredytowe, dokumenty, ciuchy, kosmetyki odjechały. Wtedy Kmiecik wysłała po przyjaciółkę kierowcę. Podwoziła ją parę razy.

Henryk: - Potrzebowała mieć koszty dla firmy.

Plotkowano, że daje Blidowej drogie prezenty.

Henryk: - A my do niej na grilla szliśmy z niczym?

Blidowie kończyli budowę domu w Szczyrku. Kmiecikowa lubiła wygrzać się w wodzie po nartach. Zaproponowała pożyczkę na basen. W zamian przez dziesięć lat miała wynajmować jeden pokój. Henryk: - Załatwiliśmy to formalnie, skarbówka niczego się nie dopatrzyła. Po sprzedaży domu rozliczyliśmy się z Kmiecikową co do grosza.

Życzliwi Blidzie uważali, że nie zachowuje się roztropnie. Powinna staranniej oddzielać prywatne od publicznego. Znali spryt Kmiecikowej. Ludziom, którzy z nią wyjeżdżali za granicę, już od lotniska rozdawała apaszki i cygara. Później na te znajomości powoływała się w interesach.

Blida nie rozumiała zarzutów: "My ino pośpiewali przy ognisku, wino wypili".

Jerzy Markowski: - Ja bym nie pił. Ale Basia dostała się na szczyty i myślała, że są uczciwe jak jej familoki.

Po roku 2000 "Alexis" nie handlowała już węglem, splajtowała. Ale zaczęła zarządzać publicznymi pieniędzmi w spółce doradczej Lex Moderator. Kilku firmom na Śląsku zaproponowała, że w zamian za dużą prowizję załatwi im w Ministerstwie Gospodarki dotacje na usuwanie skutków szkód górniczych. Powoływała się na znajomość z Blidą i innymi działaczami lewicy. Nie zdradziła, że ministerstwo zdecydowało już, komu te dotacje przyzna. Interes nie wypalił, bo szefowie firm zorientowali się w intrydze.

W lipcu 2005 prokuratura odkryła, że Kmiecik mogła wyłudzić 800 tysięcy złotych z Funduszu Ochrony Środowiska. Bizneswoman trafiła za kratki.

Siedziała niemal rok, gdy odwiedzili ją oficerowie ABW. Podlegali już nowej władzy, która głosiła "rewolucję moralną" i "oczyszczanie państwa z nieprawości". Nieprawość kojarzyła się z korupcją, korupcja z SLD.

W celi "Alexis" obiecała, że opowie o sprawkach lewicy. Od razu wyszła na wolność - już nie podejrzana, tylko świadek. Zeznała, komu, kiedy i ile dała za kontrakty na handel węglem. Mówiła o Blidzie, wyliczała spotkania rodzinne, prezenty, wspólne wyjazdy. Twierdziła, że przekazała jej 80 tysięcy łapówki dla prezesa jednej ze spółek węglowych. W rewanżu miał umorzyć długi Kmiecik.

Dopiero wtedy Blida straciła do niej zaufanie.

(A trzy miesiące temu śledztwo przeciw prezesowi umorzono z braku dowodów).

Ja jestem córka z domu Szwajnoch

Od kilku lat Barbara Blida publikowała felietony w "Dzienniku Zachodnim", ze śląskiej perspektywy komentowała wydarzenia. Rok po tym, jak w Katowicach dach hali targowej runął na miłośników gołębi pocztowych, wspominała: "Z dziecięcych lat pamiętam, że u nas, w Michałkowicach, w co drugim obejściu znajdowały się górujące nad wszystkim gołębniki. Na podwórkach toczył się swoisty dialog gruchania i gwizdania w bardzo różnej barwie i tonacji; niezwykła rozmowa hodowcy i jego ptaków. I jeżeli nawet obraz, który chowam w pamięci, jest nazbyt idealny, stanowił on klimat robotniczych dzielnic, przedmieść w cieniu kopalnianych szybów".

"Gołymbiorzom", którzy stracili bliskich w katastrofie, sentymentalnie dedykowała Słowackiego: "Rozłączeni - lecz jedno o drugim pamięta; Pomiędzy nami lata biały gołąb smutku. I nosi ciągłe wieści".

Dzieci wyniosły się z Oświęcimskiej. Kasia została babcią. Jackowi Blidzie urodziła się córka, znalazł pracę w firmie spedycyjnej. Jego siostra Bożena skończyła ekonomię, zajmuje się ubezpieczeniami, też jest mamą.

Wychowali się wspólnie, starsi zajmowali się młodszymi. Jacek: - Byliśmy z Ewą w podstawówce. Chcieliśmy się pobawić, ale maluchy przeszkadzały. Więc czasem wstawiało się te wózki do garażu. Ciemno, dzieciaki zasypiały.

Dziś są dorośli i trzymają z sobą. Jacek zrezygnował niedawno ze studiów: - Jakoś po tym wszystkim nie chce mi się zastanawiać nad polityką mniejszego zła i skuteczną drogą w polityce. Politologia odpada.

Dom opustoszał. Kasia: - Teraz młodzi nie chcą żyć na kupie. Ktoś to obejmie, jak my się stracimy.

Wieczorami siostry rozmawiały o śmiesznych albo strasznych chwilach w życiu.

O zimie: - Kiedyś w każdym mieszkaniu był piec kuchenny, podłączało się do niego żeloźnioki. Rura dawała ciepło. Szyby zamarzały w listopadzie, a szron trzymał do marca, między okna szmaty się wkładało. Spałam z siostrą - i kłótnia, która się pierwsza położy. Zagrzać łóżko, to było najgorsze. Dawałyśmy pod kołdrę butlę z gorącą wodą, ile razy w nocy się otwierała i człowiek budził się w mokrym!

O tajemnicy dziadka Szwajnocha: - Odkryli ją, jak umarł. Miał szafę z podwójną ścianą. Trzymał tam kartki z kolonii od wnuków i przedwojenne sztandary PPS.

O tym, jak się raz w życiu pokłóciły: - Wycięła drzewa, co posadziłam w ogrodzie. Wtedy strzeliłam jej drzwiami.

O Ewie Korzekwie: - Córa miała dziewięć lat, potrącił ją mercedes na przejściu. Ja nie poszłam tam, bo się bałam. Basia pobiegła, zgubiła klapki na śniegu.

Czasem oglądały razem wiadomości. Nic przyjemnego. Z mediów sączyły się słowa o spisku i postkomunistycznym zagrożeniu. Wrogowie polityczni byli hańbieni na wizji. Znajoma wiceprezydent Katowic spędziła noc na dołku, siedziała w zimnej celi bez skarpetek - w jednej chwili straciła mandat, mieszkanie, emeryturę, dobre imię. Służbom towarzyszyły kamery, pokazywały ludzi rzucanych na ziemię.

24 kwietnia 2007 leciała "Misja specjalna" na temat mafii węglowej. Program czasem poprzedzał nagonki lub aresztowania. Ale siostry nie włączyły telewizji. Rozmawiały o Zameczku. Zanim przejęła go kopalnia Michał, należał do rodu Rheinbabenów.

Kasia: - Basia do mnie przyszła, bo znam stare podania o pałacu, a ona pisała o tym felieton. Pogadałyśmy, pośmiałyśmy się i dobranoc. A rano - co ona tak lata po tych schodach?

Oficerowie ABW do drzwi zapukali o szóstej. "Alexis" czekała w prokuraturze na Blidę, ale była wolna. Jej dawną przyjaciółkę funkcjonariusze mieli aresztować. Na ulicy stała kamerzystka.

Kasia spała na górze. Nie obudził jej strzał, tylko wrzask, dudnienie kroków, kogut karetki pogotowia. Zbiegła po schodach boso, w nocnej koszuli. Myślała: Heniek ma zawał. Ale od razu zobaczyła szwagra. Stał tak jak ona na bosaka, a obok dwaj obcy mężczyźni. Nie spytała, po co tu przyszli, tylko zajrzała do łazienki.

Podłoga, szlafrok, nogi, laczki. Co się stało? Nikt się nie odezwał.

Coś ty, dziołcha, zrobiła? Czemuś to zrobiła?

Józef Skrzek: - Pomyślała: "Ja jestem córka z domu Szwajnoch, nie wyprowadzą mnie jak byle knebla. Ale oni już klupią, już włażą. Co mam zrobić?". I pierwszy odruch: "Smola to! Mam was gdzieś".

Jerzy Markowski: - Całe lata ciężko pracowała. Przed jej domem parkowały limuzyny, goście przynosili kwiaty. A teraz miała wyjść w kajdankach na oczach sąsiadów? Nie znam gorszego upodlenia.

Jacek Blida: - Nie chciała dziadkowi wstydu przynieść. Obiecała.

Kasia: - Honor. Inaczej nie da się tego wytłumaczyć.

Wszystko trwało pięć minut. A później?

Kasia: - Oni nas zgnoili po prostu. Każdego z domu wywieźli do innej prokuratury. Wracamy, a Basi nie ma, nawet nie można się pożegnać. My do własnej chałupy wejść nie mogli, bo było ich jak psów. Oni powinni iść precz! Tu gestapo nie weszło po dziadka, UB po ojca nie wlazło, w demokratycznym państwie to się stało.

Rodzina zamówiła mszę u św. Michała. Kasia sama ubrała siostrę do trumny. - Otwarłam ten worek, złapałam ją. Boże! Po co jej plecy cięli, ręce, głowę? Nikogo się nie spytali.

Pogrzeb-manifestacja. Blidę kochano na Śląsku. Politycy, którym była potrzebna jako aferzystka, nie pokazali się. Ci, co potrzebowali jej jako ofiary, stanęli przy trumnie nad grobem.

W kościele grał Józef Skrzek: - Zajrzałem potem do Heńka. Rozbity, zdesperowany. Patrzy przed siebie, a oczy ma szklane. Nawet zły.

Źródło: Duży Format

Brak komentarzy: