Obecne prawo ma ambicje regulowania wielu dziedzin, zapomina się zaś, że prawo powinno konstruować pewne ogólne zasady, nie może być instrukcją obsługi państw |
Moja Kariera
Joanna Paliwoda: Panie profesorze, czy miał pan zamiar studiować prawo już wtedy, gdy zaczynał pan pracować w kopalni?
Prof. Marian Filar: A skąd, do głowy by mi to wtedy nie przyszło! Mój przykład dowodzi, że - jeśli mogę to ująć tak niezbyt poprawnie politycznie - najlepsze są małżeństwa z rozsądku, a nie z miłości, bo te się szybko zaczynają, ale i szybko kończą. A to moje prawnictwo, to czysty przypadek.
J.P.: To jak to się stało?! Moi dotychczasowi rozmówcy mówili o różnych motywach studiowania prawa: profesor Kulesza na przykład o poczuciu moralnego obowiązku...
M.F.: O, ja jestem odbiciem profesora Kuleszy, tak jak w „Alicji po drugiej stronie lustra”! Nie jestem moralistą, nie mam w tym zakresie jakichś wielkich ambicji. Proszę pani, to się stało tak... mam być szczery?
J.P.: Tak.
M.F.: Otóż, jak już skończył się ten mój epizod górniczy, doszedłem do wniosku, że tak siedzieć całe życie pod ziemią to niewielka frajda, zwłaszcza, że wszystko, co mnie interesowało, już zobaczyłem. I tak się zastanawiałem, co z sobą robić. Pytałem znajomych, co mi radzą, a oni na to: „Masz jakieś zainteresowania, coś cię szczególnie interesuje?”, „No w zasadzie to wszystko mnie interesuje...”, „Jak ciebie tak wszystko po trochu interesuje, to najlepszym kierunkiem będzie prawo”. No to niech będzie prawo... ale gdzie? Ktoś mi powiedział, że takie fajne miasto jest nad Wisłą: Toruń. Pojechałem - i jestem do dzisiaj. Voila. Jak widać, ani nie miałem poczucia obowiązku, ani prawo moralne nade mną nie wisiało, ani nie było mowy o pasji...
J.P.: A jak zaczął się Pana romans z prawem karnym?
M.F.: To już, proszę pani, jest poważniejsza sprawa. Złożyły się na to dwie kwestie: pierwsza to fakt, że prawo karne było pierwszym dogmatycznym przedmiotem w czasie studiów. Przedmioty z pierwszego roku, te historie, ile guzików miały mundury w armii za czasów Marii Teresy - to za bardzo mnie nie podniecało. Prawo karne - tu już zaczęło się myślenie o pewnych abstrakcyjnych kwestiach. I to już mi się bardzo spodobało. Jeżeli mam kontynuować te analogie związkowe, to tu trochę było tak, że nawinęła się pierwsza „panienka”, a skoro się okazała atrakcyjna, to po co było szukać dalej? A z drugiej strony, bardzo dużą rolę w moim wyborze odegrał mój mistrz: profesor Śliwowski. To był taki profesor w starym stylu, dziś już takich nie ma. On nauczył mnie dwóch rzeczy: przede wszystkim solidności w podejściu do warsztatu, choć tego to ja się nauczyłem nawet bardziej w kopalni niż na uniwersytecie. W kopalni nauczyłem się, że w sprawach ważnych żartów nie ma, bo jeśli się, na przykład, nie obuduje należycie chodnika, to na drugiej zmianie to wszystko komuś na łeb spadnie. Profesor Śliwowski w tej solidności mnie utwierdził i nauczył jeszcze drugiej ważnej rzeczy - że w nauce generalnie, a zwłaszcza w nauce prawa, trzeba być otwartym na poglądy i perspektywy innych, że prawo... Wie pani, prawo w pojęciu potocznym funkcjonuje jako rodzaj nauki talmudycznej i jeśli ktoś się tym interesuje, jest z tym prawem związany, to na pewno zna te przepisy na pamięć, i wtedy to jest dobry prawnik. Profesor Śliwowski mnie z tego talmudycznego stosunku do prawa wyleczył, pokazał mi, że w nauce prawa najciekawsza jest otwartość na różne perspektywy, optyki widzenia, na stanowiska innych ludzi. Nauczył mnie, że w nauce prawa najważniejsze jest to, co się dzieje, jakby to powiedzieć... między ustami a brzegiem pucharu. Ani te usta, ani ten puchar nie są jakieś bardzo ciekawe, no, może na początku. A potem człowiek już wie, jak usta wyglądają, jak puchar wygląda także, a to, co najciekawsze, rozgrywa się pomiędzy. To mnie zafascynowało. Wtedy to ja się już naprawdę tym zająłem. Później doszła do tego refleksja nieco bardziej dojrzała, jak już pracowałem na uniwersytecie, że - nie chcę urazić kolegów z innych kierunków - prawo stwarzało młodemu człowiekowi najszersze spektrum widzenia świata, dawało perspektywy jak żaden inny kierunek. Bardzo mnie ciekawiło, jak to się dzieje, że takie a nie inne normy są uchwalane. Na początku to było jasne - pojawiła się na górze postać w białej szacie i wręczyła Mojżeszowi kamienne tablice; potem już kto inny zapisywał te tablice. I jak to się działo, że on zapisywał to, a nie co innego? I jak te zapisy funkcjonowały w praktyce? To jest pasjonująca sprawa: taki mikrokosmos życia społecznego. Jak ktoś zrozumie te mechanizmy, to zrozumie już wszystko.
J.P.: Wspomniał Pan, że prawo dawało najszersze spektrum. Nadal daje?
M.F.: Może powiem tak - daje temu, kto umie szukać. Prawo z mojej epoki było, takie, jakie było, choć z prawem karnym nie było tak źle, bo proszę sobie łaskawie przypomnieć, że obowiązywał kodeks z 1932 roku. On miał, co prawda, takie tam przybudówki, ale trzon stanowił kodeks z 1932 roku, a to był świetny wzór. No i ja umiałem szukać tego, co było w prawie najciekawsze. A obecnie? Chyba też, choć w tej chwili prawo poszło wszerz, a nie wzwyż. Porównajmy chociażby kodeks z 1932 r. i kodeks z 1997 r. Mimo że jest on jego kontynuatorem, to już nie to... To tak, jakbyśmy chcieli porównywać katedrę gotycką i Pałac Kultury i Nauki. Ta katedra jest konsekwentna, strzelista, do końca przemyślana. I obecne prawo ma ambicje regulowania wielu dziedzin, zapomina się zaś, że prawo powinno konstruować pewne ogólne zasady, nie może być instrukcją obsługi państwa. Chociaż, jak się na to odpowiednio popatrzy, to z tego też można wyciągnąć ciekawe wnioski.
Samodzielne pokolenie
J.P.: Jakie ma pan refleksje, patrząc na kolejne roczniki studentów? Nie ma Pan niepokojącego wrażenia, że ludzie zaczynający studia bywają jeszcze bardzo infantylni?
M.F.: Przede wszystkim na szczęście nie mam syndromu marynarzy Kolumba, że po jednej stronie są oni - dzicy, a po drugiej my - cywilizowani. Więc jak tak patrzę z pewnym dystansem, to niewątpliwie pewna inność istnieje. Z tym infantylizmem też ma pani trochę racji, niestety. Kiedy skończyłem 18 lat, moja mama powiedziała mi: „No fajnie, synku, zdałeś maturę, no to masz tu walizeczkę”, taką tekturową walizeczkę dostałem, innych wtedy nie było, „masz tu pierzynę”... O, z tą pierzyną to była straszna historia! Mama owinęła mi ją w papier i powiązała sznurkami, w taki jakby baleron, żeby mi było ciepło w szkole. I ja na dworcu w Krakowie, młody człowiek, z tym baleronem... Więc na dworcu w Płaszowie - mam nadzieję, że moja mama mi to z zaświatów wybaczy - przez okno tę pierzynę wyrzuciłem. Jeśli ktoś ją znalazł, to miał dużo szczęścia, bo to naprawdę porządna pierzyna była, z dartego pierza. I za moich czasów tak to było, że człowiek z gniazda wylatywał i mamie do głowy by nie przyszło, żeby przyjeżdżać do dziekana, pytać... Człowiek był dorosły i musiał sobie radzić - i radziliśmy sobie, czasem lepiej, czasem gorzej, ale sobie radziliśmy. Jeżeli dzisiaj widzę, że ze studentami studiów zaocznych przychodzą mamusie i mówią: „Wie pan, mój synek to takie dobre dziecko, tylko mu trochę nie idzie”, to mi się śmiać chce z jednej strony, a z drugiej jestem zażenowany. Mam wrażenie, że młodzi ludzie często są przekonani, że ta kura z rozpostartymi skrzydłami ma obowiązek czuwać i w ciepły puch można się schować. Myśmy tak nie mieli. No, ale skoro kura jest obok, to łatwo o dziecinne zachowania. Moje pokolenie było bardziej samodzielne. Myśmy bardziej „hamletyzowali”. Mówienie o was, że jesteście gorsi... nie, to nie tak. Jeśli chodzi na przykład o podejście do nauki, to teraz bardzo wielu jest powołanych, a bardzo niewielu wybranych. Dla młodego kompetentnego prawnika jest w tej chwili pięć minut, aby mógł wykorzystać życiową szansę,. Jeśli studia się skończy i czasu na nich nie zmarnuje, to można życiowy start mieć znakomity; już pomijając wszystkie inne okoliczności, to można choćby kosić kasę równo z trawą. My nie mieliśmy problemów z pracą, ale o takich możliwościach, jakie państwo macie, to nam się nie śniło. Ja obserwuję to na przykładzie moich magistrantów. Sytuację mam o tyle komfortową, że moje seminaria są w miarę elitarne, nie jest łatwo się na nie dostać, a moim studentom nie narzucam tematów prac. Proponuję raczej zagadnienia z tych „między ustami a brzegiem pucharu”, wąskie specjalistycznie, i oni w wielu przypadkach wiedzą co najmniej tyle samo, jeśli nie więcej niż ja. Z jednej strony zazdrość mnie skręca, ale z drugiej - mam wielką satysfakcję. Tak powinno być, bo mistrz to nie jest taki ktoś, kto wie wszystko dwa razy lepiej od studenta, tylko ktoś taki, kto potrafi wskazać te rejony, w których się spodziewa jakiegoś ciekawego łupu. To ktoś w rodzaju przewodnika na safari - sam już nie poluje, bo jest już starszawy, ręka mu się trochę trzęsie, polowanie już go nie bawi tak jak kiedyś, ale domyśla się, w oparciu o swoje doświadczenie, że w tym zakątku puszczy może siedzieć jakieś ciekawe zwierzę. Mówi więc swojemu uczniowi: „Idź tam i zapoluj, bo tam siedzi jakiś ciekawy zwierz, idź tam i się z nim zmierz”. O, jak ładnie mi się zrymowało! My, w związku z panującym ustrojem, nie mieliśmy takich bodźców do nauki, bo każdy, kto skończył studia, miał pracę, a wręcz miał możliwości wyboru. I dlatego mogliśmy sobie pozwolić na to „hamletyzowanie”. Próbowaliśmy coś ratować, filozofować. Nawet jak piliśmy alkohol - a piliśmy, nie ma co ukrywać - to jeszcze oprócz picia o coś nam chodziło. Alkohol nie był daniem głównym, tylko dodatkiem. Wy jesteście lepiej przygotowani encyklopedycznie i erudycyjnie, was interesuje rozwiązywanie doraźnych problemów, a nie stanie z czaszką w ręce i zastanawianie się, czy to be, czy not to be. Was interesuje posuwanie spraw do przodu - i w tym zakresie prawo się trochę zamerykanizowało.
Grupy interesu vs. grupy spontaniczne
J.P.: Wspomina Pan studia z sentymentem.
M.F.: Tak, faktycznie. Nie spotkało mnie nic, co bym źle wspominał. Staram się oderwać od tego, że byłem wówczas młody, bo jak się ma lat sześćdziesiąt i ciut ciut, to się z sentymentem wspomina wszystko, co się robiło, jak się miało lat dwadzieścia.
J.P.: A jakieś szczególnie dobre wspomnienie? Choćby legendarne już wyjazdy w góry, brydże, imprezy grupowe...
M.F.: Czasy sprzyjają indywidualizacji. Jeśli ludzie się łączą w grupy, to są to wyłącznie grupy interesu. My natomiast mieliśmy grupy spontaniczne. Bardzo miło na przykład wspominam zawodowe uprawianie sportu. Niestety, musiałem się z zawodowstwa wycofać - i na to miejsce wszedł studencki ruch sportowy. O, albo studencki ruch artystyczny. Przecież w tamtych czasach tzw. kultura studencka była elitarna, nobilitowała. Udział w tych przedsięwzięciach wspominam bardzo miło. Czy choćby, koleżanko szanowna, otrzęsiny, połowinki, bale magisterskie... Proszę się nie śmiać w duchu, że stary dziadek z rozrzewnieniem wspomina, jak wywijał w „Resursie”! Było to poczucie wspólnoty, a dzisiaj tego nie ma... Wiem to z własnych obserwacji, bo czasem studenci zapraszają mnie na imprezy. Gdybym nie wiedział, że to się bawią studenci, to pomyślałbym, że trafiłem na przeciętną dyskotekę. Jest inaczej. Nie twierdzę, że gorzej, bo jeśli młodym ludziom jest z tym dobrze, to ja jestem jak najbardziej za.
J.P.: Czy nie przeszkadza Panu dystans na linii profesor - student?
M.F.: Powiem to wprost: jeśli studenci nie dążą do przełamania tej bariery, nie dążą do kontaktu z profesorem, to jest to tylko i wyłącznie wina profesora. Każdy młody człowiek, i nie jest to tani gest pod adresem Czytelników EP, tylko stwierdzenie poparte doświadczeniem, jest ciekawy świata. Po stronie nauczyciela spoczywa obowiązek ujęcia tego w odpowiedniej konwencji i jak najlepszego wykorzystania. Ja zapewniam, że mimo iż studia prawnicze przypominają teraz fabrykę, najciężej przebić jest skorupę, bo wy jesteście jak takie kurczaki w skorupce. Ta skorupa jest cienka. Mimo że macie wrażenie, że jest hermetyczna, wystarczy tę osłonkę lekko rozbić, a kurczak się wykluwa. Trzeba tylko ten pierwszy gest wykonać. Jeśli profesor nie czuje kontaktu ze studentem, to znaczy, że jest złym nauczycielem, złym dydaktykiem.
J.P.: A tak swoją drogą - jakie ma pan kryterium przyjmowania studentów na seminarium?
M.F.: Niestety, mogę mieć tylko jedno - ocena z prawa karnego. Staram się być w miarę obiektywny. Egzamin jest ustny, bo nie cierpię testów. I jeśli stawiam komuś piątkę, to jest to, mówiąc kolokwialnie, człowiek „kumaty” i mogę go przyjąć na seminarium, bo wiem, że się z nim dogadam.
J.P.: Czym student może Pana przekonać na egzaminie, że zasługuje na ocenę bardzo dobrą?
M.F.: Przede wszystkim musi mieć wiedzę, warsztat, a potem przechodzimy do jazdy bez trzymanki. Wtedy może mnie przekonać umiejętnością kompleksowego i logicznego myślenia o normach prawnokarnych. Bo widzi pani, to jest podstawowa różnica między dobrym a kiepskim studentem. Kiepski student może nawet te wszystkie normy znać, ale zna je tak, jak paciorki rozerwanego sznura korali. Ma wszystkie paciorki, ale nie wie, co one razem tworzą. A dobry student zna przepisy, ale potrafi je jeszcze łączyć. I tego staram się ich nauczyć. Ja do dzisiaj nie znam numerów przepisów, po to mam przecież kodeks.
J.P.: Dlaczego zainteresował się Pan prawem medycznym?
M.F.: To proste - bo w tej dziedzinie, jak chyba w żadnej innej, nastąpiło dramatyczne zderzenie doktryny klasycznej z przełomu XIX i XX wieku, kiedy to jedynym atrybutem lekarza był stetoskop, z ogromnymi współczesnymi możliwościami medycyny, i w sensie technicznym, i aksjologicznym. Tu wspomniane już kilkakrotnie przeze mnie usta są z jednej parafii, puchar z drugiej, a chodzi o to, żeby się nie oblać winem...
J.P.: Jeździ Pan po całej Polsce i nie tylko, jest wręcz rozchwytywany. Tak miało być?
M.F.: Trudno mi oceniać, ale postaram się z dystansu i realnie jakoś to podsumować. Pani jest sympatyczna dziewczyna, więc powiem to pani jak Polak Polce - jak ja tak wyjdę z siebie i stanę obok, i popatrzę, to mogę bez kokieterii powiedzieć, że znaczna część mojego, nazwijmy to, sukcesu, polega na tym, że mimo iż wielu moich kolegów wie więcej ode mnie, to dzisiaj nie wystarczy wiedzieć, trzeba to umieć sprzedać. I to chyba jest moja mocna strona.
Dzisiaj osadzanie się w wieżach z kości słoniowej jest samobójstwem. Uczony, zwłaszcza z dziedziny prawa, ma pewne obowiązki na zewnątrz. Bardzo mi to leży na sercu, zwłaszcza że kraj przechodzi transformację. Chodzi mi o to, żeby prawo się wreszcie umocniło, uzyskało taką rangę i taki charakter, jaki powinno mieć w cywilizowanym, europejskim państwie. I choć nie jestem misjonarzem, to uważam, że jako profesor prawa mam taki społeczny obowiązek. Newton lub Einstein stwierdził niegdyś, że nawet o sprawach bardzo złożonych należy mówić tak prosto, jak to jest możliwe, ale nie prościej. I w tym się mieści cała filozofia. Żeby dziś dotrzeć do ludzi z jakimś przekazem, który nie jest przekazem sensacyjnym, to nawet nie ma sensu zaczynać, jeśli nie umie się zrezygnować z entourage uniwersyteckiego. I z tego wynika moje powodzenie, choć, szczerze to powiem, mógłbym o niektórych sprawach wiedzieć więcej, niż wiem. Moja żona, która jest psychologiem, umiałaby to fachowo nazwać - otóż ja mam tak, że kolejne tematy interesują mnie do momentu, kiedy ich z grubsza nie poznam. Nie mam duszy eksplorera. Kiedy wiem, o co chodzi, to przechodzę do następnej dziedziny. Sporo wiem o różnych rzeczach, natomiast o żadnej nie wiem wszystkiego, i dobrze mi z tym.
O kompleksach
J.P.: Nie ma Pan kompleksów jako polski prawnik na scenie międzynarodowej?
M.F.: Absolutnie nie. Gdybym był kryminologiem, to bym trochę tych kompleksów miał, ponieważ żeby badać na poziomie światowym, trzeba mieć pieniądze i zespoły ludzkie. W Polsce obu tych elementów nie ma, dlatego kryminologia jest taka, jaka może być w tych warunkach. Tu od poziomu światowego odstajemy. W mojej dziedzinie natomiast nie mamy żadnych powodów do kompleksów. Pozostaje jeszcze kwestia marketingu naukowego i kwestie językowe. Nie oszukujmy się, moje pokolenie pod tym względem kuleje, nas w szkole uczono, że „pticka liatajet, pticka pajot”, i to nam miało wystarczyć. Tu wy macie lepiej. I jeśli chodzi o to, jakie języki warto umieć - oczywiście współczesna „lingua latina”, czyli angielski, a potem to już zależy od dziedziny. Cywiliści, administratywiści - francuski. Karniści - niemiecki. A ogólnie jeszcze mogę powiedzieć, że nie mamy siły przebicia, nie wydajemy periodyków o światowym zasięgu, nie organizujemy imprez, bo to jest kwestia także pieniędzy, ale nigdy nie miałem uczucia, że jesteśmy gorsi od światowej czołówki.
J.P.: Skoro o kompleksach i porównaniach mowa - jakimi prawnikami i jakimi studentkami prawa są kobiety?
M.F.: Zacznijmy od tego, że dla mnie student, choć nie powiem, żebym był odporny na uroki płci przeciwnej, doceniam te różnice i uroki z tego wynikające, niemal jak anioł, nie ma płci. Jak student przychodzi na seminarium lub na egzamin, to mnie interesuje tylko to, co on ma od szyi w górę. I jeśli ograniczymy się tylko do tych rejonów, to, cóż, studentki bywają lepiej przygotowane. To nie ulega dyskusji, to banał, bo to jest bardzo kobieca cecha, że jak się już za coś brać, to porządnie. Jedyną różnicę, którą mógłbym widzieć w intelekcie dobrych prawników i prawniczek, to może fakt, że kobiety więcej wiedzą. Nie, nie, żadnych antropologicznych różnic nie widzę. Jesteście bardziej systematyczne, owszem, i tyle. Bez kokieterii. A jeśli chodzi o przewagę liczebną mężczyzn, zwłaszcza na tych wyższych szczeblach, to bierze się to z bardzo prostej przyczyny - osadzenia w kulturze. I czy nam się to podoba, koleżanko, czy nie, to tak po prostu jest, że w tym heteroseksualnym małżeństwie kobieta jest, przynajmniej na początku, tą kurą, która musi pisklaka ogrzać w swoich piórach i dżdżownicę mu do dzioba podać. I to nie jest ani dobrze, ani źle; z tego jednak powodu kobiety mają gorzej. Obserwuję kobiety w nauce i widzę, wobec jakich dramatycznych wyborów one stają. Ja mogę sobie pozwolić na to, żeby siedzieć tydzień z nosem w książce, żeby jechać na sympozjum. Mężczyźni mogą sobie na to pozwolić, nawet jeśli mają życie rodzinne i małe dziecko. Kobieta sobie na to pozwolić nie może. Pomijam kwestie czasowe, chodzi mi raczej o emocje. Ja mogę zapomnieć o całym świecie, a kobieta nie - to jest jednak hamulec. No, chyba że odkłada to na bok, ale wtedy naraża się na pewną utratę kobiecości. Znam kilka takich osób w nauce, którym tytuł kobiety przysługuje raczej honoris causa. Ja się nie wyśmiewam., ja po prostu wiem już, że nauka jest bardzo zazdrosną i wymagającą kochanką.
Poza prawem
J.P.: Udaje się panu - wobec tak wymagającej kochanki - znaleźć czas na jeździectwo, siatkówkę, muzykę country?
M.F.: O tak, to jest w równej mierze kwestia przyjemności i konieczności. Gdybym sobie odpuścił ruch, to pod względem fizycznym i psychicznym zamieniłbym się w beczkę. I od czasu do czasu nawet sobie pojeżdżę konno, choć muszę powiedzieć, że zetknięcie się z ziemią robi się coraz bardziej bolesne. Chyba ziemia się robi coraz twardsza.
A z tą muzyka country - ja jestem człowiekiem dość nieskomplikowanym. Nigdy bym się nie zaliczył do kategorii intelektualistów w stylu Woody’ego Allena. Ja jestem człowiekiem prostym, ale nie prostszym, niż potrzeba. I dlatego lubię muzykę korzeni, i to nie dlatego, żebym nie rozumiał Beethovena. Na koncercie symfonicznym nie dość, że wysiedzę do końca, nie zasypiając, to jeszcze czerpię z tego satysfakcję intelektualną. A muzykę folkową lubię, bo jest prawdziwa. Wkurza mnie, jak facet w kapeluszu udaje kowboja, a jak mi babinka w chustce na głowie zaśpiewa, że „siedziała na słupku na prawym półdupku”, to ja jej wierzę. Chodzi o to, żeby było autentycznie. Żeby sprawiało przyjemność. Cenię tę prostolinijność, szczerość. Co więcej, nie chodzi już tylko o muzykę - wie pani, można „robić” w czymś, ale można też coś lubić. Dobrze, żeby człowiek lubił to, co robi, nie męczył się.
J.P.: Czy warto angażować się w działania pozauczelniane?
M.F.: Oczywiście, że tak! I to nie tylko ze względów czysto pragmatycznych. Młody musi być aktywny. Bodajże Bismarck powiedział, że: „Kto za młodu nie był socjalistą, na starość będzie świnią”, oczywiście w znaczeniu: „Kto nie był kontestatorem, nie próbował poprawić świata”.
J.P.: Córka idzie w Pańskie ślady?
M.F.: Mimo że skończyła prawo, to od tego odeszła. Zajmuje się handlem rzemiosłem artystycznym z XVIII i XIX wieku.
J.P.: Tradycyjnie pytam moich rozmówców o życiowe motto.
M.F.: O, tu mnie pani zaskoczyła. Nie rzucę tu paremią łacińską, bo po co mam na koniec rozmowy oszukiwać - i tak wizerunku tym nie poprawię... Ja się kieruję po prostu tym, żeby nie czynić innym tego, co jest mi niemiłe. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek kogokolwiek rozmyślnie skrzywdził. Może z lekkomyślności i niedbalstwa, ale z premedytacją nigdy. Chyba jestem egoistyczny, bo po prostu lubię czuć się dobrze.
Zdecydowałam się zostawić tę rozmowę w formie jak najbardziej autentycznej. Mam nadzieję, że udało mi się choć w części oddać charakterystyczny styl prof. Filara - z zaskakującymi porównaniami, nieco prześmiewczy, a przede wszystkim autentyczny. Żałuję, że nie mogę przelać na papier lekkiej kpiny w głosie Pana Profesora i że nie mam jak zaznaczyć, w których momentach nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Zdaję się w pełni na inteligencję i poczucie humoru Czytelników. A zamiast pointy powiem tylko, że prosto po rozmowie ze mną prof. Filar wybierał się na siatkówkę :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz